środa, 31 grudnia 2014

Rozsadzająca konieczność pisania czegokolowiek

Pod koniec roku wszystkich ogarnia nieodparta konieczność pisania. Mnie też zresztą, choć za cholerę nie rozumiem, czemu akurat teraz. Jasne, każdy średnio nauczony socjolog mi objaśni, że zbiorowość, poczucie wspólnoty, zachowania społeczne itd. Słuchałem sobie ostatnio rozmowy z Eustachym Rylskim, w której kwestia pisania, przymusu albo niemożności, odgrywała istotną rolę. Nie da się pisać ze Zdzisiem w parterze, rzucającym piłeczkę do zabawy, Rigolettem z głośnika i Zbychem, który przyjechał, choć on akurat przeszkadza najmniej. Pisanie więc jest w moim wypadku raczej tylko niezbyt dramatyczną kompulsją, teraz już nie mająca nawet właściwości terapeutycznych. Piszę, żeby nie wyjść z wprawy, żeby w ten sposób pogadać trochę z tymi, którzy mnie czytają, żeby czasem odnieść się do spraw zawodowych. Może nawet częściej, niż czasem. W przyszłym roku wchodzimy bowiem w obchody pięćdziesięciolecia istnienia galerii. Spędziłem tu ponad połowę tego czasu, co jakoś zabawne, jakoś wstydliwe, jakoś jest asumptem do strachu przed rutyną i odpuszczeniem. Jak napisał Karol Sienkiewicz, Monika Szewczyk i ja jesteśmy "zrośnięci ze swymi galeriami jak drzewo ze swoim podłożem...", co trochę zabawne a trochę jednak każe pytać o nawóz, ogrodnika i las, żeby trzymać się arborealnej metafory.
Nie chcę tu jednak pisać podsumowań, to zadanie dla innych, ja sobie tylko publicznoprywatnie piszę o swoich, niezbyt istotnych en masse sprawach. Czytam (dopiero teraz, wiem) "Wielką trwogę" Marcina Zaremby. Co zabawne, jak ja urodził się 25 sierpnia, wprawdzie 5 lat później, dopiero przed chwila w Wiki znalazłem. Co oczywiście jest zupełnie nieważne. Książka jest, jak "Prześniona rewolucja" Andrzeja Ledera, absolutnie niezbędna do zrozumienia, kim jesteśmy, skąd się wzięliśmy i czemu tak wyglądamy, jak wyglądamy. Zaremba posługuje się danymi oczywiście znanymi, przywołuje fakty odkryte, ale w całości, w kontekście idei wszechobecnego strachu, czy właśnie trwogi, pokazuje, co dziedziczymy, skąd się wzięliśmy jako społeczeństwo, skąd tyle ksenofobii, a jednocześnie ciekawości świata, stacjonarności przy wielkiej dynamice, morza głupoty i wspaniałych olśniewających myśli. To jeszcze długo będzie, nawet nie będziemy wiedzieć, że to ciągle jest w kolejnych pokoleniach. Czytam to przerażony i zafascynowany jednak.
 Podróże mi już wywietrzały. Właśnie dostałem z BWA Awangarda z Wrocławia nowy numer ich "Biura",
o podróżach. Obiecuję sobie przeczytać w całości. Jeszcze książkę o Luxusie też muszę. Dużo jest do przeczytania. W jakimś sensie pocieszające, że jest co robić. No może bym pojechał gdzieś, gdzie nie byłem. A może nie. Jeszcze dużo miałem przed końcem roku, ale właściwie nie mam chyba nic, ani ciekawego, ani nieciekawego do powiedzenia. Nie wyjaśnię Wam świata, nie wprowadzę weń nowej wartości, jest jak jest.

Wczoraj  w nocy na śniegu












No i jeszcze bezbrody bonus z dawnych czasów:







niedziela, 28 grudnia 2014

W jakimś sensie ciąg dalszy

Nastąpić tu miał dalszy ciąg wczorajszego tekstu - jak go dziś czytam, wydaje mi się tak nieporadny i koślawy. Jakbym chciał kilka rzeczy na raz, więc wyszło trochę niezbyt konkretnie. Nie będę teraz ciągnął wątku niezrozumienia sztuki, powszechnej ignorancji i nieumiejętności rozmowy. Mam niepokojące wrażenie, że jesteśmy znów na początku drogi, na której wydawałoby się, zaszliśmy daleko. I nie polega to na trudnościach percepcyjnych sztuki tylko na ich stwarzaniu. Jeśli zastanowić się nad wybranym przypadkowo (i nieprzypadkowo) zdaniem "Wieczór performatywny to wyprawa do strefy tymczasowej, na wyspę behind the green doors – w przestrzeń mentalną zawiązaną przez pewną wspólnotę", to dla kogo właściwie ono jest napisane? Wiem, że wyrwane z kontekstu, ale że nie dla potencjalnego odbiorcy, to jestem pewien. Sam tu nie jestem bez winy, różne teksty przepuszczałem jako kuratorskie...
Będzie więc kilka miast na literę m i n, zobaczmy sobie, jak tam u nich z Żydami. Przy okazji dziękuję za wszystkie uwagi dotyczące tego wątku na blogu i proszę o jeszcze.
Maków Mazowiecki (w '39 ok. 50 %) - na starej wersji strony miejskiej trochę jest, w nowej dział historia (może na razie) nie istnieje. W Wiki niestarannie, ale trochę informacji jest. Trzeba pogłówkować, żeby pojąć. Mielec - na miejskiej właściwie nie ma nic, na Wiki pojawiają się w płonącej synagodze w '39, kiedy stanowili ponad połowę mieszkańców miasta. Międzyrzec Podlaski (w '31 prawie 80 %). Tu coś takiego na miejskiej "W początkach XX w. Międzyrzec liczył 15,5 tys. mieszkańców, w tym wielu pochodzenia żydowskiego." W Wiki trochę więcej, trzeba wyławiać spomiędzy, nie ma nawet odnośnika do WSz. 
Mińsk Mazowiecki - na stronie praktycznie nie ma (kilka zdań, które toną wśród innych faktów), w Wiki podobnie, nie ma odnośnika do WSz. linki do cmentarzy, to jak wszędzie. Mszana Dolna - na miejskiej Żydzi pojawiają się już rozstrzelani, trochę nie wiadomo, skąd. Podobnie jest w Wikipedii. Mława - mógłbym powiedzieć, tak myślałem, gdyby nie to, że to głupie. W kalendarium na miejskiej nawet w czasie wojny właściwie niewiele się stało. Dobra - jest Sara Lipska na podstronie "Wybitni mławianie". Na Wiki odrobinkę, trochę osób z pochodzeniem...
Nie mam już sił na N. Czasem się mówi, że w tych miastach historie obu społeczności były rozdzielne, że one same się nie kontaktowały, ale to przecież nieprawda. Wystarczy fakt, że w okresie międzywojennym w radach miejskich zawsze byli Żydzi (niekiedy 30-40 %). Nie mówiąc już o zakładach przemysłowych, sklepach, klubach sportowych, bibliotekach, szkołach etc. To wszystko współtworzyło te miasta. Niełatwo to jakoś wpasować w historię, Piastów, kościoły i obowiązkowy wszędzie Plac JP2. 

Dziś tylko jedno - w maminym kapeluszu.


