sobota, 31 sierpnia 2013

Warsztaty i koty

Znowu nadszedł czas, kiedy jedyne, co mi przychodzi na myśl, to ja i ja. Bez sensu. Miliardy moich braci w gatunku mają dużo gorzej w sensie życiowym i jakiekolwiek skargi poza kwestiami letalnymi, nie powinny mi się tu w ogóle pojawiać.
Dzień upłynął mi pod znakiem warsztatów z krytyki artystycznej, które tu prowadzę z Anią Smolak. Kilkanaście osób o zróżnicowanych doświadczeniach, tak zawodowych jak życiowych, tworzy ciekawą grupę, z którą może coś ciekawego zrobimy. Docelowo ma powstać gazeta/blog/strona www poświęcona festiwalowi ArtNastup, o którym tu: http://warsztatykultury.pl/wydarzenia/artnastup-lwow/
Zbyszek Sobczuk zrobił tu wystawę Re: o której trochę tu: http://warsztatykultury.pl/re-reminiscencja-remiks-refleksja/

Uczestnicy warsztatów mieli z nią spory problem. Na jutro mają więc napisać stronę o wybranej przez siebie pracy Żeby nie było, że tylko oni pracują, postanowiłem napisać krótki tekst o Cyborg's Sex Manual 1.1 Piotra Wyrzykowskiego. Jak mi się samemu spodoba, to zamieszczę, w końcu to ma być też blog o sztuce.
Reszta dnia to tylko smutek poczucia obcości.
Kilka wychudłych i bardzo marnych kotów, trochę jak te z Ouarzazate.
Ten akurat całkiem całkiem: Siedzi na  Ładzie.



piątek, 30 sierpnia 2013

Zapominanie i wyrzucanie - pić z Tobą colę

Kiedy się jest we Lwowie, kwestie zapominania, pamiętania, przejmowania i oddawania pojawiają się namacalnie i realnie. Przestają być abstrakcyjnymi pojęciami a każą myśleć o radykalnej zmianie jako, o wbrew pozorom częstym, elemencie życie jednostek. Nie mówię o tym w kontekście zmian w egzystencji całych zbiorowości, choć w takim mieście jak Lwów ((albo jak Wrocław, z którego całkiem niedawno przyjechałem), tak to właśnie wyglądało. Mówię tu o pojedynczym człowieku. Nie będzie teraz historiopolitycznego wywodu. Inni robili to i robią dużo lepiej. Chciałem się tylko podzielić małą refleksją o   zmianie jako zaprzestaniu. Punktem wyjścia miał być Frank O'Hara, ale to jednak bardzo afirmatywny wiersz. W ogóle przecież nie o zmianie tylko o cudownym constans. Powinienem go wyrzucić z tego tytułu, bo ja nie afirmuję, raczej staram się ocaleć w zamęcie zmiany. Niech już jednak zostanie, bo był w pewnym momencie moim najważniejszym poetą. W dodatku - z jednej strony, po pierwszym kontakcie z jego wierszami wywaliłem wszystkie swoje dotychczasowe do śmieci, napisane na nowo pod wpływem wylądowały tam niedługo potem.
Przez wiele lat pisałem wiersze, nikomu (no, zawsze to były pojedyncze osoby, więc jakby nikomu) ich nie pokazując. Nigdy (a coś o tym wiem, co znaczy dobry wiersz), nie były nawet poprawne. Były zawsze emocją, uczuciem, nieumiejetnością mówienia wprost, rozpaczą albo radością. Nie potrafiłem nigdy dodać do nich tej szczypty intelektu, która razem z emocją czyni dzieło. Do dziś mi się to nie udało i pewnie już nie uda. Dlatego teraz nie będę Was żenować jakimś potworem swojego pomieszania i nie będzie wiersza. Będzie coś, co miałoby nim być, gdybym umiał. W zawodach o najbardziej żałosne tłumaczenie SIĘ, właśnie zająłem pierwsze miejsce.
Naprawdę zacząłem to pisać i uwierzcie mi, jednak się nie dało.
Zostawiam pierwszy wers:

To wiem na pewno nie przez Cigacice

Jeśli nawet w końcu to napiszę do końca, to też wyląduje w śmietniku, jak wszystko to, co jest elementem terapii.
Jutro zajęcia, wiec idę spać w błogim przeświadczeniu, że wszystko pójdzie dobrze.


Już we Lwowie, albo blog podróżny...

Teraz powinienem oczywiście wejść w konwencję bloga podróżnego, właśnie mija dzień i należałoby go podsumować, choć niespecjalnie wiem, na czym się skupić. Na niczym nie mogę. Tradycyjnie, jak to w obcym mieście, powinna mi się wedrzeć na usta pieśń jakaś tutejsza, jak we Włoszech wdziera mi się przeważnie Volare albo Lasciate mi cantare, w Anglii Rulez Britannia, W Czechach Mila, a w Niemczech (wybaczcie mi niemieccy przyjaciele) HWL. Tu kiedyś byłoby to oczywiście Tylko we Lwowie. Ale nie, nie tym razem. Teraz cały czas jest to http://www.youtube.com/watch?v=ONuO6VGbsvQ
5nizza, która dawno temu była odkryciem niezwykłym bo nagle się okazało, że po ukraińsku czy po rosyjsku można było zaśpiewać tak, że się śpiewało i tańczyło do tego. Dla mnie to jakieś wielkie odkrycie nie było, ale młodzież, jak dziś pamiętam, zadziwiona była i oczarowana. To jakieś 10 lat temu się działo.
Do Lwowa postanowiłem przyjechać autobusem z Wrocławia. O 20 wyjechałem, a już o 8.30 czasu warszawskiego (tu jest 1 h później) byłem na miejscu. I była to podróż z tych, gdy nic się właściwie nie dzieje, co najwyżej doskwierają plecy, albo drętwieją nogi, myśli skaczą, te chciane i te niechciane i wszystko jest zawieszeniem pomiędzy. Autobus przez Polskę jechał trochę autostradami, trochę nie i mimo ciemności nieco widziałem, spokojnego kraju, czysto (bo ciemno?), obwodnice wokół miast, oświetlone rzęsiście, ludzie spali, nie było nawet muzyki, co błogosławiłem, bo to różnie bywa. Ukraiński autobus, nikt nawet nie podnosił głosu, jakby ten priorytet dojechania do domu był świętym zadaniem, pielgrzymką i medytacją. A potem trolejbusem do centrum, byłem tu już przecież parę razy, cierpliwy kierowca, który wydawał mi ze stówki za bilet kosztujący 2. I trafiłem do Dzygi http://dzyga.com/ bez problemu, jak nie ja, jakbym dokładnie wiedział, gdzie iść. Kawa i śniadanie, zostałem przyjęty, ugoszczony, za niedługi czas przyszła Bożena i odtransportowała mnie do mieszkania, jak się to kiedyś mówiło, na kwaterę.

Ulica przy której mieszkam, wygląda tak:




 A to podwórko, do którego wchodzę. Jak Kraków jakiś sprzed lat, pięknie.













Tak tu sobie siedzę teraz, choć zdążyłem już być na otwarciu wystawy, o którym pewnie jutro. Za chwilę idę na następne, więc trochę się pospieszę. Przechodziłem obok Puzatej Chaty, rodzimej i bardzo dobrej tutejszej jadłodajni. Kupuje się na wagę różne smaczne lokalności, mięsne, ale wegetariańskich też dużo i z dużą ilością talerzyków biesiaduje przy stoliku. Stosunkowo tanio, są też słodycze oczywiście. Nigdy już tam nie wejdę (nie, nic się nie stało, tylko głupie sentymenty), ale jak będziecie w Ukrainie, to polecam.














Nigdy czegoś nie zrobię - to mi się przyplątało jako leitmotiv wiersza. Jak pisałem gdzieś w poście, Bóg strzegł przed pisaniem wierszy, ale tu jest inny Bóg, jakby łaskawszy dla szaleństwa.

Tak wygląda tutejszy wariant trylinki:














A tak ja przed wyjściem:


















Do jutra, moi Mili.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Przed wyjazdem jak zwykle niełatwo

Zdziś oddany, rajzefiber w najlepsze. Jak zawsze zaległe pisma, nieodpowiedziane maile, niespakowane sprzęty. Lekkie przerażenie drogą, która zacznie się za 2 godziny a skończy o 9 rano. Cóż, sam chciałem.
Przed chwilą cienie zapomnianej przeszłości odezwały się z Grazu, długa, miła rozmowa bez zaglądania w daleką przeszłość. Czy fakt, że w rz ciągle mi się pzrestawia przy pisaniu kolejność liter o czymś świadczy?
A teraz, Lwów calling.

środa, 28 sierpnia 2013

Jeszcze o Zjadaniu zwierząt trochę i Zdziś.