Filozofia, sztuka i moja wina

Opuściłem się w pisaniu i nie tyle Was tu przepraszam, że nie było co czytać, to raczej siebie powinienem, za niećwiczenie, wychodzenie z wprawy, oczadziałość i półrozum. Może bym i nawet dziś nie pisał, gdyby nie tekst  pewnego filozofa, na łamach GW dzisiejszej. Nie będę tu wywodził głupich żartów typu: - nie filozuj, albo  - filozof chłopski, albo - te filozof! (jak pokrzykiwał do mnie pewien starszy i silniejszy chłopak, generalnie w związku z okularami, które już wtedy nosiłem). Marcin Fabjański stara się, jak może, choć tytułowanie artykułu "Sensu życia nie zalajkujesz na Fejsie" nie świadczy najlepiej ani o redaktorze prowadzącym numer ani o autorze, bo żałość tej próby docierania (do właściwie  jakiej grupy docelowej, bo nie wiem), jest przesmutna. Nie zwróciłbym pewnie uwagi na ten tekst, gdyby nie jedno w nim zdanie. Autor snuje dywagacje na temat autorytetów, problemów etycznych, pomieszania rzeczywistego z wirtualnym (tu stosowne przykłady zabijania matek w szale, klasyk demagogii), zniósłbym to, choć banał goni banał. I właściwie nie ma się co czepiać, gdy pada zdanie: "Estetyka: sztuka nowoczesna to głównie sztuka lansowania się.". Próbowałem to analizować w kontekście, czy to żart jakiś albo paradoks, albo jakaś filozoficzna figura. Ale nie - autor tak sądzi. W całym wielkim na rozkładówkę tekście to jest konkluzja o możliwościach znalezienia sensu poprzez sztukę. Tak myśli pan filozof, który upatruje ratunku przed strasznym światem w refleksji filozoficznej. Jego rady dla wymyślonego przez siebie korpoludka są oczywiście starą dobrą kolonialna narracją, tu wzmocnioną jeszcze o potwierdzenie tego, co wiadomo wszystkim - filozofom i pracownikom korpo wklepującym dane do bazy - sztuka jest niepotrzebna, niezrozumiała, nie niesie, nie ma sensu. Jest lansiarstwem.
OK, filozof może sobie być głupi i po prostu nie mieć pojęcia, ale tak sobie myślę - a może to my coś robimy źle? Czy ktokolwiek po tym tekście zaprotestuje z sensem? Pokaże, ze może jednak jest inaczej? Że są obszary w sztuce, w których jednak o coś chodzi? Nie sądzę, jak zawsze będziemy sobie cicho siedzieć, zadowoleni w swoich niszach, z poczuciem wyższości. Przekonaniem o własnej racji. Sam tak mam. Kiedy mnie i innych obrażają na FB, najpierw się ciskam, grożę sądem a potem odpuszczam w powodzi nowych zdarzeń, mimo, że ludzie ci obrażają innych wulgarnie, anonimowo i ciągle bezkarnie. Nikt się jak dotychczas nie zdecydował na zerwanie tej maski i trudno mi powiedzieć, czemu. Piszę my, ale zastanawiam się bardzo, kto to właściwie jest ci MY a kto to są ONI. No i to nie jest takie proste. Może jednak chodzi o dość prostą kwestię - jestem po stronie tych, którzy wierzą, że artysta szczerze i bez reszty angażuje się w relację ze światem, odnosząc się do niego, krytycznie lub afirmując, ale aktywnie. Pozostając wobec niego w bezustannej relacji. Z czystą intencją. Nie po drodze mi z tymi, którzy bez przerwy wietrzą spisek, uniemożliwiający im prawdziwe kariery, którzy nie wiedzą, albo nie chcą wiedzieć, co się w ciągu ostatnich 100 lat zdarzyło i dlaczego artystą trzeba być z pełną świadomością tych zdarzeń. Jeśli wiem, jak mocno rynek wpływa dziś na bieg zdarzeń to wiem też, że można dzięki tej świadomości poradzić sobie z tym ciśnieniem. To nie jest jakieś specjalne credo - to są oczywistości.
Czytałem sobie fantastyczny wywiad Ewy Toniak i Adama Mazura z Wiesławem Borowskim. Zjadłem to w dwa wieczory i polecam każdemu. Przy całym podziwie wobec sposobu funkcjonowania twórców Foksal mam jednak wrażenie, że postawa niemaskowanej wyższości wobec otoczenia, pełnego przekonania o niedyskutowalności własnej racji jest dziś ciągle obecna. Może to jest warunek sine qua non sukcesu a może ja to źle odczytuję. Nie wiem. Chciałbym jednak więcej prostej rozmowy, tłumaczenia nierozumiejącym, klarowności wypowiedzi. Rozmowy a nie pokrzykiwań. Uczciwości w zarzutach i takiejż samej w odpowiadaniu na nie.
Dopóki będziemy rozmawiać w gronie osób mówiących to samo, zawsze przyjdzie jakiś filozof i powie bzdurę, którą wszyscy inni świetnie pojmą i jej przyklasną. Może nie będzie to nawet filozof, tylko popularny dziennikarz, pisarz, ktokolwiek. Publiczna nieobecność porządnej rozmowy o sztuce doskwiera mi, bo nie licząc okresów wzmożonej aktywności jej wrogów, krótkich, przed wyborami najczęściej, trwa przez ponad 30 lat mojej pracy dla sztuki. To też moja wina, Wasza wina, niemoc i słabość.
Byliśmy z Misią na Hobbicie i tak - jesteśmy zachwyceni. Są dziś baśnie, pięknie opowiedziane, z jasnym przesłaniem. I cieszmy się, że są.

Ze spacerów - budynek KW w prześwicie, tak go zobaczyłem dziś
















W parku o poranku




 Wie, że mu nie wolno, ale robi to notorycznie


                                                                                 



Ciekawe, czy Yinka wie...






Lubię to miejsce, jest najbardziej pomiędzy, jak tylko można...





niedziela, 21 grudnia 2014

Nie o tym

Chciałbym zupełnie o czymś innym napisać, ale nie będę. Już nigdy nie napiszę. Zamykanie pamięci, rugowanie wspomnień wychodzi mi już całkiem dobrze. I tak się będę starał - nie dać się ponosić, nie zwracać uwagi, przechodzić do porządku dziennego. Milczeć. Nie dworować sobie, nie wracać. Tam już nic nie ma, w przeszłości. Przeszłość nie jest przyszłością. To taki mit usprawiedliwiający złe zachowania.
Jednak wiele nie dam rady, mogę sobie podywagować tak jeszcze chwilę, ale już wyłazi złe i łapie mnie za gardło.
 Jeszcze może skończmy Ł. Mam nadzieję, że wiecie, ze to tylko wyborek niewielki z tych wszystkich miejscowości, które można znaleźć na WSz.  Łęczyca - nas stronie miejskiej troszkę, na Wiki odrobinkę.
Łomża - tu nie ma zaskoczenia - na stronie miejskiej nic ("II wojna światowa przyniosła ze sobą zniszczenia. Miasto legło w gruzach aż w 70%. W wyniku deportacji i mordów liczba ludności zmalała o 60%."), w Wiki prawie nic. Czemu miasto ma swoją nazwę w jidisz, nie wyjaśniono.
Łuków (50 %) - na stronie miejskiej 0. W Wiki odrobinkę (we wojne, jak to mówią).
No to na dzisiaj dość, za dużo mnie to wszystko nerwów kosztuje, wszystko powiadam.


Od lat szukałem potwierdzenia w ikonografii, że byłem na otwarciu Konstrukcji w Procesie w 1981. I w końcu znalazłem w katalogu wydanym przez Muzeum Sztuki w Łodzi w 2012 (Kw P 1981 - Wspólnota, która nadeszła?"). To zdjęcie jest na okładce nawet, jesteśmy całym rokiem na projekcji filmów Józefa Robakowskiego. Ja  po prawej w środku kadru, obok Bożena. Jak już 100 razy pisałem, zabrał nas tam Grzegorz Dziamski i to była nasza inicjacja do sztuki współczesnej a przynajmniej moja na zawsze.




















Ze styropianem:

















Jak Basia chciała, ptak służy także randkom, czego dowodem te małe papierki obok:



sobota, 20 grudnia 2014

Tosca



Ta pompatyczna opera huczy teraz w moim Spotifaju, trąby i chóry. Jakoś konweniuje z kompletnym brakiem chęci do czegokolwiek. W środę Wrocław, wczoraj Łódź z książką o Złotym Gronie i Biennale. Marta dzielnie prowadziła i spotkania, i samochód, Piotr opowiadał pięknie. Było rodzinnie generalnie, 3 koty we Wschodniej, kochane to jest miejsce, ciągle jak opoka niepoddające się powszechnemu urynkowieniu naszego świata. Jest coś tak dobrego zwykłym i prawdziwym dobrem, w gościnności Eweliny, Adama i Jurka. A dziś trzecia promocja, tym razem o Parku 1000, już na miejscu, wszyscy zmęczeni chyba też szczęśliwi, że powoli zamykamy sprawy.

A ja sobie wieczornie pokontynuuję moje risercze, które tu dla Was robię na bieżąco. Skończyliśmy na k.

Witamy w Lesku - na stronie miejskiej jak zwykle pojawiają się do zabicia w czasie wojny. Wcześniej jakby nie było. Lepiej jest w Wiki choć i tu raczej skrótowo. Limanowa. W Wiki nie ma, co ciekawe, Żydów wcale w Limanowej. Na stronie miejskiej też wyparowali (choć przed wojną jeden z burmistrzów miał tu pochodzenie - coś mnie zmusza, gdy przebywam w Limanowej, by używać tego szmalcowniczego slangu). O okupacji jest tak: "Okupacja hitlerowska pozostawiła krwawe ślady, tylko jednego dnia gestapo rozstrzelało 968 Polaków pochodzenia żydowskiego". To jest  naprawdę fascynujące, do jakiego stopnia można  przeszłość wyprzeć. Lubartów jest niezwykły, bo tu na stronie miejskiej nie ma nawet getta. Wprawdzie jacyś Żydzi byli (są 3 zdania o 16 wieku), ale potem już nawet getta nie ma. W Wiki jest, że gmina była i cmentarze, Zagłady już nie.  Łańcut - tu nagroda po tym wszystkim. Profesjonalne opracowanie o historii Żydów w mieście, szlak turystyczny z dokładnymi opisami. Można. I nie boli. Co dziwne,w Wiki w Łańcucie byli tylko arystokraci, żadnego tam getta. No więc, niby dobrze, ale na pół.