Znów musiałbym o sobie a jak wiadomo "O sobie samym nic", że zacytuję tu klasyka polskiej sztuki konceptualnej.  Twórczość Jerzego Trelińskiego, to bardzo ciekawe zjawisko, przypominam Wam o nim przy okazji pisania. Pewnie powienienem trochę szczegółów, ale dziś znów mam wsobny nastrój i o niczym innym nie potrafię. Dlatego, choć już powinienem skończyć, jeszcze chwilę o lekturach. Czytam dalej "Zjadanie zwierząt" i przypominam sobie, jak istotną sprawą w życiu może być wspólnota oparta na tej samej etyce jedzenia. Na tej samej historii. Foer od poczatku bardzo mocno akcentuje sposób żywienia jako rodzaj wspólnotowej, oczywiście różnej w zależności od czasu i przestrzeni, opowieści. W trakcie lektury jeszcze raz bardzo mocno pojąłem sens utraty wspólnego tekstu.
Opowiem jeszcze o tej książce, na razie w sieci znalazłem recenzję sprzed kilku lat, z niemieckiego wydania, tak niedorzeczną, że aż jest taką klasyczną egzemplifikacją, że w Internecie można napisać każdy, dowolny idiotyzm. Co oczywiście dotyczy także tego tutaj miejsca.
A książka jest z tych, które radykalizują, zmuszają do zmian i stawiają bardzo niewygodne pytania oraz udzielają wyjątkowo niekomfortowych odpowiedzi. Radzę więc uważać, zanim się do niej zabierzecie.
Zręcznie prawie umknąłem przed nadmiarem osobistych wynurzeń, choć karmiąc dziś Zdzisia sam nie wiedziałem, co mu powiedzieć. Nie gniewajcie się, więcej nie bedzie i tak dziś już umieściłem piękne zdjęcie Pana Z, jako pół postu. Jutro jadę do Lwowa, więc też będzie krótko. Ale będzie.

Odcinek profesjonalny pt. nowe przygody Zdzisia albo aplikacja na stanowisko kuratora


wtorek, 27 sierpnia 2013

Kryzys umysłowy i nie tylko

Prawie już nie zdążyłem napisać dziś,czegokolwiek, żeby dopełnić obietnicy. Postąpić zgodnie i godnie. To nie był nadmiernie inspirujący dzień, sprawy które się działy, nie bardzo się dają opisać, tak są potoczne.
W czwartek jadę do Lwowa, co może mi utrudnić szychtę na blogu, ale obiecuję relację. Będzie imprezowo, więc może lepiej niż teraz.
Trochę z fizycznością kłopoty, jakieś bóle karku się przyplątały, co jest właściwie dość dobrym objawem, bo mija stres, który utrzymywał bóle w ryzach.
Dziś post dowartościowujący na https://www.facebook.com/pages/Galeria-Stereo/58369452583?fref=ts
Z niemiłych powodów, jednak miło czytać takie rzeczy. Jestem próżny, ale większość z Was też jest, nie czarujmy się.
Bardzo przepraszam za nadmiar opowieści o sobie. To nudne. Zwłaszcza jak sztywno podane. Jak Jerzy Pilch pisze o swoich bólach, to to jest i tak literatura. Tu jesteśmy w nieco wymuszonych opowieściach, które zaistniały tylko dlatego, że się zobowiązałem.
A czy nie jest poważnym moim problemem nadmiar odpowiedzialności? Czy nie spowodował już zbyt wielu spustoszeń? Oczywiście we mnie, bo w na zewnątrz być może na odwrót. No tak.
Nadal nie umiem zlinkowac swoich ulubionych blogów. Jakoś mi ten szablon tutejszy słabuje.
Jestem blogerem początkującym i mam swoje ulubione blogi, które czytam od dawna, choć trudno powiedzieć, żebym się uczył od ich autorów. Wszyscy są w swoich obszarach zręczniejsi ode mnie, więcej wiedzą i umieją, czuję się przy Was, siostry i bracia w blogu, jakimś wychunyconym amatorem.
Krótka lista, żeby nie być gołosłownym:
Blog Magdy Ujmy o chwytliwym tytule, szkoda tylko, że nieczęsto nowości. Ale Magda już długo piszę, rozumiem, że ile można :) http://magdalena-ujma.blogspot.com/
Wojciech Wilczyk i jego Hipperrealizm http://hiperrealizm.blogspot.com/ bardzo lubię, szczególnie przydrożne zdjęcia i dużo poezji.
Straszna sztuka Izy Kowalczyk bardzo znana, była dla mnie zawsze ważnym punktem odniesienia, choć kipiałem złością na niektóre posty. Ale to chyba warunek powodzenia, budzić emocje http://strasznasztuka.blox.pl/html
Bardzo lubiłem czytać mocno nieregularny za to mocno mocny blog Karoliny Plinty http://sztukanagoraco.blogspot.com/ Teraz felietony na stronie Ha!artu to jednak trochę nie to samo.
Szkoda, że Dawid Radziszewski pisze tak nieregularnie, bo lubię, jak pisze. No i ten tytuł! http://blogosztuce.blogspot.com/
Ważny był zawsze dla mnie wo.blox.pl oraz http://krzysztofnawratek.blox.pl/html - od 2007, to jednak imponujące, zwłaszcza dla mnie, nowego w tym obszarze. Choć to zestawienie, jak się niektórzy orientują, nieco hardkorowe :)
Na razie tylko trochę, bo nie zdążę dziś skończyć. Poza tym Zdziś patrzy na mnie z silnym wyrzutem, już jakby nie wierząc w wieczorny spacer.
Piosenka na dziś będzie od Zbyszka W. - nie znałem tej Pani a ładnie śpiewa. http://www.youtube.com/watch?v=JvwWzcLfH-k
Dobranoc wszystkim.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Zjadanie zwierząt

Kupiłem dziś sobie "Zjadanie zwierząt" Johnatana Safrana Foera. Trochę nie wiem, czemu, bo mój wegetarianizm (no dobra, ryby, za co je przepraszam nieustannie) ma już ponad 25 lat i jest raczej okrzepły. Może kwestia jakiegoś usystematyzowania wiedzy i sprawdzenia jej aktualnego stanu? Może trochę argumentów do dyskusji, które czesto są trudne, emocjonalne i których własciwie to nie lubię a może błąd? Trzeba czasem być prozelitą. Dawno temu, ze 17 lat będzie, zrobiłem performans poświęcony Jill Phipps. A teraz, przy okazji, znalazłem ciekawą stronęhttp://www.jillphipps.org.uk/home.htm

Jak przeczytam książkę, to może opowiem, choć właściwie przeczytajcie sami.
Jeszcze link do ważnej wypowiedzi:

http://magdalena-ujma.blogspot.com/

Obiecałem tu solennie Wam, że nie będzie osobistych jęków i płaczliwych tekstów, więc na dziś koniec, bo musiałby się tu rozlegać nieprzytomny, rozpaczliwy i bezustanny wrzask.

Jak się to mówi, i tak Bóg strzegł - przynajmniej nie piszę wierszy.

niedziela, 25 sierpnia 2013

Edward Stachura instrumentalnie traktowany, albo Dzisiaj są moje urodziny

Podejmowanie głupich eksperymentów nie jest jakąś moją szczególną pasją. Wręcz przeciwnie, jestem raczej zachowawczy i niespecjalnie lubię zmiany i sytuacje, których nie mogę opanować. Coś mnie jednak podkusiło i wykasowałem z moich fejsbukowych danych datę urodzenia. No i nikt o tych moich urodzinach nie pamięta, bo nie było przypomnienia. Darujcie mi głupiemu - to nie test na pamięć o mnie. Ja sam notorycznie zapominałem o urodzinach swojej własnej mamy. Nawet daty najbliższych przyjaciół mieszały mi się i raptem może kilka z nich pamiętam poprzez skojarzenia mniej lub bardziej piętrowe. I jeszcze pamiętam o kilku osobach, które mają w tym samym dniu.
Zrobiłem to z chęci ukarania się za to, że jestem zły i głupi. Żeby nie usłyszeć słów miłych, często szczerych, albo po prostu, tylko dlatego, bo wypada. Nie zasłużyłem sobie. Nikt nie powinien niczego mi składać. I to nie kokieteria, moi Drodzy, to poważna autoanaliza.
Nie było jeszcze na tym blogu najczarniejszego cienia przeszłości, czyli Edwarda Stachury. Nie ucieknę już od niego, mogę co najwyżej nie śpiewać już jego piosenek. Napisałem do nich trochę melodii własnych i co najmniej kilka uważam za najlepsze, jakie powstały. Na przykład mój  Nowy dzień. Nie piszę, by się chwailić, bo to powód do chluby w moim pokoleniu żaden. Wszyscy kiedyś, przy akompaniamencie gitary, drumli, harfy, perkusji albo pustych butelek "śpiewali Stachurę". Postawiłem dość szybko tezę, że za tę czynność należy jednak brutalnie karać. Najbardziej zawsze chciałem ukarać SDM, bo zabili oni estetykę śpiewania z gitarą na amen, stali się takim Beksińskim poezji śpiewanej, że tu użyję branżowego określenia. To mili ludzie, wiec oczywiście żadne kary fizyczne nie wchodzą w grę.
Nie mogę się powstrzymać od zamieszczenia tu tej piosenki, wiadomo czemu.:

http://www.youtube.com/watch?v=Gtesh0dTkqo

Natomiast były czasy, gdy się karało za piosenki i przepraszam, że tak lekceważąco się powyżej wypowiadałem o tej kwestii. Chociażby Victor Jara i palce obcięte przed śmiercią.
To moja ulubiona piosenka, którą też pięknie śpiewała Mercedes Sosa. Tą drogą podziękowania dla przyjaciół, Zbyszka Walichnowskiego i Marka Wilczaka, bo to oni mnie wprowadzali na obszary tej akurat, hiszpańskojęzycznej wiedzy.

http://www.youtube.com/watch?v=LiHjDZIvkYg

a tu hommage Clashów

http://www.youtube.com/watch?v=D1LhlVtbW_U

Smutek kolejnego upływającego roku pomieszany z radością, że może się jeszcze coś kiedyś zdarzy.


sobota, 24 sierpnia 2013

Obietnica spełniona niekoniecznie jest radością powszechną

Obiecałem codzienne pisanie i słowa dotrzymuję, nie dziwcie się jednak, że nie będzie wypasu. Teraz na przykład robię wszystko, żeby nie pisać i rzucam Zdzisiowi piłeczkę raz po raz, co bardzo, jak wiadomo, lubi. W końcu mi odpuścił, leży teraz sobie pod biurkiem. Cóż za poziom, widzicie, informacji o świecie. Piesek leży pod biurkiem. A jednak, jak to powiemy, albo napiszemy, robi się z tego cała historyjka, opowieść o spokojnym wieczorze przy pisaniu. Ale nie jest to spokojny wieczór, to wieczór nerwowej przechadzki przez lekko oszołomione od alkoholu i ciepłego wieczora miasto, po którym chyba chodzi ktoś, kogo bardzo chcę spotkać i tak samo bardzo się tego boję. A może nie chodzi. Zresztą, nie ma to już teraz najmniejszego znaczenia. Taka dygresja, za którą znów, w poczuciu totalnej żenady, bardzo uniżenie przepraszam.
 Na mieście koncerty liczne, gratulacje dla dzielnych, prywatnych organizatorów. U Bruna rokendrol na całego, a teraz chyba TSA właśnie, no ale z oczywistych względów nie pójdę. W fontannie obok muzyka klasyczna, mnóstwo ludzi, intrygujące. U Jadźki trzydziestolecie. Feta na całego, wszyscy znajomi, Maciej śpiewał pięknie. Przepraszam za lokalności, będzie krótko. Z koncertu Artura A. wyszedłem, bo mam stare zaszłości do owej persony. Zaraz będzie Dyjak, ale też nie wiem. Lubię chłopaka, wiec pewnie pod koniec, żeby się przywitać. Bo ja, wiecie, zazdroszczę śpiewającym, jako sam uprawiający, dość długo, acz po amatorsku. Nie będę Was dręczył swoimi nagraniami, na szczęście i tak ich niewiele. Najbardziej żałuję (choć czy na pewno), że nie mam ani jednego zdjęcia, ani jednego nagrania, tylko pamięć z kilku tygodni, kiedy grałem w metrze w Berlinie, jeszcze Zachodnim. Był rok 1987. I ja to robiłem i do dziś zachodzę w głowę, skąd tyle było u mnie odwagi. Na ulicy w Poznaniu graliśmy z Markiem Zgaińskim od 1983 chyba, a legalnie (!) od 84.
Reklama: http://mojteatr.pl/
Teksty trzeba było zanieść do cenzury. Ale i tak graliśmy "Przyjaciół nikt nie będzie mi wybierał" Andrzeja Garczarka, wielką pieśń, jakoś aktualną do dziś, zwłaszcza w refrenie.
Dla nieznających:
http://www.youtube.com/watch?v=5xDAETHGWhw

Co przynosiło nam dużo datków od wdzięcznej publiczności. A pieśń graliśmy za zgodą autora. Powinienem napisać Autora.
Złapałem się na tym, jakim to piewcą przeszłości jestem na tym blogu. To jakoś mało moje, zawsze mi się wydawało, że taki jestem progresywny, a tu proszę. Ciągle sprawy sprzed lat, dziś już tylko historią trącące i niewagą. Niewagą, dobre słowo.
W Berlinie śpiewałem po angielsku, ale jak już mi się przegrzewały zwoje od mojej nienazbyt lotnej do dziś angielszczyzny, to nawet po polsku coś się zdarzało a i regową nieco wersję Modlitwy Okudżawy zapodawałem. Dużo znajomości przy okazji było chwilowych, rozmów, używek wszelkich i tego wszystkiego, co jest prawdziwym życiem. Zarabiałem za kilka godzin darcia mordy od 40 do 70 marek (była taka waluta onegdaj) dziennie, co stanowiło miesięczny zarobek w ojczyźnie. Pod pewnymi względami były to fajne czasy. Zwłaszcza w Berlinie Zachodnim.
A dziś był dzień Clifforda Browna, jazzowego trębacza, który umarł, jak miał 26 lat a i tak zdążył nagrać rzeczy niebywałe. Umarł 57 lat temu, słucham go stale i zachodzę w głowę dlaczego mi się wydaje, że jeszcze coś zrobię. To młodzi robią. Tak naprawdę wszystko, co ważne, dzieje się przez pierwsze 30 lat. Dobra, ględzę. Dlatego posłuchajmy. A ja się pójdę powitać z dawno niewidzianymi.
http://www.youtube.com/watch?v=9v3yiKJaahU&list=PL839CEA15F2A37F0F

i jeszcze mój absolutnie ulubiony
http://www.youtube.com/watch?v=lyoz31zH79Y&list=PL839CEA15F2A37F0F

Nic ważnego w głowie

Nie powinienem dziś pisać dla Waszego i swojego dobra. Są takie dni, że nie powinno się robić nic znaczącego. Czytam ciągle jeszcze "Złoty notes" Doris Lessing o którym tu już pisałem. Trafiłem na passus dotyczący sfabrykowanego dziennika pewnego młodego człowieka. Był oczywiście parodią tego typu wynurzeń, od setek lat w różnej formie zalewających świat ludzi czytających. Zawstydziłem się sam - powinienem czym prędzej wykasować te posty, w który pojawiają się informacje typu "słucham Monteverdiego". Jeśli nawet naprawdę słuchałem, to jakie ma znaczenie sam fakt...? Ma podkreślać moje wyrafinowanie muzyczne? Czy może poziom wiedzy o muzyce lub zaawansowanie w jej percepcji? Żenada to jest tylko i smutek bardzo tropikalny. Przepraszam Was, na szczęście możecie już tu nigdy nie wrócić, albo wrócić po żenadę gorszą od tej, która pewnie Wam również się przydarza. To był dzień wzdychania
i zwieszania głowy w oczekiwaniu na nieuchronny rozwój wypadków. Było oczywiście kilka momentów jaśniejszych. Bardzo dobry tekst Karoliny Plinty o Adzie Karczmarczyk. http://www.ha.art.pl/felietony/3101-karolina-plinta-mistrzynie-tylu-3-ada-karczmarczyk.html
Mam kłopot z jej pracami, Plinta może mi i nie pomogła w tym kłopocie, ale dużą radością jest czytać coś tak jednocześnie obiektywnego i subiektywnego w jednym. Tak.
Wieczorem z Olą i Kawą na nowym Allenie. Nic nie napiszę, sami idźcie. Jest OK. Ani jednej piosenki Billie Holiday. A potem na koncert KSU. Trochę nie mogę tych odgrzewanych drgnięć młodości. Zawsze w takim momencie opowiadam zasłuchanej młodzieży w kręgu wokół ogniska (żarty) o koncercie w Krakowie, w Rotundzie, w roku 1982. Grali: WC, TZN Xenna, Deuter, może jeszcze ktoś. Charyzmatyczny Kelner. Prawda przekazu. Moc duża i przekonanie, że zaraz tu wejdą i nas wszystkich zabiją. Byłem wtedy spóźnionym o dekadę niekonsekwentnym hipisem, na punk wydawałem się sam sobie za stary. A byłem tylko za głupi.
Są takie dni, kiedy nie powinno się nie tylko pisać, ale także mówić, chodzić i żyć. To był właśnie taki dzień. O, skończył się prawie.
Pieśń na dziś nie słyszana od setek lat.
http://www.youtube.com/watch?v=f8dQ7IYBnnM