Reminiscencje łódzkie:


Rezydenci Wschodniej:






Selfie zbiorowe z wykładu

















Przy Sławnym Stole po pracy:



















środa, 17 grudnia 2014

Jeszcze trochę na poważnie

Choć właściwie nie wiem, czy chcę dziś tak bardzo na poważnie. Wyprztykałem się w dyskusji pod artykułem Piotra Foreckiego na "KP". Oczywiście znów się dałem ponieść, w ogóle sam fakt, że dyskutuję o roszczeniach "międzynarodowych organizacji żydowskich" i takich tam odwiecznych kocopołach już o moim stanie nie najlepiej świadczy. Ja tego nie generalizuję na swoich 3 adwersarzach, ale to po prostu jest poważny problem. Nie poważny w sensie jakichś konkretnych wydarzeń, które będą miały miejsce, nie.
Mówię tylko o letargicznym zapominaniu o przeszłości. Zwłaszcza jej niewygodnych fragmentach.
Ja się przy tym bardzo cieszę, że  mieszkam w mieście, w którym synagogę swoim niemieckim Żydom spalili sami Niemcy. Że nie było tu getta, zabijania na ulicy albo w podmiejskim lasku. Że tu mieszkamy po Niemcach, bo ich państwową i społeczną winą była wojna, entuzjazm dla niej, ochocze uczestnictwo. Dobra, uogólniać nieładnie, ale to jest jednak coś innego, niż sytuacja wszędzie tam, gdzie znika nagle połowa mieszkańców Twojego miasta, sąsiedzi, znajomi, ludzie których znałeś. W dodatku często ktoś ich zabija na Twoich oczach albo przynajmniej widzisz jak go wywożą, potem słyszysz strzały a jego dom stoi pusty i już nikt do niego nie przyjdzie. Albo znajdujesz kilkuletnie dziecko na poboczu drogi i wiesz czyje jest i boisz się, że jak cię z nim zobaczą to umrzesz ty i twoje dzieci i twój dom pójdzie z dymem. I potem wszyscy ten strach pamiętają, dzieci i ich dzieci nawet, jeśli nikt im o tym nie powiedział. Do teraz pamiętają i nikt im nie pomaga, żeby zrozumieć, dlaczego.  Bo jest w śladzie po cmentarzu, albo gdzieś w lesie za miastem blisko, albo po prostu w niedopowiedzeniu. Sam nie wiem, jakbym sobie z tym radził. Pamiętam swoje wizyty młodzieńcze w Parczewie, Wąwolnicy, Lubartowie, nie mówiąc już o Lublinie. Byłem wtedy młodocianym głupkiem a jednak było wiadomo, że ten brak, nieobecność, zniknięcie najsilniej odczuwalne są w niemówieniu, w jakimś ukradkowym niedopowiedzeniu, w języku, w którym słowo Żyd było tak straszne jak potrójna kurwa.
Niczego tu nie odkrywam. Po prostu dociera to do mnie czasem z jakąś nieopanowaną siłą, że to zapomnienie jest złe już nawet nie dla tych zabitych, ale dla nas. Dlatego z taką siłą przemówiło do mnie "Pokłosie". Bo śmieszny chłop ze wsi, co zaczyna mówić w jidisz może być tylko dla tych, którzy nie wiedzą, co się naprawdę wtedy stało.
No i już mi się dziś nie chce badać tych stron miejskich, bo pewnie znajdę tam to, co wszędzie. No dobra. losowo coś sobie wybiorę. Zambrów. 50 %. Na Wiki rzetelnie. na stronie miejskiej właściwie nic. W czasie wojny było getto. W dziale zabytki nie ma nawet cmentarza. No i tak to, losowo, wyszło.

Portretowe zdjęcie dziś.



środa, 10 grudnia 2014

Powaga udawana





Lekkiego dziś w pracy ataku śmiechu dostałem w trakcie sprawdzania budżetów innych miejskich galerii, ale oczywiście to temat na inne opowiadanie. Dzień raczej z tych trudnych do objęcia w przelewaniu się czasu, senny i żaden nieco, choć przecież nie wolno tak mówić. Każdy powinien być jakiś. Jest bowiem nieodwracalnie tracony. Kolejny. Zapominam o tym bez ustanku a potem się martwię, że czasu tak mało. To niemądre, ale też może czasem trzeba coś stracić bezpowrotnie, żeby zrozumieć, jak było ważne. Byle tylko nie powtarzać błędów, potem.




Lecimy dalej z miastami, choć to niełatwa praca. Kalwaria Zebrzydowska - w '39 - 32,4 %. Na stronie miejskiej dwa zdania, oczywiście przy Zagładzie. W Wiki prawie nic, jak na to, co mogłoby być. Nawet odnośnika do WSz. Mógłbym napisać o Końskowoli, choć takich miejsc pełno, teraz sobie myślę, co pomijam i czemu, trzeba by albo wszystko, albo nic. Dobra, w Końskowoli będzie charakterystycznie - było 44 w '39. na stronie mnóstwo o Lubomirskich i Czartoryskich, Żydzi pojawiają się jako ofiary wojny dopiero, choć w 1787 stanowili tu ponad połowę ludności. W Wiki jest trochę, zdanie zaczyna się od "Osobnym rozdziałem są dzieje ludności żydowskiej..." To się prawie wszędzie pojawia - osobnym.

Przy Kozienicach (blisko 50%)już się tylko śmieję może nie głośno, ale jakiś głupawym śmiechem, że tak jednak można. Nawet mi się z obrzydzenia nie chce o tym pisać, jest w tym bowiem być może i głupota, i zła wola, i coś, czego nie chce mi się ze strachu nazywać. Na stronie gminy pojawia się Magid z Kozienic (nazywany tu bez sensu Wielkim Magiem) no i potem oczywiście już "likwidacja getta". Pewnie się nie sprawdziło administracyjnie. Wiki nawet uwzględnia Magida, a żeby nie wprowadzać niepotrzebnej martyrologii, o wojnie pisze tak: "Podczas II wojny światowej działały w okolicach oddziały partyzanckie (gł. Bataliony Chłopskie), a w mieście znajdowało się getto." Tak to.

Kraśnik (40 %) - tu jest dziwnie. Na Wiki pojawiają się synagogi, Singera nie ma. Za to na miejskiej stronie duże hasło o nim, w kalendarium pojawiają się w XVI wieku i potem już nawet nie ma getta.

Krosno (mniej więcej 20 %) - na stronie miejskiej nie ma nawet Zagłady. Jest wzmianka, że byli kupcy w XVII, choć miasto było non tolerandis Judeis. Ale też jak pamiętać o tym w mieście, gdzie w ulicznej egzekucji rozstrzelano 7 dzieci. Publicznie. Ktoś to widział. Wiki daje link do synagogi i trochę jest bibliografii. Poza tym nie było.


Krasnystaw (zaledwie 20%). O Zagładzie trochę w Wiki. Na stronie miejskiej nawet tego nie było. Brzmi to tak: " Przegrana we wrześniu 1939 roku przygnębiła społeczeństwo Krasnegostawu jednak nie stracili oni wiary w odzyskanie niepodległości. Wszyscy wyrażali wolę walki z okupantem." Nie ma nic literalnie. Czasem w poszukiwaniach wychodzimy poza standard i próbujemy na innych stronach. Ale nie łudźcie się - oto /http://www.krasnystaw-rys.info.pl/ bardzo bogata w fakty strona o historii miasta. W kalendarium nawet nie ma o likwidacji, getcie, czy czym tam jakimś eufemizmie. Nie ma nic.

Kutno - na miejskiej małe wzmianki, poprawka, nawet jest Szolom Asz. W Wiki dużo o Zagładzie. Żydzi pojawiają się czasem ni z tego ni z owego, jak diabełki z pudełka. 

Chciałem coś aktualnego, ale jakoś mi ta przeszłość zaciemnia obraz. Tylko Zdziś, posapujący teraz przez sen, przywraca mi wiarę w świat. Tak było dziś - z małpką i piłką golfową.


wtorek, 9 grudnia 2014

Poważne sprawy 3



Kontynuujemy wirtualną podróż przez wiry stron miejskich i porohy Wikipedii w poszukiwaniu relacji o światach zaginionych. Miało nie być dużych miast, ale trochę mnie kusi, bo rzeczy arcyciekawe jednak.