piątek, 23 sierpnia 2013

Jeszcze raz w Paradyżu, jeszcze raz zbłądziłem

Paradyż po raz 3 w tym roku i po raz kolejny z tyłu za ołtarzem. A jadąc oczywiście pomyliłem drogę. Tym razem pojechałem gładką i prostą S3 na Gorzów. Jechało się tak miło, że się nie zorientowałem, że trzeba jednak na starą gorzowską. Cóż, jadąc zbyt szybko dotarłem prawie do Międzyrzecza, stamtąd zawróciłem, na szczęście to jakieś tylko 10 km było, ale już umiem się nie wściekać nawet na większe zbłądzenie. Jak miło się zmieniać :) Tuż przed Paradyżem droga wcina się w podłoże i biegnie pomiędzy dwoma wysokimi, zalesionymi skarpami. Wygląda to trochę tak, jakby było to miejsce strażnicze przed ewentualnym atakiem. I jakby co, można było obrzucić przeciwnika kamieniami albo i czym gorszym. Zapomniałem o tym miejscu a świat niedługo zapomni o miejscowościach leżących na tej drodze, bo nowa s3 jest jednak nowym niebywałym w tej okolicy luksusem. Jedynie Kaława i Nietoperek pewnie trochę lepie pofunkcjonują, bo czytelnikom spoza naszej okolicy z racji patriotyzmu lokalnego winienem zareklamować http://www.bunkry.pl/pl/index.html 
To absolutnie niezwykły objaw ludzkiego szaleństwa, żądzy zniszczenia i ogólnej głupoty. Na szczęście po latach bunkry służą już jedynie kontemplacji tych zjawisk. No jasne, wielu ludzi chodzi tam podziwiać tzw. geniusz inżynieryjny, ale większość, jak sądzę, podziela moje zadziwienie potęgą naszej gatunkowej ohydy.
Dawno temu Wojciech Olejniczak, autor fantastycznej książki o historii mało znanej a wartej przypomnienia http://www.zbaszyn1938.pl/zbaszyn/  zorganizował zbiorowe artystyczne zejście do bunkrów. Był Leszek Krutulski, Wojtek Zamiara, Darek Bujak, no i już nie pamiętam innych, przepraszam. Było malowanie, performowanie, medytacje i inne używki i deprywacja sensoryczna, której nigdy potem tak dojmująco nie przeżyłem. Gdzieś są zdjęcia.
Na koncercie jak zwykle siedziałem z tyłu, Bolette Roed http://www.muzykawraju.pl/wykonawcy/bolette-roed.html 
skarżyła się po swojej partii, że coś było nie tak, a ja przecież słyszałem tylko dźwięki absolutnie doskonałe. W tajemnicy jednak Wam powiem, że słyszę i zawsze słyszałem dość niefachowo. Zawsze zachwycał mnie, fakt, że ktoś umie. Może to głupie i naiwne, ale chyba jestem wymarzonym odbiorcą muzyki klasycznej.
Muzyka na dziś Was zaskoczy, ale staram się czasem nie banalnić. Jest to do pewnego stopnia zjawisko z branży. Dina Vierny była rosyjską galerzystką, działającą przez wiele lat w Paryżu. Nagrała kiedyś płytę z piosenkami "błatnymi", więziennymi i obozowymi czy raczej gułagowymi. Dał mi to kiedyś Zbyszek Walichnowski w postaci kasety, która potem zagrała mi moja córka. Misia produkowała wtedy z koleżanką program "Śmiech, śmiech, śmiech" i potrzebowała wielu kaset :). Nakrzyczałem na nią nie wiedząc, że wiele lat póżniej przy pomocy komputera w Internecie znajdę właściwie każdą piosenkę.
Prawie wszystkie piosenki z tej kasety znam na pamięć. Niektóre są anonimowe, ale ta ma autora - to Juz Aleszkowski, postać niezwykła. Zbywam temat "błatnych" a to historia na długie opowiadanie. Dla nieznających rosyjskiego krótkei streszczenie - narrator opowiada o znalezionym w śniegu (rzecz dzieje się w obozie na Kołymie) niedopałku z ustnikiem ze śladami szminki. W miejscu bez kobiet to wielki skarb. Znalezisko jest bodźcem do wspomnień o byłej narzeczonej. Jest tam absolutnie niezwykłe zdanie, które nieudolnie przetłumaczę. "Nawet po pijanemu nie kupisz biletu na samolot, żeby chociaż nade mną przelecieć." Warto czasem znać języki.

http://www.youtube.com/watch?v=3NkCMlf9-C0

Dobranoc. Państwu.

czwartek, 22 sierpnia 2013

Johnny Cash once more a także Zdziś przed wieczorem i John Porter.

Obiecuję, że już niedługo skończę z tym nieszczęsnym międleniem przeszłości. Zostanie za mgłą, czy może raczej sfumato :) słodkiego wspomnienia, na zawsze. W niezmienionej formie zastygnie i pozostanie taka sama. I tak właśnie ją sobie zmumifikuję.
 Jednakowoż kwestia Johnny Casha pozostaje otwarta a moje z Nim kontakty to mieszanka koszmaru i zachwytu, oczywiście z przewagą tego ostatniego. Zawsze, od dzieciństwa, pierwotną, bazową, można rzec, śmiertelną nienawiścią darzyłem muzykę country. Jej wielkim propagatorem w Polsce był w Trójce Korneliusz Pacuda a jego głos powodował u mnie odruch natychmiastowego wyłączenia radia.
 Już na studiach wybrałem się na koncert Johna Portera, który oczywiście nie jest muzykiem country.
Dla młodszych - nie zaczął kariery w Polsce od Anity Lipnickiej :)

http://www.youtube.com/watch?v=MuZGtLi2Mr8

Obrazek w jutubowym okienku to okładka płyty zaprojektowana przez Janusza Duckiego, jednego z pierwszych prawdziwych artystów, których poznałem lepiej. A ten kawałek to mój ulubiony Porterowy utwór. Nawet go chyba trochę grałem :) A przynajmniej pierwszą zwrotkę i refren.
To dygresja - koncert JP prowadził właśnie Korneliusz Pacuda. Już nie pamiętam z kim wrzeszczałem, ale w duecie dawaliśmy wyraz swojej niechęci do pana KP, radząc mu dość nieparlamentarnym słownictwem opuszczenie sceny i uwolnienie jej dla Portera. Taki byłem, drodzy moi, niekiedy jednak paskudny. Miałem wtedy 18 lat albo 19, zdarza się. A  płyta "Helikopters"  Porter Band robi wrażenie do dziś, jak ktoś oczywiście lubi rokendrola.
 Ale wracam do Casha. Nagrywałem wtedy audycje z trójki na szpulowym magnetofonie i już zupełnie nie wiem czemu, nagrałem kilka piosenek Casha, zapamiętałem Streets of Laredo. To chyba była ta wersja, przyznacie że koszmarna:

http://www.youtube.com/watch?v=_1qfIPXjGn4

Pamiętam też z telewizji koncert w Sopocie w '87. Jakoś nie mogłem. Może już wtedy trochę więcej wiedziałem, w końcu byłem po Nashville Altmana, filmie który wiele tłumaczy. Ale i tak nie mogłem.
Dopiero w 2006 wszystko się zmieniło, upadło i przekręciło. Dostałem 5 pierwszych Americanów, od niemieckiego malarza Matthiasa Kantera, który brał udział w wystawie PolenJob w BWA.
Jeśli istnieje jakiś zestaw coverowych nagrań, najlepszych ze wszystkich to jest to właśnie to. Jasne, nie tylko tam są czyjeś kawałki, jego też, ale wszystko jest tak zaśpiewane i zaaranżowane (genialny tak!Rick Rubin rzecz jasna, jeśli może być genialny ktoś z takim imidżem :)), że nie wiedziałem za pierwszym razem, gdzie jestem.
A potem słuchałem tych wszystkich płyt w samochodzie, wciąż i wciąż, z Nią i bez Niej, na wszystkich trasach, przez 600 km i z pracy do domu, śpiewałem je po drodze na cały głos i Hurt zawsze rozrywało mi serce i Rowboat kołysało całym samochodem a przy When the Man Comes Around Zdziś zawsze cichutko wył. i jeszcze Delia's gone i T for Thelma i nie wiem sam, mógłbym tak bez końca, śpiewałem je
drugim głosem, unisono, czasem nie znając do końca tekstu, zawsze w tym samym miejscu zaczynając albo przerywając. Co mnie samego  nawet czasem złościło. Zamiast się po prostu nauczyć całości. Każda z tych płyt działa już tylko do 4-5 kawałka i tak wytrzymały bardzo długo. Są też w jakimś sensie symbolem mojej inercji w zachowaniach, gustach i przyzwyczajeniach. Ale będę ich słuchał już zawsze. Zazdrościł mu miłości do June Carter i tej starczej mocy, która odchodzenie czyniła jakimś nieprawdopodobnym świętem, namaszczeniem do  nieśmiertelności. Jak już Słońce spali Ziemię, kiedyś tam, to będą ostatnie słyszalne dźwięki.
Np. to:
http://www.youtube.com/watch?v=4MNL9pHrbss

Zdziś na dziś jest parkowy, tym razem pomagał zwijać instalację Oli
http://zielonagora.gazeta.pl/zielonagora/1,35161,14458804,Ola_Kubiak__Zmieniajmy_park_Tysiaclecia_bez__betonowania_.html















Johnny Cash i jeżdżenie autem

Komu to właściwie przeszkadzało, dobrze było jeździć autem i w kółko słuchać American recordings.

http://www.youtube.com/watch?v=SxHb35me4A8

środa, 21 sierpnia 2013

Park Tysiąclecia - nowa nadzieja

Tym razem w końcu będzie o galerii BWA - ale profesjonalne relacje zostawiam dziennikarzom. Dzisiejsze spotkanie z BudCudem https://www.facebook.com/BudCud?fref=ts dotyczące wstępnych projektów zagospodarowania Parku zgromadziło nadspodziewanie wielu gości. Generalnie się podobało, było dużo uwag, merytorycznych, co najważniejsze. Przyszli użytkownicy skateparku, co też bardzo cenne, przyszli aktywiści społeczni, był jeden Radny Miejski, jeden Naczelny Redaktor ważnego medium, Duże zróżnicowanie społeczne, wiekowe i zawodowe. Po nazwiskach nie będę, bo jeszcze bym o kimś zapomniał a to nieładnie.
BudCud nie chce radykalnie przerabiać i zmieniać Parku. Pewnie jeszcze o tym napiszę a na razie trochę reklamujących linków

Bardzo się cieszę z tego projektu i z faktu, że świetnie nam się pracuje z NGO-sem czyli Fundacją Salony.
http://fundacjasalony.pl/ Świecimy przykładem współpracy społeczno-instytucjonalnej.
Co jeszcze będzie tematem wielu wpisów tu na pewno.

A na razie Zdziś na dziś.















Oraz piosenka dnia:


Wyłączcie obrazek. 

wtorek, 20 sierpnia 2013

Znowu Paradyż oraz kilka uwag na temat Zdziszka jako słuchacza.

Niestety, nie wziąłem Zdzisia do Paradyża, choć zawsze się zastanawiam, czemu już od dawna nie wpuszcza się psów do kościoła? No choćby tak jak tu - komu to przeszkadzało?

 http://www.flickr.com/photos/menesje/3881150184/in/set-72157621142960203

To link do obrazu Pietera Jansza Saenredama, malarza, którego zawsze bardzo lubiłem a którego nazwiska nigdy nie mogłem zapamiętać.Dzięki Ci Internecie! Często u niego psy w kościele są.
No ale nie pojechaliśmy razem, choć przecież w ciągu ostatnich kilku tygodni Zdziś był co najmniej na 3 koncertach. W Sokołowsku nie było problemu - był na koncercie Davida Thomasa (!!!), Mikołaja Trzaski z zespołem oraz Oli Bilińskiej. Był bardzo grzeczny, ani pisnął, wystraszył się tylko oklasków oraz entuzjazmu Wojtka Zamiary. Myślę, że w Paradyżu też byłby bez zarzutu. 

www.thecontexts.pl

Dojechałem bez problemu tym razem, znowu siedziałem w absydzie, choć tym razem dźwięk bardziej całościowy. W kuluarach rozmawialiśmy z Andrzejem Dragułą o Rafale B. i nie była to zwykłą obmowa a próba analizy działalności kogoś, kogo akurat obaj lubimy.
Takie to tajemnice alkowy - a najbardziej że wracając jak zwykle słuchałem czegoś zupełnie innego. 
http://www.youtube.com/watch?v=De_xthmIUO8

To jest inna Billie Holiday niż ta później. Może nie, że radosna i wesoła, bo zawsze się gdzieś, nawet w tym
niby niewinnym "Lovely, never never change" czai jakaś zapowiedź zgrozy.

Siedziałem i patrzyłem sobie na te obrazy, nie powiem Wam, kto na nich jest, ok, następnym razem.


















A to mój cień na murze kościoła, trochę wyglądam jak w spódniczce, ale nie byłem.


















A tak czekał Zdziś.


















Który jest bardzo cierpliwym pieskiem.
Teraz słucham sobie Monteverdiego, trochę a propos, trochę nie. Moja klasyczność, czy może raczej barokizacja ostatnia jest pewnie sytuacyjna,.bo Paradyż, bo festiwal, trochę rozmów i lektur. Ale też może jest tęsknotą za niezobowiązującym poukładaniem. No nie wiem, nie wiem, jak mawiał Czarny Jack.
Obiecałem sobie, że nie będzie dnia bez wpisu i słowa dotrzymuję. 

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Nulla dies sine perigrinatio cum Zdziszek.

Zauważyłem, że ten blog nie jest czytany z powodów merytorycznych. Powodzeniem cieszą się przede wszystkim posty o piesku Zdziszku. W związku z zapotrzebowaniem społecznym dwa nowe zdjęcia tego przesympatycznego zwierzątka, oraz jak zawsze piosenka dnia, tym razem wielkiego artysty z płyty, z której wszyscy pamiętają tylko jeden utwór. Ale za to jest to najważniejsza piosenka o miłości, ever. Oczywiście z tych napisanych przez człowieka. Być może Zdziś lub Marsjanie napisali coś lepszego.


Medytacja nad mirabelką.                



Najcenniejszy piesek w szafie pancernej.


 http://www.youtube.com/watch?v=6fMnF0Fvdpo

106 lat działalności twórczej, albo czemu nie jadę jutro do Arsenału.

Temat przeszłości i wspomnień jest na tym blogu obecny w sposób jak na razie bardzo manifestacyjny. Trudno. Może za jakiś czas spojrzymy jasno w przyszłość a na razie znowu return.
Jutro, 20 sierpnia 2013 odbędzie się w poznańskiej galerii Arsenał kolejna dyskusja o planowanym jej zamknięciu jako instytucji kultury Poznania i ponownym otwarciu jako przedsięwzięcia? projektu? galerii? zarządzanej? przez organizację pozarządową. Nie wypowiadam się tu jako dyrektor innej instytucji miejskiej, ale (no dobrze - także) jako człowiek żywo zainteresowany kulturą swojego kraju. Funkcjonowaniem jego instytucji i jego polityką kulturalną, bo tak - uważam że Państwo ma obowiązek prowadzenia świadomej polityki kulturalnej. Może to nie jest neoliberalne, ale tak właśnie uważam.
Z poczucia obowiązku wziąłem udział w pierwszej dyskusji i wygłosiłem na niej może trochę zbyt emocjonalną wypowiedź, demagogiczną, a jakże. Przypomniałem licznie zgromadzonym i obficie spoconym historię sprzed ponad 30 lat. Galeria, którą teraz prowadzę, została jako jedyna w Polsce miejska galeria sztuki zlikwidowana w stanie wojennym, ewidentnie w akcie zemsty za Solidarnościową działalność dyrektora Wiesława Myszkiewicza i jego załogi. Dyrektor, który jak każdy wtedy dyrektor należał do PZPR, wystąpił z partii i to był powód bezpośredni. Po roku władza poszła po rozum do głowy i reaktywowała instytucję, myślę że z poczuciem wstydu.
Nie mogłem nie przywołać tego zdarzenia, bo podobieństwa są niestety uderzające. Tyle, że w wypadku Poznania długoletni dyrektor odszedł na emeryturę - z jakiegoś tajemniczego (he he) powodu to właśnie stało się sygnałem do likwidacji. Wszystko, co było potem, stawiam tezę, było już nieistotne. Nawet to nieszczęsne odwołanie konkursu. Wiara w konkursy jest, jak to wiara, niesprawdzalna. Nie twierdzę, że wszystkie konkursy są ustawiane, po prostu zawsze są jakieś preferencje, jacyś faworyci, jakieś interesy. To ludzkie, że się lobbuje, nie ukrywajmy tylko tego, mówmy wprost, myślę, że to lepiej służy demokracji, niż bezustanna ściema i niewymawianie nazwisk, o których i tak wszyscy wiedzą.
Parę osób mi życzliwych namawiało mnie na udział w tym konkursie, ale ja - i umówmy się, że to moja absolutnie genialna intuicja, a nie żadna wiedza tajemna - wiedziałem od samego początku, że ten konkurs ma już zwycięzcę. Nie, absolutnie nie sugeruję jakiejś nieuczciwości - po prostu są ludzie najlepsi, niezastąpieni, jedyni w swoim rodzaju i to oni powinni być dyrektorami. Ironia, która jest również autoironią, nie jest w tym momencie przypadkowa.
Nie powinienem już więcej brać udział w dyskusjach w mieście, w którym jest tak wielu ludzi, którzy tam pracują, starają się o jakość swoich działań, żyją i chcą żyć lepiej. Zostawiam im tę walkę, co najwyżej mogę się solidaryzować, podpisywać, argumentować,  itp. Ale z prezydentami i radnymi nie mam prawa rozmawiać, bo to oni decydują o pieniądzach i sposobach ich wydawania a ja pracuję dla innego miasta. Także dla kultury Państwa i (przepraszam za emfazę, ale ja naprawdę tak myślę) Świata, w którym żyję, ale to nieco inna kwestia. Robię to co robię, najlepiej jak potrafię.
Nie mogę się jednak powstrzymać, w imię wiary, że to kultura stwarza świat, przed pewnym prostym przeliczeniem. Liczby będą trochę ogólne, życzenia nadmierne, ale wydźwięk, sądzę, zabawny. Załóżmy, że przebudowa stadionu futbolowego w Poznaniu była niezbędnie potrzebna, ale zamiast (liczby są różne, ja znalazłem taką) 639 milionów złotych, wydano by połowę tej sumy. W tej chwili budżet Arsenału, o wiele jak sądzę, za mały, to ok. 1 200 000 zł. Żeby taka instytucja w dużym europejskim mieście (to jest chyba w Europie, czy może jednak nie? - Jak mawiają starzy Wielkopolanie, Azja zaczyna się za Strzałkowem, więc chyba jednak jest  - żart :) więc -  funkcjonowała dobrze, dajmy jej 3 miliony. Za połowę kosztów budowy stadionu galeria mogłaby funkcjonować przez 106 lat. Nie dając podwyżek pracownikom i nie uwzględniając inflacji niestety.
Pytanie, co ważniejsze dla polityków - piłka czy sztuka jest oczywiście pytaniem retorycznym i wielokrotnie już usłyszeliśmy jedyną właściwą odpowiedź.
Dlatego nie pojadę do Poznania, choć z całego serca popieram nierówną walkę jaką toczy Karolina Sikorska i jej załoga z powszechnie czczoną juju, która za nieocenioną Wikipedią  "musi być kulista sporządzona ze skóry lub innego dozwolonego materiału o obwodzie nie większym niż 70 cm i nie mniejszym niż 68 cm o masie nie przekraczającej 450 g i nie mniejszej niż 410 g, przy rozpoczęciu zawodów napompowana tak, że w jej wnętrzu panuje nadciśnienie od 0,6 do 1,1 atm. Zwyczajowo wykonywana jest z 32 skórzanych, pięcio- i sześciokątnych łat w kolorach czarnym i białym."