Białystok, w 1911 - 82 %, w 1939 - 42.
Na stronie miejskiej w kalendarium mniej więcej tak;
1939-1944 – II wojna światowa - represje wobec ludności i zniszczenie 75 proc. białostockiej zabudowy
W zakładce o Zamenhofie staranne omijanie słowa Żyd jest bardzo ekwilibrystycznie zabawne. Na Wiki lepiej, wprawdzie zakładka króciutka o żydowskim Białymstoku, ale są oddzielne hasła o getcie i powstaniu w tymże. Wyraźnie jest oddzielona historia obu narodów, przy podkreślaniu co jakiś czas wielokulturowości miasta.

Częstochowa, w '39 ok 20 %. Na stronie miejskiej w zakładce Historia, Żydzi pojawiają się w '42, przy okazji likwidacji getta. W Wikipedii znienacka w latach 30-tych za to przy okazji pogromów, oraz oczywiście w '41. A, wcześniej jeszcze Berek Kohn.

Góra Kalwaria, przed wojną ok. 48 %. Na stronie miejskiej wyczerpująca informacja. Podobnie w Wikipedii.

Hrubieszów - w /39 - 68,2 %. Tu pewne novum na stronie miasta. Zagłady nie ma wcale. Brzmi to tak:
 
W październiku powrócili Niemcy i wprowadzili w mieście terror dokonując licznych egzekucji. Z Niemcami współpracowali nacjonaliści ukraińscy, wykazujący się szczególną aktywnością. Walki nasiliły się w 1943 r., a rezultatem było spalenie niemal wszystkich wsi polskich i ukraińskich między Bugiem a Huczwą. Tragedię okupacyjną ludności Hrubieszowa upamiętniają pomniki i tablice pamiątkowe.

Nie było. W Wikipedii jest trochę więcej, choć oczywiście zachowany podział na historię polską i żydowską.

W Jaśle (25 % w '39) w zakładce historia długi artykuł o okupacji. Nie ma w nim nic o Żydach i ich zagładzie. Ani słowa. W Wiki poza wzmiankami o synagodze właściwie nic.

A za to w Kaliszu na stronie miasta bardzo dużo informacji. Wiki dużo gorzej.
Kazimierz Dolny - 64 %. na stronie miejskiej tyle co nic, choć wzmianki są. W Wikipedii nie ma nawet Zagłady.

Ciąg dalszy nastąpi.

Już trochę spać. Nie zdążyłem nawet za bardzo pożyć w teraźniejszości. Zdziś za to jadł dziś dużo oraz pięknie balansował i leżał w tęczy.






poniedziałek, 8 grudnia 2014

Na poważnie



Właściwie dziś znów trochę bezsilnie, może to mgła, może konieczności, może film o Wolfgangu Beltracchim, fałszerzu, który dał niezłego pstryczka w nos rynkowi antykwarycznemu. Swoją drogą, widać na tym przykładzie, jak w wielu aspektach nierynkowe albo przynajmniej trudnosprzedawalne prace mają przewagę nad sztuką-lokatą. Nie, żebym był przeciw kolekcjonowaniu, wręcz przeciwnie może nawet, ale też chichotałem z cicha, myśląc sobie, ze jednak Francis Alys nie da się sfałszować, a przynajmniej nie przez 2 dni, jak Max Ernst (ok, ok, wiem wiem co chcecie powiedzieć).

Nie o tym jednak chciałem. Już od dawna próbowałem zająć się systematycznym oglądem wiedzy o historii współbycia Polaków i Żydów. To naprawdę nie ma nic wspólnego z otwarciem Polin ani z lekturą Tokarczuk, to stary dość pomysł, który więcej ma łączności z pojawieniem się Internetu, niż z innymi kwestiami. Od momentu, kiedy strony www miast zaczęły funkcjonować jako główna o nich wiedza, a potem pojawiła się jeszcze Wikipedia, zauważyłem, że w wielu przypadkach żydowska historia miast jest pomijana całkowicie, albo omawiana bardzo pobieżnie, żeby nie rzec - zdawkowo. Szczególnie zabawnie (choć może nie jest to najwłaściwsze słowo) wygląda to w wypadku miejscowości, gdzie przed II WŚ Żydzi stanowili od 40 do 60 % populacji. Gdzie historia miasta jest historią jego Polaków i jego Żydów, choć często też, jak to przed wojną w naszym dziś homogenicznym kraju, innych narodów.

Nie analizuję powodów. Nie wnikam za bardzo, no może czasami, kiedy kwestia już ewidentna. Punktem odniesienia do wiedzy o polskiej żydowskiej historii był dla mnie portal wirualny sztetł zupełnie niezwykle źródło informacji o. Nie generalizuję, są strony z wieloma informacjami, odnoszące się do wiedzy historycznej, choć do Wirtualnego Sztetł chyba odnośnika nie spotkałem, jestem jednak na początku tej perygrynacji. jasne, to nie jest "Niewinne oko nie istnieje" Wojtka Wilczyka, ale o ile on zajmował się w tym projekcie materialnością a w każdym razie taki był jego punkt wyjścia, mnie interesuje bardziej realność wirtualności. Wiem oczywiście, że w wielu z tych miast są pomniki, działają społecznicy, organizowane są wystawy i działania edukacyjne, ale wiem też, jak wiele pozornie obiektywnej wiedzy czerpie się z podstawowych źródeł, tych najszybszych i najbardziej oczywistych. To one powinny zawierać podstawy. Brałem pod uwagę miejscowości, które przed II WŚ należały do Polski.

Zacznijmy od Łomży. w 1939 roku ok. 39,3 % Na oficjalnej stronie miasta w zakładce historia miasta słowo Żydzi nie pada ani razu. Akapit o wojnie jest taki: II wojna światowa przyniosła ze sobą zniszczenia. Miasto legło w gruzach aż w 70%. W wyniku deportacji i mordów liczba ludności zmalała o 60%.

W Wikipedii pojawia się kilka zdawkowych informacji. W kalendarium spotykamy coś takiego:
1939-1945 – aktywne uczestnictwo łomżan w II wojnie światowej

Jest nieco odnośników.

Biała Podlaska. Tu w 1850 było 63,2 % w 1938 - 32,4. Na stronie miasta w zakładce Historia miasta słowo Żydzi nie pada ani razu. O wojnie jest tak: II Wojna Światowa zatrzymała rozwój miasta, ale po jej zakończeniu Biała poszerzyła swój zasięg terytorialny, rozwinął się przemysł włókienniczy i meblarski.

Wikipedia również milczy o historii żydowskiej BP, choć na końcu jest link do WSZ.

Bełchatów - do 1939 ok. 50 % Na oficjalnej stronie miasta w zakładce Historia ukrytej w dziale Turystyka jest zdanie o współistnieniu 3 narodowości i 2 zdania o likwidacji społeczności w czasie IIWŚ. W Wikipedii dobrze opracowane hasło Historia Żydów w Bełchatowie.

Biłgoraj, ok. 60 % w 1939. Na stronie miasta dokładnie i rzetelnie o współbyciu. W Wikipedii ciekawie - w dziale historia miasta nic, ale oddzielny rozdział Żydzi biłgorajscy, amatorski, ale jest.

Ciechanów - na stronie miasta w dziale historia raczej nic - pojawiają się w kalendarium informacje demograficzne, z których wynika, ze wielu okresach ludność żydowska stanowiła ponad 60 % mieszkańców. O Zagładzie jest tak:

Niszczenie pomników kultury narodowej i polskich pamiątek historycznych. Szerzy się terror.

Mają miejsce łapanki, aresztowania i egzekucje, ludzi wysyła się do obozów zagłady.

Działalność konspiracyjna prowadzona jest na wszystkich frontach walki.W Wiki właściwie nic, jest link do WSz.


No to tyle na dziś, Zdziś nie rozumie niuansów współczesności, ewidentnie chce wyjść, bo najadł się przed chwilą.


Na porannej przechadzce:



Park i mgła:










sobota, 6 grudnia 2014

Dziki Królik - bonus na dziś

i niech ktoś powie, że Pythoni to sobie wymyślili :) Raz jeszcze x. B.C.

KRÓLIK dziki, polny, po Łacinie Dasypus, od niektórych zającem mniemany. Według dziewiątej Księgi Nierembergiusa w Historii naturalnej, w Indyi tak są te wielkie Dasipodes, że chartowi wielkością się równają, głowę mają na kształt kocicy, po całym ciele taranciznę; rączości extraordynaryjnej, którą jelenie i inne ściga zwierzęta, samym tylko liże językiem, a tym samym ślepotę im przynosi, drugie cale zabita jadem swoim. Wiele tak pobitych zwłóczy na jedno miejsce, darniem pokrywa, na drzewo się wychwyciwszy, głosem zwoływa zwierzęta do owego mięsiwa nagotowanego. Jak się najadłszy zwierzęta rozejdą, Dasypus czyli, królik zstępuje z drzewa, owe pożywa ostatni, wprzód nietknąwszy zębami, aby zwierząt owych nie potruł swoim jadem.