niedziela, 18 sierpnia 2013

Lovely day :)

Dzień upłynął z Mozartem, Don Juan i Czarodziejski. Nie, żebym tak bardzo był operowy. Taki dzień chyba. Trochę parkowych spacerów ze Zdzisiem. Leży teraz zmęczony pod biurkiem.
Nie będę dziś już pisał.
Na zakończenie dnia, choć przecież nie jest tak późno, piosenka z dawnych czasów. Przeszłość oczywiście nie wróci, ale jej przypomnienie może mieć słodki smak.

http://www.youtube.com/watch?v=mc3LFRem9p4

Z przeszłości - o Tygrysie słów kilka

Rozstania ze zwierzętami , zwłaszcza takimi, z którymi byliśmy długo, bolą i nie są łatwe do racjonalnego przejścia ponad. Zwłaszcza, że przeważnie przy nas chorują, umierają a potem jeszcze trzeba je pochować.
Ale tu nie będzie o rozstaniu, ale o spotkaniu.
Było lato 1998 roku, trochę już zapomniałem, nie mam dokumentacji, w dodatku była analogowa, więc gdzieś tam sobie leży, kilka zdjęć. Moja pracownia na uczelni mieściła się w piwnicy na Wrocławskiej 7. Teraz jest tam uczelniana galeria PWW, wtedy pracowałem tam, trzymałem cały sprzęt, byłem co najmniej 4 razy w tygodniu. Wpadałem tam też w czasie wakacji, żeby sprawdzić  czy nikt się nie włamał. Tego dnia wieczorem chyba była ulewa, chciałem sprawdzić, czy znowu nie było wody. Już zamykałem drzwi, gdy usłyszałem żałosne miauczenie małego kota, taki typowy głos porzucenia. W okolicy było dużo kotów, pani sąsiadka z naprzeciwka je dokarmiała, ja też zresztą. Nie mogłem zlokalizować, dźwięku, wydawało mi się, że może spod przewróconego betonowego kwietnika, jaki leżał tam od kiedy pamiętam. Faktycznie, leżało tam kartonowe pudełko, ale puste. Wyściełane szmatą, brudne, mogło być kocim posłaniem, zapach nie pozostawiał wątpliwości. Miauczenie wzmagało się, zszedłem z powrotem do pracowni, wyglądało na to, że wlazł do przewodu wentylacyjnego. Na zewnątrz był otwór wentylatora, niedokładnie zamknięty, mógł się wcisnąć. Rura od wentylacji szła przez całe pomieszczenie, mógł być wszędzie. Trochę to było ponad moje możliwości technologiczne, więc poszedłem do Piotra, przyjaciela od dzieciństwa, który siedział za barem w swojej knajpie. Był wieczór i spory ruch, chciałem tylko zasięgnąć informacji i pożyczyć narzędzia. Piotrek umie zrobić wszystko, liczyłem więc na światłe uwagi. Powiedział, że pójdzie ze mną, wzięliśmy szlifierkę kątową, zwaną też gumówą, bo zasugerowałem, że trzeba będzie ciąć blachę. Piotrek umie wszystko, ale proste roboty zostawia amatorom. Tym razem jednak musiał mi pomóc, wyciął kawałek rury wentylacyjnej, a nie było to proste, bo sufit gdzieś na 3,5 m. Potem podsadzał mnie z drabiny, bym mógł zaglądnąć do rury. Kot wrzeszczał jeszcze głośniej, okazało się przy tym, że wpadł pomiędzy ścianę budynku a sztuczną ścianę w pomieszczeniu. Na szczęście gipsową, tak wiec już tylko ja, jako amator, wyrąbałem dziurę w ścianie za pomocą przecinaka, profilaktycznie przez Piotrka zabranego, pokrywając przy okazji wszytko białym, bardzo miałkim kurzem. Kot miał może 3 tygodnie. Bardzo był mały, na oko widać, że zapchlony i ogólnie zabiedzony. Nie bardzo wiedziałem, co z nim zrobić, w domu była już dwuletnia kotka. Zostawiłem małego w pracowni i poszliśmy z Piotrem coś przekąsić i uczcić ponowne narodziny. W barze Jankiel, który już może niektórzy rozpoznali w tej opowieści, a był to prawdziwy Jankiel, nie ta obecna ściema, Dorota nie poznała mnie od razu, byłem czarny i zakurzony. Trochę uczciliśmy i wróciłem, by się zorientować, czy pacjent żyje. Pod kwietnikiem coś się poruszyło, kiedy tam zajrzałem drugi już raz tego dnia, odkryłem takiego samego delikwenta, jak ten wyciągnięty ze ściany. Nie pamiętam już, jak oznaczyłem, który jest który, w każdym razie na drugi dzień (na noc zostawiłem oba w pracowni), pojechałem do Mariusza, zaprzyjaźnionego weterynarza, by sprawdzić kondycję, odpchlić i zapytać, co dalej. Mariusz z Pauliną z biegu wzięli tego ze ściany. Na imię miał Przecinak, na pamiątkę sposobu pojawienia się w naszym życiu.
Tygrys po kilku refleksjach wylądował u nas. Azja długo nie mogła się przyzwyczaić, ale w końcu przeżyli razem 13 lat. Wyrósł na pięknego kota, jego brat był zresztą identyczny. Dwa rude, podrzucone kotki w brudnym pudełku. 15 lat temu na Wrocławskiej.
Przeszłość dogania nas zawsze, czy chcemy czy nie. Nawet, jeśli uciekamy przed nią w pełnej zapomnienia, zabawnej panice.
Jak to czytam, tak mocno słyszę braki w technice opowiadania. Będę się starał, obiecuję. A na razie kilka obrazków.









A to Azja, która umarłą dwa lata temu. Też miała 15 lat. Tu jest żywa oczywiście, tylko tak sobie leży w ulubionym miejscu.

Przeszłość- instrukcja obsługi

Dziwnie jest z tą przeszłością i dla wielu ludzi kłopot to okropny. Mam  znajomych, którzy zmieniając swój życiowy status na różnych polach, postanawiają gwałtownie odciąć się od niej, wypierając wszystko, co jeszcze tak niedawno było dla nich ważne. Tak pewnie jest łatwiej. Nie trzeba się męczyć z ciągłym przypominaniem spraw przebrzmiałych, drgnięć zatrzymanych, emocji wygasłych. Albo jeśli niewygasłych, tym bardziej męczących. Jasne, to zrozumiałe, choć mówiąc szczerze, nie bardzo umiem to rozgryźć jako postawę.
Starałem się raczej zachowywać z przeszłości to, co było dobre i twórcze. Nie licząc jakichś ekstremów przeważnie jest tak, że sprawy miłe i niemiłe przeplatają się bez przerwy. Największą może życiową umiejętnością jest zastosowanie wiedzy o tej pulsacji.
Kiedy już zamyka się jakiś rozdział, niektórzy zapominają wszystko, co się wcześniej wydarzyło. Że złego, rozumiem, o dobrym jakoś chyba jednak dobrze jest pamiętać. Skłamałem w tytule o instrukcji obsługi. Nie mam jej niestety, to tylko moja, infantylna może, chęć zatrzymania wspomnień jako czegoś już nienaruszalnego. Kiedy się coś skończyło, przynajmniej wspomnienia warto zachować, umieć je mieć.
A może się mylę, może to odcięcie jest zdrowsze i lepsze, pozwala na bezobciążeniowe budowanie nowych relacji, nowych sytuacji. Jedzie się wtedy do dalekiego miasta i udaje, że nigdy się tu nie było :) Albo poznaje kogoś na nowo, nie dając mu do zrozumienia, że już kilka razy się spotykaliście. Można tak, jest to zabawne i nawet w jakiś sposób radosne. Może racja. Gra w życie, zabawa w relacje. Nie piszę tego ironicznie, myślę raczej, że faktycznie może to być jakaś strategia w zderzeniu z nieprzyjemnościami świata.
Proszę o wybaczenie za snucie niefachowych dywagacji. W nagrodę w następnym odcinku historia z przeszłości, bardzo konkretna i choć niepouczająca, to miła.

Zdziś - nigdy nie publikowane..


Nigdy nie publikowane zdjęcie Zdzisia - na 50 urodziny, oczywiście moje, nie jego.














Słuchamy sobie teraz Don Giovanniego razem, choć Zdziś raczej przysypia. Opera bez sceny zawsze trochę uboższa, mówi mi piesek wzrokiem i przewraca się na drugi bok. Nasze wspólne bycie przybiera ostatnio formy symbiotyczne, nawet problemy z żywieniem mamy podobne. To chyba upał, mam nadzieję. Poza tym dużo spacerów. Wszystko w oczekiwaniu na drastyczne zmiany, które czają się niedaleko i nie wiadomo, jak będzie. Choć myślę, że w jego pieskowej głowie i tak stukocze cichutko "wszystko mi jedno" byle kochali :)
A to z równie dawnych czasów - ulubiony stan, szaleństwo i pęd.



Złoty notes i przyjemności czytania oraz Brama Lwic jako bezsensowna pointa.

Takie rzeczy są najtrudniejsze - jak opisać przyjemność z czytania? Są oczywiście wielkie wzory i nie mam zamiaru nawet próbować im dorastać do czegokolwiek. Ach, te niezwykłe pamiętniki lektur w pamiętnikach ważnych pisarzy! I piszę to bez ironii. Nie jestem, nie potrafię, ale czasami przecież rozmawiam o książkach czasem, z reguły entuzjastycznie. Jak niektórzy wiedzą, napisanie książki czy zrobienie filmu to czynności, których wykonawcy budzą u mnie zabobonny szacunek. Zupełnie inny, niż ten, który odczuwam wobec kompozytora czy malarza, nie mówiąc już o rzeźbiarzach. Ci ostatni umieją rzeczy, które są poza moim zasięgiem. W tajemnicy powiem Wam, że namalowałem w życiu parę obrazów, ale na szczęście dawno już ich nie ma. Potencjalnie mógłbym napisać książkę i wiem, domyślam się, jak ciężka musi to być praca i jak bardzo nie potrafię. OK, miało być o czym innym.
Moja pierwsza, wstyd przyznać, książka Doris Lessing to olśnienie i absolutnie nieopisywalna przyjemność. Nie będę streszczał "Złotego notesu", a tylko zachęcę do przeczytania, choć żadne słowa tu nie oddadzą tego, co czuję. Dawkuję sobie tę książkę po trochu nie dlatego, że męczy, tylko tak bardzo nie chcę, żeby się kończyła. Dzieje się w kilku planach, jest bardziej o kobietach niż mężczyznach, ale może dlatego tak mi się podoba. Nie tyle z powodów poznawczych, co z jakiejś absolutnie niezwykłej umiejętności opisywania spraw, które znam, a które wymykały się zawsze moim umiejętnościom opisywania. Głupie to strasznie, że nie umiem tego zwerbalizować. Ale też jest tu dużo kwestii, które tak dobrze rozumiem z powodu własnych przygód z dawnych czasów, zwłaszcza spawa wiary w ideologie. Coś, czego się dziś wstydzę, a co jako szesnastolatek odczuwałem tak mocno. Umiejętność wyzwalania się z fałszu narzuconego przez "autorytety" to coś, co w tej książce jest dla mnie chyba najważniejsze. Napiszę jeszcze o tej książce a teraz w ramach bonusu nigdy nie publikowane zdjęcie w Bramie Lwic w Mykenach.

















Klasyczny wakacyjny Polak w krótkich gatkach. Nie lubię tego modelu. Ale mężczyźni u Lessing są może nieco podobni, tak samo niezdecydowani, żeby wymienić tylko jedną cechę :) Tak więc, w jakimś sensie jednak pointa a może raczej tylko puęta.

Pisanie jako uboższy krewny medytacji

Trzeci dzień pisania z ciągłą refleksją, po co to właściwie robić. Czy kogokolwiek obchodzi czyjeś niezbyt dynamiczne życie? Czy macie ochotę słuchać o moich problemach, choć tak naprawdę wolicie swoje? Jasne, że to ma być pamiętnik a trochę otwarcie na innych a jeszcze z innej strony rozmowa. W ciągu tych kilku dni przeszła mi ochota na nadmierne wynurzenia. Będzie jeszcze nudniej, zawodowo, o wątpliwościach i inspiracjach. Odsłonię się może trochę, ale nigdy nie ekstremalnie. Nie będę Was epatował swoimi stanami emocjonalnymi, to naprawdę głupie.
To ma być profesjonalny blog. I tak go potraktujcie.
Niestety, nie oczekujcie tu fachowych analiz, opisów wystaw i zdarzeń. Co najwyżej będzie to jakaś niezobowiązująca refleksja, jakiś kawałek z części, nieważny pewnie fragment. Jest na szczęście w Internecie kilka miejsc, gdzie profesjonaliści dzielą się z Wami opisem i krytyczną analizą. Nie będę im robił konkurencji, zresztą nie jestem w stanie.
Tak naprawdę, to codzienne pisanie jest ćwiczeniem woli. Przez wiele lat nie potrafiłem się na to zdecydować, od czasu kiedy pojawiła się idea bloga, w końcu po prostu elektronicznego pamiętnika, co jakiś czas chęć powracała. Musiało się bardzo drastycznie zdarzyć, żebym wreszcie się zdecydował.
I dlatego boję się, że wygaszanie emocji będzie wygaszeniem pisania.
Nie jest jednak dobrym pomysłem bać się zawczasu, znając niebezpieczeństwo, ale bez żadnej pewności, że nadejdzie. Nic się nie da zrobić tym sposobem, żadna droga nie doprowadzi do celu.
Jeśli pamiętnik, to kilka słów o początku dzisiejszego dnia. Wybaczcie. Kilka słów codziennie należy wypowiedzieć, dobrze by było, by znaczących.
Ze Zdzisiem do parku. Pusto, w końcu to dopiero 10 z minutami. Nie wiem, czy lubię ten park, wiem, że się cieszę, bo trochę go zmieniamy. Bardzo cicho. Początek upału, bardzo tropikalnego i przytłaczającego. Tylko piesek nie zwraca uwagi, bieganie jest czynnością, która pochłania go do końca. A także węszenie
i uważne rozglądanie się dookoła. Z jego wysokości świat jest jednak inny :)
A teraz wstąpiliśmy do galerii, są niedzielni goście, miłe poczucie właściwego miejsca w życiu społecznym. Zdziś czeka na zabawę z patykiem, jak na obrazku.

Coś jednak dziś jeszcze napiszę, ale najpierw śniadanie. Właśnie dlatego nie piszę już na Fejsbuku. Kogo tak właściwie obchodzi fakt, że za chwilę zjem śniadanie. A tam roi się od tego typu informacji. Samego mnie śmieszą. Tu wejdzie tylko kilka osób, które w bezustannym pośpiechu będą w stanie na chwilę tu przyjść, trochę po nic, przepraszam. Choć oczywiście cieszę się z odwiedzin, wiem jak ciężko napisać coś pod postem takim, jak ten. Zgodzić się, nie zgodzić? Zaprezentować swój punkt widzenia, który i tak będzie zignorowany? Przecież tak naprawdę tu i tak jest jedynie monolog, głośna, nieuporządkowana medytacja. Jej słabsza i mechaniczna wersja.


sobota, 17 sierpnia 2013

Calma

Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Odpowiedzialnie udaję się do zadań. Zmiana tekstu wpisu jest tu prosta i to jednak zabawny efekt.

Woschożdienije.