Dawno i nieprawda

Dziś parę niezbyt długich spacerów. Zawadziłem o od dawna nieodwiedzany antykwariat przy Chrobrego, którego właścicieli znam od dawna i kiedyś dość często tam bywałem. Kupili czyjś cały księgozbiór gromadzony tak na oko przez 60 lat, klasyczny zestaw powojennego inteligenta, Czechow, seria "ceramowska", seria "Nike", 13totomówka, Literatura na Świecie i co tam jeszcze chcecie a wiecie. Jakbym się znalazł w domu, zapach te książki mają podobny wszędzie. Trochę kurzu, trochę starzenie się papieru, trochę czegoś nieuchwytnego. Najchętniej bym tam został, ale Zdziś oczywiście chciał iść dalej a że i tak wytrzymał długo, to już go nie dręczyłem. Poszliśmy sobie trochę dookoła, zobaczyć co się zmienia w mieście, było niezimno, lekko sennie i bez słów. Trochę remontów, trochę śmieci, wszystko utopione w melancholii wczesnego grudniowego popołudnia.
 Po południu z jakiegoś tajemniczego powodu chciałem iść do centrum handlowego, ale w porę się opamiętałem i użaliłem nad światem i miastem, w którym owo się nazywa "Nowe Centrum Miasta". i nad sobą, że tak łatwo mi poszła ta myśl w sobotę. Skręciłem więc jednak już z drogi, przytrzymałem na wodzy żądzę konsumpcji, zawstydziłem się sam sobą i moim Innym, tak głupim (to oczywiście reminiscencja lektury porannego wywiadu Andrzeja Ledera).
Dalsza lektura książki Olgi Tokarczuk. i glut w gardle i tłumione łzy w scenie, kiedy Szor przywozi książki, by je schronić przed spaleniem, do ks. Benedykta Chmielowskiego. Cóż za piękny pomysł, uczynić go jedną z głównych postaci "Ksiąg Jakubowych"...Pamiętam, jak w szkole "Nowe Ateny" były wzorcowym przykładem "obskurantyzmu" czasów saskich. Jasne, mniej więcej w tym samym czasie wyszła "Wielka Encyklopedia Francuska". Ale to było w Paryżu, Diderot, Wolter, Monteskiusz, Rousseau  i z 9 innych jeszcze. A tu ksiądz w Firlejowie. Wbrew wszystkiemu, czasom, sensowi. Czymkolwiek nie była ta księga, była książka, kompilacją różnych elementów ówczesnej wiedzy/niewiedzy, a jednak jak się to dziś czyta (choć niełatwo) jasne jest, że to pisał człowiek w języku wyćwiczony a i dowcipny, choć to może tylko po prostu dziś tak brzmi:
"ARCHOPITECUS, zwierz Amerykański, nazwany leniwym, albo pigritia; a to dla bardzo leniwego chodu swego. Jest miętkim pokryty włosem, na dwie stopy długi. Za dni piętnaście ledwo na rzucenie kamienia zajdzie. Na drzewo wysokie aby wyczołgał się, dwóch albo trzech dni potrzebuje; do czego mu długie pomagają pazury, właśnie jak trzy palce. Nóg ma 4; gdy się po ziemi czołga, głowę podnosi do góry. Gdy co w swoje porwie łapy, pazury póty trzyma, aż zdechnie owa rzecz. Jedni powiadają, iż żyje liściem z drzewa; drudzy, iż mrówkami, albo muchami; inni, iż samym posila się powietrzem, jako doświadczono podczas chowania go w domu, iż nic nie jedząc, głowę tylko w tę obraca i podnosi stronę, skąd wiatr wieje. Xiądz Torus, Jezuita, gdy temu kijem pogroził zwierzęciu, tak się kija uchwycił pazurami, iż od owej laski na dwóch balkach położonej wisiał dni 40, z podziwieniem Spektatorów. W nocy tylko zwykł śpiewać: ha ha ha &c. owym koncentcm i harmonią, jak idą noty muzyczne la sol fa mi re; P. Kircher libr. 1 Musurg. cap. 14; P. Schottus in Physic. Curios. lib. 7. cap. 2; P. Masenius in speculo Imaginum Ventatis, lib. 7. cap. 49."



 Olga Tokarczuk jest moją nagrodą wieczorem za cały dzień.
Przypominam sobie też "Błony umysłu" Jolanty Brach-Czaina, prawdziwą  książkę filozoficzną, o której nie będę tu mówił, bo jak ktoś nie zna, to zaraz biegiem do czytania.
"Opieranie się, to czynność powszechna i nie budząca uwagi a sądzę, że warta jest zainteresowania. Chodzimy, leżymy, kładziemy rękę na czyichś plecach, popychamy drzwi - wszystko to wymaga oparcia się a nawet polega na nim. Niby prosta czynność, ale osadza nas w sieci związków i zależności wymagających zarazem zaufania i stawiania oporu. te srzreczne elementy odnajdujemy w wielu naszych działaniach. Wydaje się, że ufność i sprzeciw trudno pogodzić, a tymczasem są nierozerwalną parę. I być może głęboko w nas zapisaną postawą."
Chciałem dziś znów o sprawach poważnych, ale coś mi sił nie wystarcza, może jutro...A dziś trochę zdjęć ze spacerów:

Zdziś na balkonie raz jeszcze, bardzo pilnie patrzy, gdzie idę



Na spacerze w parku, opadłe igły z pięknych cypryśników



Deska z ławki,  tak wisi już któryś tydzień




Bardzo stary szablon pewnej znanej zielonogórskiej artystki
















Jeden z licznych w okolicy czarnych




Dom blisko parku, na sprzedaż, może ktoś ma ochotę, piękny...



Środek miasta, zaraz przy pewnym urzędzie, syf nieziemski rzekłbym



Zdziś w Studio BWA Wrocław, po spotkaniu na temat Parku 1000, z Martą Genderą, dzięki Joannie Stembalskiej i Sławkowi Czajkowskiemu i miejsce wspaniałe. Jak to często bywa, w skrzynce, 
fot. Karolina Spiak


 









środa, 3 grudnia 2014

Na poważnie

Miało być dziś na poważnie, ale nie będzie właściwie wcale. Może powinienem zostawić to zdanie tylko, choć jakiś przymus mnie goni jednak, żeby pisać, no kompulsja jak wiele innych, tyle, że stosunkowo niegroźna. No chyba, że jakaś "Moja walka" wyjdzie, wtedy jest problem. Trochę miało być właśnie z tych okolic. Sprawa zdecydowanie istotna, ale żeby pisać takie rzeczy, trzeba być wypoczętym, odpowiedzialnym, nie pominąć, ale i nie nadinterpretować. Muszę się przyjrzeć jeszcze raz dokładnie i dopiero potem zacząć. Zebrać materiał. A teraz jestem tylko śpiący i słucham sobie, jakby to śmiesznie nie brzmiało "Cosi fan tutte".

wtorek, 2 grudnia 2014

Sny i uzależnienia.



Czasem z wielką trwogą zaglądam na początek tego bloga, gdzie jęki, rozpacze i rozdzierające wynurzenia. Trochę mi głupio, ale przecież nie będę kasował. Takim mnie znacie i takiego mnie macie. Jest to miejscami trochę śmieszne, trochę też testuję możliwości medium, trochę go nie rozumiem (co nie znaczy, że teraz już tak). Każdy post był wtedy znaczący, aluzyjny i bolesny. Niby mówiłem nie a jednak tak. Nigdy w takich sytuacjach mądrze nie jest. Ustanie złych a symbiotycznych związków zawsze mocno przypomina pożegnanie z czynnikiem uzależniającym. Jest bardzo podobnie, szczególnie w obszarze konieczności bezwzględnego końca. Więc już ani kieliszka? Nawet wina czerwonego lampki? Papieroska mentolowego choć, pół? Jedno rozdanie i do domu, nikomu jeszcze nie zaszkodziło poproszę jeszcze jedną, itd, itp...Więc już nigdy się nie spotkasz, nie pogadasz nawet, nie mówiąc o czymkolwiek jeszcze... To identyczne i dość dotkliwe, choć poza chemią jest to wszystko taką samą chorobą woli. Co jakiś czas jakoś się to odzywa, będzie przeważnie się odzywać, poradzić na to nic nie można. Zapomina się, potem wraca przebłyskiem, potem znów znika. Pewnie te okresy zapominania są coraz dłuższe. Czas, jak mawiał nieco zapomniany a wciąż wielki poeta "płynie i zabija rany".
Czasem są sny. Zawodowe są niekiedy a czasem nie. Zdziś obudził mnie dzisiaj o 4.45 z racji gastrycznych (nowy suchy pokarm dedykowany dla piesków Shi-Tzu, więc ryzyko było), przeszliśmy się zimnymi ulicami, wciąż jeszcze w świetle latarń, pusto i jak z innego czasu odrobinę. Poszedłem potem spać i przyśniło mi się. Byliśmy u mamy, jakiś może obiad albo po prostu tak sobie. Meble w domu nieco inne, starsze, jakby z lat 60. Dawne, podobne do tych, co były, teraz już wyrzucone albo oddane, ale wszystko też jakby teraz.Telewizor też stary, kineskopowy, czarno-biały, taki jaki pamiętam z dzieciństwa. Mama ogląda program, dżungla, jakieś zabudowania, trochę Indiana Jones, ale dokument. Mówi, że jej się podoba, że Boliwia taka ciekawa. Niespodziewanie się odzywa - doszliśmy tam, byliśmy właśnie tam, w tym dziwnym mieście, którego już nie ma. Ma krótkie włosy. Potem siada przy mnie, głaskam ją po nich, są jasne. Mama zdziwiona, nie mówi nic, cisza, w telewizorze ciągle dżungla. Wiem, że zaraz i tak trzeba iść, nie będzie dalszego ciągu. Koniec.
Drugi sen zawodowy. Siedzimy ze Zbigniewem Liberą, który opowiada o swoim uwielbieniu dla polskiego hip-hopu, mówi o jego mocy emancypacyjnej, jakości przekazu, wyzwalającym potencjale krytycznym, na co ja zaczynam się zachowywać zupełnie niedorzecznie - wstaję (fotele jakby znów takie stare z domu), krzyczę o seksistowskim ładunku, o komercjalizacji, o agresji a następnie wyzywam Zbigniewa na freestyle battle i zaczynam rapować, ale słabo, czuję jak mi to nędznie idzie, powtarzam się cały czas, nie umiem sklecić porządnego rymu, na szczęście zapada ciemność i budzi mnie dzień z niezasłoniętego okna, na szczęście, bo by mnie pewnie we śnie Libera  załatwił na cacy.

Zdziś zaanektował łóżko, śpi w różnych miejscach i różnych pozach. Trochę dowodów:





niedziela, 30 listopada 2014

Wizyty i inne przyjemności

Mój ostatni, branżowy post wywołał sporo emocji. Jak to branżowy, nawet Andrzej B. - niestrudzony tropiciel spisków i pogromca Wszystkich Potworów Sztuki Współczesnej ujawnił się w charakterze ochroniarza zasad języka polskiego To chwalebne, trzeba dbać o język na wypadek, gdyby miało się coś istotnego do powiedzenia. Martwi mnie trochę moja skłonność do odpowiadania ad vocem, do nadmiaru emocji i zgubna niekiedy niepowściągliwość. Warto uczyć się od Zdzisławka, jest pochopny jedynie w obliczu piłeczki lub innego psa, najczęściej dużego. To drugie to akurat trochę, jak ja. Niezrozumiały mechanizm, ale cóż, emocje potencjalnej walki. A potem się martwię, że reakcje ostre na moje niepohamowanie, właściwie to nawet z pewnym drżeniem oczekuję odpowiedzi. Tak to jest, środowisko niewielkie, wszyscy się prawie znają mniej lub bardziej, co i fajne, i nie. Z radością zresztą obserwuję, że to na tyle ciekawy świat, że co chwila przybywają nowi, młodzi, żądni krwi, splendorów i po prostu działania - ich oddech na plecach to najlepszy napęd i lekarstwo na rutynę. I wcale ich nie znam a oni mnie tez nie, pewnie nawet nie chcą i fajnie. 
         O wyborach nie będzie, choć  polityka nas wszystkich i tak dogania, tak to już jest.
 Wizyta Karoliny Wiktor z książką, porozmawialiśmy sobie, było chyba ciekawie, mam nadzieję, bo nigdy nie jestem obiektywny. Tylko psa Dropsa, z którym przyjechała nie zdążyłem sfotografować, bo trzeba go było od Zdzisława odseparować. Potem rozmowy i nawet brak wspominek, co jakoś lubię, trzeba żyć do przodu. 
Tu sobie już siedzimy z Olą i Weroniką, bardzo głośno grają na scenie, w miejscu, gdzie nigdy nie miałem pójść, więc nie gadamy.



       













 I jeszcze jedna wizyta, związana z powyższą, Iza, Józek i Józefina. Piękny rysunek rodzinny w realiach biura galerii. Bardzo miła niespodzianka!


















I jeszcze Zdziś, ciemne zdjęcie, bo już wieczór.





piątek, 28 listopada 2014

Napiszą ci, co się obrazili. Polska wojna domowa



Jasne, jasne, to trawestacja tytułu książki, o której wiecie już dobrze, że jest. Tu jest mój blog, jest miejscem, w którym możemy jak na dłoni ujrzeć, jak intymność i sfera prywatna wpływają na sferę publiczną, co jest podobno jednym z najaktualniejszych nurtów w naukach humanistycznych. Tak słyszałem. Mogę więc sobie teraz napisać, że Zdzisław leży w koszyku i nawet już nie przeszkadza piłką, nie udaje małej suczki Pusi, co zdarza mu się na szczęście coraz rzadziej. Mogę przechodzić do meritum, kiedy mam na to ochotę i nie muszę się z tego tłumaczyć. Wszystko dlatego, że nie mogę spać, gdyby nie to, chyba nie zawracałbym sobie głowy tym tekstem. Jest coraz później i już powinienem przestać pisać, coś mnie jednak gna, chyba poczucie bezradności intelektualnej splecione
z przekonaniem, że ludzie lubią zazdrościć, zawłaszczać, być niesprawiedliwymi, powiększać niedociągnięcia a pomniejszać zasługi innych. Iza Kowalczyk w swoim polemicznym tekście próbuje deprecjonować książkę Sienkiewicza z powodów, jak powyżej. No chyba, że nie zrozumiała, co przeczytała. Potwierdzeniem tej drugiej tezy jest np. zarzut, że autor bierze w cudzysłów określenie "sztuka krytyczna". Tak jak ja teraz. Co oczywiście w książce wynikało z toku tekstu a nie wątpliwości autora co do "krytyczności". Jest to zarzut co najmniej kuriozalny. Wynikający może też ze złej woli. Podejrzewanie innych o brak umiejętności czytania ze zrozumieniem jest ryzykowne, ale jakoś nie mogę się powstrzymać, gdy czytam o braku przypisów i zaraz potem "Tym samym publikacja ta kryteriów naukowości nie spełnia, Sienkiewicz nie ma chyba zresztą takich ambicji." No nie ma. To nie jest książka naukowa. Nie miała być. Nie była pisana z takim założeniem. Tu krzyczę.
Polemistka za wszelką cenę chce znaleźć w książce nieścisłości. Udaje jej się raczej słabo, bo jest to kilka dosłownie, absolutnie nie mających wpływu na całość, drobnych błędów. Jedną z konsultantek książki była Maryla Sitkowska. Ja wiem, że nikt nie jest doskonały, ale bywają ludzie w swoim fachu do doskonałości zbliżeni.
Mam przykre wrażenie, że dzieje się tu rzecz, z którą w polskiej i nie tylko polskiej nauce czy w ogóle działalności intelektualnej mamy do czynienia często - jest to zawiść o wstęp na terytorium badań własnych. Karol Sienkiewicz nie raz mówił o tym, że książka "Ciało i władza" (cudzysłów oznacza w tym wypadku, że jest to tytuł książki) była dla niego lekturą formującą, bardzo ważną ,wpływającą na jego postrzeganie sztuki. Nie wiem, może powinien to powiedzieć na klęczkach? A może MSN i Karakter powinny zaproponować własnie IK napisanie tej książki? Kto jest bowiem najlepszą znawczynią "sztuki krytycznej" (cudzysłów oznacza w tym wypadku wyróżnienie nazwy własnej), no kto? To oczywiście retoryczne pytanie. Z tekstu polemicznego wobec książki nic innego niestety nie wynika. Co gorsza autorka deprecjonuje inne, niż swoje lub przez siebie akceptowane punkty spojrzenia, jak chociażby w wypadku określenia sporów z Jerzym Truszkowskim jako mało istotnych z "dzisiejszej perspektywy" (cudzysłów oznacza tu dosłowny cytat z przywoływanego tekstu) . Otóż akurat Jerzy Truszkowski napisał także kilka książek dotyczących obszaru zainteresowań autorki, choć z innych pozycji. Akurat Sienkiewicz oddaje mu w tym zakresie sprawiedliwość, co nie takie dziś częste. Jak widać.
Oprócz innych, mniej lub bardziej naciąganych pretensji pojawia się (przywoływana także w recenzji Kuby Banasiaka z Dwutygodnika) kwestia "przezroczystości" (cudzysłów jest tu odniesieniem do cytowanych tekstów, ale także może być rozumiany jako ironia) autora. Przeczytajcie moi Drodzy "Podziękowania" (cudzysłów oznacza tu tytuł części książki) - i cała Wasza (mówię tu także do Kuby) teza upada w proch i pył.
Iza kończy tekst deklaracją, że sama musi napisać książkę obalająca jej własne tezy. Z niecierpliwością czekamy. Pyta też, dlaczego w tytule pojawia się taniec. To jest mój blog, miejsce styku sfery prywatnej z publiczną, więc wykorzystam to - Iza, przecież Ty bardzo lubisz tańczyć, więc co w tym dziwnego?