"Wniebowstąpienie" Łarisy Szepit'ko to film, który przypomniałem sobie właściwie nie wiadomo czemu. Pewnie z chęci oglądnięcia czegoś tak naprawdę przygnębiającego :)
Nie udało się. Nie zasmucił mnie, raczej przeraził swoją skalą, siłą i wieloma wymiarami. Żaden tam ze mnie recenzent, więc nie będę się wymądrzał, sami zobaczcie. I nie polega to raczej na tym, że reżyserka zginęła w wypadku, nie kończąc rozpoczętego filmu Pożegnanie z Matiorą. Miała 41 lat, więc też żadna to młodość. Pełnia sił, jak to się niemądrze mówi.
Wniebowstąpienie jest filmem, który najczęściej opisuje się poprzez jego chrześcijańską wymowę, odniesienia do ikonografii prawosławnej i faktycznie, trudno to pominąć. Jeśli jeszcze dodać sakralną z ducha muzykę Alfreda Schnittke, to mamy powtórzenie Ofiary jak żywe. Jestem jak najdalszy od szukania tu innych interpretacji. Nawet, jeśli się jest daleko od tych znaczeń to i tak rozwala, bo jest o walce pomiędzy tym co w nas dobre a tym, co złe. Jest o samopoznaniu, bólu i ostateczności. Jest tam też Anatolij Sołonicyn, aktor Tarkowskiego. Jak myślę, czym może być aktorstwo, jako sztuka wmówienia Ci, że to co widzisz, jest naprawdę, to to jest mistrz. Albo inaczej, on tu nawet przestaje być aktorem, tylko jest wcieleniem. Jak w Stalkerze zupełnie.
Sypią mi się te banały z klawiatury, nijak się nie mając do tego, co widziałem a co rani do krwi. To jest taki film, który trzyma za gardło, nie dając odetchnąć i właściwie to Was przepraszam, że w ogóle o nim piszę. To tylko dlatego, że się chcę z Wami podzielić.
Po co właściwie zacząłem pisać tego bloga? Z niezrozumienia sytuacji, w której teraz jestem, z konieczności bycia wysłuchanym? Motywacji jest w tym świecie dużo pewnie. Tak naprawdę chcę, żeby to, co tu piszę dotarło tylko do tych, którzy chcą mnie posłuchać. Nic tu nie ma wzniosłego, mądrego ani wyjątkowego. Dokładnie to samo mógłbym Wam powiedzieć w zwykłej rozmowie. Zapomniałem zupełnie, że najważniejsze są zwykłe rozmowy, zwykłe sprawy, miejsce do życia, miłość.

Tygrys


Tygrys: pierwsze dni sierpnia 1998 - 17.08.2013





Okładka - znalezione.

Ranek jest mądrzejszy od wieczora, czasami. Znalazłem zdjęcie, jest u dołu strony:
http://newyorkschoolpoets.wordpress.com/2013/06/10/a-visual-footnote-to-oharas-the-day-lady-died-new-world-writing-and-the-poets-of-ghana/
Piękny zresztą tekst, przy okazji.

Zaginiona okładka

http://www.poetryfoundation.org/poem/171368

Dziś rano znalazłem zdjęcie okładki New York Post z tego wiersza.
A teraz nie mogę go znaleźć. Może jest za późno.
Tak sobie napisałem - tego wiersza. A kiedy go pierwszy raz przeczytałem w tłumaczeniu Piotra Sommera, miałem 26 lat i zrozumiałem, że wszystkie swoje wiersze mogę spokojnie wyrzucić do śmietnika.
Przypomniano mi Franka O'Harę niedawno, bardzo niedelikatnie acz spektakularnie, za co dziękuję.
http://www.youtube.com/watch?v=YDLwivcpFe8

Wyprawa do Paradyża albo These days.

Pojechałem sobie do Paradyża wieczorem. Festiwal muzyki dawnej jest tam już od dawna :) a to że wymyślił go mój kolega z liceum, Cezary Zych, to jeden z powodów, że tam jeżdżę. http://www.muzykawraju.pl/
Jest już nowa droga od Sulechowa w tamtą stronę. Nasłuchałem się, jak to szybko można tam już dojechać. No i jechałem sobie dość szybko, bo jak zwykle wyjechałem za późno. Trochę też dlatego, że nie mogłem znaleźć zaproszenia a trochę dlatego, że uwierzyłem w nowe możliwości nowej trasy. Kto mnie zna, to wie, że mogę zabłądzić wszędzie, nawet w miejscu, które znam od dzieciństwa. No i tym razem było podobnie. Choć nie do końca, bo jednak tą trasą jechałem pierwszy raz. Ale mimo wszystko - nie wiedzieć czemu zignorowałem drogowskaz na Gorzów i pojechałem do autostradowej bramki. I za 5 złotych dojechałem do następnego węzła po to, by na nim zawrócić i za kolejnego piątala wrócić do Jordanowa i już dobrze pojechać. I jak mnie znacie, to jednak było inaczej. Nie wrzeszczałem "Źleśmy pojechali", nie krzyczałem na siebie, innych, nie pędziłem na złamanie karku (no dobra, jechałem za szybko, ale było prawie pusto). Świecił księżyc i w kółko puszczałem sobie These days Nico. http://www.youtube.com/watch?v=0_z_UEuEMAo
Kiedy dojechałem, był koniec przerwy, poszedłem sobie do absydy, siedziałem sam i "4 pory" dobiegały mnie zza ściany trochę a trochę bokami dziwnie, jakby każdy instrument słyszałem oddzielnie. Siedziałem w ławce i myślałem, że to bardzo mistyczne przeżycie powinno być, ale nie było. Po oklaskach poszedłem zjeść 2 kawały sernika, pogadać z Elwirą i już nie miałem czasu, musiałem wracać. Świecił księżyc i dla odmiany teraz w kółko leciało to  http://www.youtube.com/watch?v=Kpm6y-IDFJQ
Będzie się tu Billie Holiday pojawiać często.
I może przez te dwie piosenki, trochę rozpaczliwe, tak nostalgiczne i tak splecione z moim życiem nie poczułem Paradyża. Potrzebowałem ich po raz kolejny, wciąż i wciąż są ze mną i nawet nie potrafiłem wyciągnąć z nich wniosków.

Rothko w Narodowym albo mój syndrom Stendhala

Zrozumiałem, czym jest syndrom Stendhala. Przytrafił mi się nagle, dość drastycznie, choć kompletnie nie myślałem, że mi się kiedykolwiek zdarzy. Nie miałem go ani w Luwrze, ani w żadnej galerii w Londynie, ani nigdzie, gdzie mógłbym się go spodziewać. Przygotowywałem się na niego w Pinacoteca di Brera, ale Mantegna był niewielki, brązowawy i wzruszający bardziej jak mały piesek, niż potężne dzieło. Trochę jakby miałem go ostatnio w Wenecji na "When attidudes...", ale zrozumiałem, że to jednak branżowe, w dodatku najbardziej wzruszyły mnie zapiski o kosztach transportu.
Aż tu w naszym poczciwym Narodowym, gdzie tak na dobrą sprawę dawno temu zacząłem swoje spotkania ze sztuką, (sorkens za banał), na wcale nie wspaniałej wystawie Marka Rothko. Widziałem parę lat temu w Tate jego imponująco wielką i pięknie skrojoną wystawę. Tak, zrobiła wrażenie, ale zwykłe, nie fizyczne, refleksyjne, ciepłe, trochę smutne.
Szedłem do MN trochę uprzedzony, bo różne rzeczy słyszałem i czytałem, ale z dobrym nastawieniem. To taki malarz, który mi wraca wiarę w malarstwo, przez tę powagę, wiarę, modernistyczne przekonanie o istotności samego aktu malowania, tych wszystkich kwestii technicznych a jednocześnie pełen emocji i traum. Nie będę tego tu tłumaczył, bo musiałbym zbyt dużo ignorancji ujawnić. I wszedłem, zobaczyłem kilka wczesnych obrazów, jak to u samouków, różne wpływy bardzo oczywiste, nic. Nie znałem, ok. Poznałem. Potem książki i płyty i tu się zaczęło. Partisan Review z 44. Mitologia Nowego Yorku. I nagle zdałem sobie sprawę, że jest mnóstwo ludzi. Chodzą, czytają objaśnienia i oglądają. Trochę w ciszy a trochę coś do siebie mówią. Są z dziećmi, starsi trochę i bardzo młodzi. Starzy. W ostatniej sali wycieczka, bardzo zwykła, na pewno nie fachowa, słucha w skupieniu młodego przewodnika. Stoją przed dużym obrazem, tak bardzo nieprzedstawiającym i tak bardzo strasznie smutnym. I ugięły się pode mną nogi lekko i oddech się przyśpieszył, i usłyszałem bicie swojego serca. (W tym miejscu w pierwotnej wersji było zdanie, na którego nadmierną wylewność słusznie zwrócono mi uwagę. Jeśli robię coś tak, żeby nikt nie widział to nie po to, żeby potem pisać o tym na blogu. Trochę konsekwencji). Tak, Rothko tak, ale ci ludzie, którzy tam byli, oglądali, chcieli przyjść i naprawdę zobaczyć. Na poważnie. Pomyślałem sobie, że może warto było zaczynać kiedyś tę przygodę. Że to jest jednak po coś to wszystko. Jeśli kiedykolwiek znów, jak ostatnio, stracę poczucie sensu, będę miał sobie co przypomnieć.