Tu było odniesienie do postu Izy z jej walla na FB. Zostałem skarcony za jego zacytowanie i postanowiłem to usunąć. Argument był taki, ze wykorzystałem coś, co udostępniane było tylko znajomym. OK, przyjmuję i wyrzucam. 

Żeby było jasne, nie uważam, że ta książka nie ma wad. Jest jednoznacznie warszawocentryczna, rola Gdańska nie jest w niej, jak sądzę dostatecznie wyeksponowana. Mógłbym mieć pretensje, że Biennale Sztuki Nowej (w tym wypadku nie zastosowałem cudzysłowu, z powodów tradycji takiego własnie pisania o tej wystawie) pojawia się tu w dwóch rożnych wersjach nazwy Jest to jednak tak naprawdę pierwsza pozycja opowiadającą o sztuce nieakceptowanej powszechnie w sposób, który może nie spowoduje jej akceptacji, ale pozwoli zrozumieć motywacje i pozycje ludzi, którzy ją tworzyli. To nie jest książka dla "branży" (cudzysłów jest tu użyty dla słowa będącego skrótowym określeniem grupy ludzi zainteresowanych tematem z powodów zawodowych) choć też. To jest o historii bez pretensji do wyczerpania tematu. To jest rzecz o wydarzeniach znanych, które jednak zebrane w całość dużo mówią o czasie w którym się działy.
To jest książka do czytania. Rzecz jasna, ze zrozumieniem.

czwartek, 27 listopada 2014

Zdjęcia bo podróże

Jak podróże, to zdjęcia, dużo zdjęć najczęściej i tym razem tak będzie. W Warszawie na promocji książki, o której już opowiadałem. Bardzo miłe towarzystwo, niedużo nas było, ale nie w ilości jakość. Prof. Baraniewski wprowadził do rozmowy kategorię "wolność" i było już z górki. Stateczny afterek w Studio dopełnił poczucia dobrze spełnionego obowiązku.
W Poznaniu jak to w Poznaniu - to jest najdziwniejsze miasto świata, bezustanne paradoksy i sprzeczności. Trzeba o tym napisać.
C.d. obrazków z dzieciństwa.
Budynek stacji, na której wysiadaliśmy, był typowy, jedyna różnica w stosunku do innych, bliźniaczo podobnych, jaką pamiętam, to ogrodowy krasnal, stojący przed nią na klombie. Nigdy takiego nie widziałem, a był to przetypowy, z tych najmniejszych, w czerwonej szpiczastej chyba czapce, więcej nie pamiętam. Został po dawnych gospodarzach. Był  pierwszym znakiem sygnalizującym, że to tu. Kiedy w wiele lat później chodziłem z mamą po nieczynnej już, zrujnowanej stacji, miałem nadzieję, ze może choć kawałek znajdę, ale nic nie było, cegły, dół, resztki, kurz. Smród upadku. Wtedy jednak stała pewna jak nic innego. Z pachnącego w lecie rozgrzanymi podkładami przytorza szliśmy powoli do domu. Rzadko kto nas witał, choć może czegoś nie pamiętam, może Marysia po nas wychodziła albo Jurek. Wujek raczej nie, bo albo w pracy, albo jakieś roboty koło domu były zawsze, więc się takimi drobiazgami, jak przyjazd siostry, nie chciał i nie mógł przejmować do tego stopnia. Droga była dość długa, pociąg stawał nieco na uboczu, jak to przeważnie bywało, więc szliśmy powoli, jakoś nie przypominam sobie panicznego pośpiechu. Piszę tylko o tym, co pamiętam, może więc jak byliśmy mali, to wujek wyjeżdżał jednak ciągnikiem, ale że nie pamiętam, to idziemy najpierw niedługą ścieżką wzdłuż pola a potem już wieś, pierwsze budynki, pierwsze dzień dobry spotykanych ludzi. Czasem, dawno, ktoś poznawał mamę i zaczynały się krótkie rozmowy a jak tam, a na długo, a chłopcy wyrośli, na wsi to nabiorą, opalą się, bo bladzi...I szliśmy dalej, po bruku, bo droga była wtedy kociołebna, pierwsza kapliczka, domy ludzi, których nazwisk nawet wtedy nie znałem i już za niedługo plac, sklep i remiza a tuż po lewej szkoła i kościół, i dom stryjny. Ale idziemy dalej, już zaraz coraz bardziej sąsiedzkie domy, zapach z rowu-rynsztoku, bo jeszcze wtedy dużo nieczystości tam płynęło. I ogrodzenia przy potoku z taśmami stalowej grubej blachy, często się takie spotykało na ziemiach po Niemcach, na pękatych betonowych słupkach. Zapachy wsi. Spaliny z rzadko przejeżdżających samochodów, dostawczych najczęściej albo traktorów. Obornik. Gnój. Zwierzęta. Kurz. Na początku. Znów pozdrowienia, czasem zza płotu, albo z drogi i za chwilę wchodzimy.

Warszawskie reminiscencje. Stół w sali audytoryjnej MSN grozi jego użytkownikom. Z punktu widzenia BHP jest skandalem. A to w końcu wiodąca polska instytucja wystawiennicza.




Toaleta Studia przypomniała mi pierwszą wizytę w Pałacu Kultury, byłem bardzo mały. Przycisk spłukiwania zadziwił mnie swoją użytkową tajemniczością. Niestety, za chwilę zobaczyłem, przez otwarte drzwi roboczego pomieszczenia rząd rezerwuarów typu "Niagara". Czar prysnął, czy raczej, został spłukany.





To już Poznań i jeden  z najstraszniejszych wykwitów polskiej manii pomnikowej. Poświęcony Polskiemu Państwu Podziemnemu. Żeby było jasne - nie neguję idei upamiętniania. Pamięć jest warunkiem niepopełniania ponownie tych samych błędów chociażby. W gruncie rzeczy, ci młodzi przeważnie ludzie, którzy wtedy walczyli z wyjątkowo okrutnym wrogiem, nie liczyli pewnie na pomniki. Może właśnie na pamięć. Nigdy właściwie nie stawałem przed kwestią utraty życia albo zdrowia dla zachowania integralności swojej i własnego otoczenia i nie wiem, co bym zrobił, gdybym musiał. Pewnie bardzo bym się bał. Nie podejmuję się nawet mówić, ze byłoby tak a tak. Nie wiem. Szkoda, że to jest takie brzydkie i bez sensu. Szkoda, że taniutką symboliką chce załatwić sprawy ostateczne. Ciężarem udowodnić, że to ważna sprawa. 
poniżej informatorium pomnika z ekranem o takiej, jak widzicie treści. No ja wiem, że urządzenia elektroniczne się psują. Brąz za to, niestety, trwa, prawie że wiecznie.














A tu coś lżejszego kalibru, chyba nic nie muszę dodawać.



Tu zaś dokument z ciekawej wystawy Enesta Stewnera w poznańskim Zamku, cóż za aktualność tej dyskusji ciągła. Żart.









Tu zaś, po pracy, w pieleszach tymczasowych.




piątek, 21 listopada 2014

Zmęczenie i zapominanie

Przez literówkę tytuł tego posta najpierw napisał mi się jako meczenie. nawet chciałem to zostawić. Meczenie jednak lepsze, niż zmęczenie. Praca nad zapominaniem idzie mi całkiem dobrze, to jest ćwiczenie łatwe i trudne jednocześnie, więc przynajmniej zabawne.
Na zmianę z "Księgami Jakubowymi", które jednak trzeba sobie dawkować, jak bardzo silnie działającą substancję, czytam najnowszą książkę Stasiuka. Ta z kolei jest jak balsam, łagodzący ból, taki domowy, od wieków stosowany i pomagający. Jest to jednocześnie dla mnie książka bardziej niż ta pierwsza męcząca.
W sensie oczywiście bólów niespełnionego pisarza (Karol, wychodzi na Twoje). Bo tak, jak Olga Tokarczuk nie dałbym nigdy a tak, jak Andrzej Stasiuk, pozornie niby tak. Ale nic z tego, to zmyła, ściema i samooszustwo. To jest jeszcze bardziej niedostępne. Zwykłość, która jest jak Twoja zwykłość, opisywane sytuacje, miejsca tak dobrze znane a jednocześnie nie masz szans, żeby to napisać właśnie tak. Dobra, przecież dar jest dar, ćwiczenie jest ćwiczenie, jak we wszystkim, jak zawsze. Takie tam to moje meczenie raczej nieważne. Skrzywdzone, poszarpane ego nigdy nie na miejscu.
 Popróbuję tu poćwiczyć. Cały ten blog jest ćwiczeniem relacji ze światem na różnych poziomach, ale może najbardziej zwykłą wprawką pisarską. Nie, nie, oczywiście to nie proza. To dalej ten blog. Po prostu wspominam sobie.
 Jeździłem tam co rok, w dzieciństwie, z którego najbardziej pamiętam właśnie te momenty, a głównie wsiadanie do pociągu, najczęściej nocą. Cała ta wyprawa wydawała się jakąś niepojętą całkiem ekspedycją. Aż się dziwię, jak dobrze to pamiętam, pamięcią dziecka kilkuletniego, więc wybiórczą, nierozumiejącą, mozaikową w pokawałkowaniu świata na bezpieczne-groźne, znane-nieznane, twarde-miękkie. Pakowanie walizek, jeden neseser, jak mówiła mama, pamiętam szczególnie, skórzany z tej żółtopomarańczowej skóry częstej wtedy w użyciu, miał chyba nawet jakiś specyficzny zapach, może wymyślam teraz. Chyba jednak tak, bo używany głównie w wakacje (o ile mama nie była w delegacji), długo nieotwierany, trzymał w sobie zapach najpierw czystych, potem zużytych ubrań, kurzu podróży, niezjedzonych do końca kanapek na drogę. Miał pasek od góry, miękką część górną, więc można go było udeptać, żeby się zamknął. Nie jestem pewien, czy nie miałem go na swojej pierwszej kolonii w 67. Jeśli jechaliśmy całą rodziną, bagaży było nader więcej, ale innych waliz nie pamiętam. Tata miał  jakąś teczkę zawsze, pamiętam dwie, jedna z tych klasycznych z klapą na dwa zamki obok siebie, druga była nowocześniejsza, z zamkiem błyskawicznym przez długość, bez klapy. Chyba jechaliśmy taksówką na dworzec, jak z Krośnieńskiej, z Konicza mogło być piechotą, choć z bagażami to nie sądzę. Wejście do pociągu to była, jak mi się dziś wydaje, cała operacja, z celowaniem by jak najbliżej drzwi, przepchnąć się przez wściekły tłum, przecież wiadomo było, że nie wszyscy będą siedzieć. Jakoś się chyba za bardzo nie bałem tego tłumu, rodzice byli zdenerwowani, bo przecież dzieci musiały siedzieć, co udawało się połowicznie, korytarz też czasem był naszym miejscem. Te pociągi zawsze wyjeżdżały w nocy, czy raczej bardzo wczesnym rankiem, bo przecież przesiadka, w Rudnej kiedyś, a na pewno w Kędzierzynie, potem w Racławicach. A to tylko niecałe 300 kilometrów, żadna odległość, śmieszna wręcz z dzisiejszej perspektywy. Mi się jednak wydawało, że jedziemy i jedziemy, traciłem rachubę czasu, wymyślałem coś niemrawo,  wybujała wyobraźnia to nie była nigdy moja mocna strona. Wreszcie w Racławicach, skąd już tylko niecałe 10 minut do Ściborzyc. Zawsze piętrowymi wagonami z lokomotywą, zapach dymu z lokomotywy będę pamiętał zawsze, potrafię go przywołać w każdej chwili. Okna w tych piętrusach były na korbkę, często się nie otwierały, ale przez brudne szyby i tak widać była znany już dobrze pejzaż. Tu siada moja swada pisarska, nie umiem go opisać, pamiętam nasyp, iskry, zwłaszcza, że czasem jechało się wieczorem, most tuż przed stacją, zawsze uczucie miłego napięcia że już koniec, ale przecież za chwilę już dom, ciotka, wujek, kuzyn i kuzyni, czy tacy sami jak ostatnio, czy coś się zmieniło, nowy pies, może inna krowa, zapach w stodole taki sam, to było pewne.
Pierwsze ćwiczenie sam oceniam na 3+.
Kilka starych i nowych zdjęć od Karoliny, właściwie służbowych.

Tu usiłuję przeczytać tekst z plakatu do wystawy Sławka Pawszaka, powieszonego własnie tak.






Tu dzisiejsza wizyta na "peronie" zbudowanym w ramach budżetu obywatelskiego. Ponad tysiąc osób chciało otoczyć drucianym płotem 10 metrowy odcinek torów i dwa semafory, co nazwane zostało skansenem kolejowym. Hm. Demokracja. oczywiście. Nie, żebym kwestionował, skąd. To tylko dziwne po prostu.





A tu po prostu Zdziś w rurze.




czwartek, 20 listopada 2014

Zaraz tam problemy...

Dzisiejsza rozmowa  o książce Karola Sienkiewicza z autorem,  mówią, że OK. Nie mogę sam za siebie mówić, więc tylko podzielę się z Wami refleksją lekką - trochę już to wszystko zapomniałem. Nawet może bardzo. Usiłowałem sobie przypomnieć lata 80-te przy okazji książki, z którą się nigdy Marcie i Piotrowi nie nadziekuję ale proste to nie było. Wszystko zaczęło się nawarstwiać, przenikać, nakładać - a to dlatego, że nie prowadziłem notatek, dziennika, nigdy. Kiedykolwiek nie próbowałem, zawsze niesystematycznie. Nie żałuję, wbrew poprzednim utyskiwaniom jednak nie żałuję niczego. Ale pamięć coraz częściej zawodna, pamiętam tylko niektóre spotkania, niektóre rozmowy, jeśli już, to silne uczucia, te najsilniejsze, więc raczej sprzed 30 lat co najmniej. Wszystko co po czterdziestce, zestaliło się w magmę pełną mało ważnych, marginalnych zdarzeń. Udawanych porywów, nieistotnych relacji, pragmatycznych wyborów. Zapominanie jest w gruncie rzeczy czynnością prostą, przy odrobinie chęci do nauczenia bardzo szybkiego i łatwego. Każdy potrafi, tylko trzeba się przyłożyć do ćwiczeń.
Rozśmieszyła mnie wczoraj własna moja śmiertelność. Ten strach bezustanny przed zniknięciem bez śladu jest tak zabawny w swojej bezsensownej wielkości. Jeśli nawet się tego boję, to śmieszy mnie też moja własna obawa. Tak bardzo jest wielka i tak jednocześnie śmieszna. Szliśmy sobie ze Zdzisiem opustoszałym, śpiącym miastem, które mżawka osrebrzyła odblaskowo a ja śmiałem się w środku, bo na zewnątrz nie mogłem. Z jego zniknięcia, ze swojej nieobecności, z marności wiary w jakąkolwiek formę nieśmiertelności. Ten śmiech nie jest tu żadną metaforą, naprawdę dudnił mi w środku i wprawiał w dobry humor, pewność, że w końcu to się kiedyś skończy wszystko i dobrze.

A tu ja jakiś rok temu z okładem, bezbrodny i trochę tym wszystkim zdziwiony.



Niewymądrzanie

Niewymądrzanie to umiejętność, którą opanowywałem dość długo, z pewnymi sukcesami acz nie powiem, że jestem tu mistrzem. Kiedyś się wymądrzałem, nawet wymandrzałem bardzo okrutnie i nie do zniesienia. Nawet dla mnie samego to było trudne. trzeba było wielu lat, przeżyć, prztyczków od losu i bliźnich, żeby choć trochę się nauczyć. A i to ciągle nie zawsze mi wychodzi.
Byłem na "Lewiatanie" Zwiagincew, ale nie będę o tym pisał, bo słów brak. Tyle, że mój rosyjski znów przepadł.
Jutro a właściwie już dziś, będę z Karolem Sienkiewiczem rozmawiać o jego najnowszej książce. Przeczytałem ją jednym tchem, wiele zdarzeń w niej przytoczonych znam dobrze, choć może z innej nieco strony. Ale, to fakt, o niektórych nie miałem pojęcia. Zresztą, po raz kolejny miałem wrażenie, że kiedyś, może w czymś trochę brałem udział, ale tak tylko trochę. dawno temu, w 2000 roku Jacek Podsiadło napisał w TP idiotyczny felieton, bardzo typowy w tonie dla swojego czasu, na który wysłałem mu maila, który raczył był zacytować w swoim felietonie. Może bym już dziś tak tego, co napisałem, nie napisał tak emocjonalnie. Nie zmienia to faktu, że recepcja sztuki krytycznej, o której będziemy rozmawiać wyglądała tak właśnie nawet u ludzi skądinąd sensownych. Co dopiero u różnych niefajnych ... Właściwie z tych wszystkich śmiertelnych krytyków jedynie Cezary Michalski złożył jakiś rodzaj, powiedzmy, samokrytyki, za tamto. Chociażby w ten sposób, ze związał się z KP :) 
Późno, w nagrodę Zdziś grabiony jesiennie: