niedziela, 8 października 2017

Z drugiej strony  barykady, w nocy gdzieś między Waszyngtonem a Chicago.

Nie czytajcie tego tekstu, prosze, jeśli nie pracujecie w muzeum albo w galerii, albo w jakkikolwiek sposób nie uczestniczycie w polskim ćwierćwiatku sztuki.

Prawie jednocześnie pojawiły się w internetowych portalach o sztuce dwa teksty, pisane z różnych (chyba) pobudek ideowych a jednak bardzo bliskie sobie w rewolucyjnej retoryce i poczuciu reformistycznego zapału do zmiany sposobu funkcjonowania polskich instytucji sztuki. W samej idei  zmiany nie ma oczywiście nic złego, należy docenić wszelkie dobre chęci, jeśli oczywiście wierzyć,że intencje naszych rewolucjonistów są czyste. Spróbuję jednak, jako osoba całkowicie zaprzedana idei instytucjonalności, stojąca w jakimś sensie po drugiej stronie barykady, przeanalizować oba teksty; oczywiście subiektywnie i stronniczo. Nie mogę mieć obiektywnego spojrzenia, prowadząc małą i na prowincji, ale jednak instytucję. Nie twierdzę przy tym, że polski system instytucji wystawienniczych jest idealny, sądzę jednak że zmian na podstawie pomysłów obu autorów wykonać się nie da.
W wypadku Sławomira Marca, który jest artystą i nauczycielem akademickim sprawa wydaje się dość prosta. Od wielu lat prowadzi on krucjatę nieledwie przeciwko art worldowi, zarówno polskiemu jak i globalnemu, usiłując wprowadzić do naszej dyskusji o sztuce pojęcie autonomii jako prostego zaprzeczenia tego wszystkiego, co najczęściej pokazuje się dziś w galeriach. Autonomiczne wg Marca jest więc to, czego nie ma w Zachęcie, CSW, MSN i paru jeszcze galeriach „zależnych” (tak, wiem że miał wystawę w Zamku i na Foksal). Jako, że nie ma tam również jego wystaw (tak wiem, że miał), definicja niezależnej sztuki jest stosunkowo prosta – jest nią ta, uprawiana przez niego i wszystkich tych, którzy czują się wykluczeni, odrzuceni i pomijani. Jest to jeden z wariantów bardzo obecnie silnego akcentowania konieczności rozbicia istniejącego jakoby układu mafijnego, w którym capo di tutti capi jest oczywiście Anda Rottenberg (tu główną tropicielką jest Monika Małkowska); z kolei Andrzej Biernacki stawia na Trzygłową Hydrę FGF jako źródło wszyskich nieszczęść, jest także nurt koncyliacyjno-agonistyczny, przypisujący karygodną niechęć do dialogu wszystkim pospołu dyrektorom – tu głównym teoretykiem jest Iwo Zmyślony. Jest oczywiście „Arteon”, którego wszyscy naczelni dotychczasowi i obecna naczelna, cały polski świat sztuki uważają za przeżarty rakiem lewactwa. Właściwie to już tylko krok, by Piotr Bernatowicz oficjalnie wypowiedział magiczne zaklęcie „sztuka zdegenerowana”; sądzę że właściwie to się już stało, choć nie wprost i tylko z ust jego protagonistów.
Tak naprawdę jednak jest to wszystko mało istotne, w sensie polemik i także to, co teraz piszę po drugiej strony  barykady, w nocy gdzieś w Pensylwanii na stoliku w pociągu. Zbierałem się do tego tekstu bardzo długo ciagle zapominając, że to tylko mój blog, że nie muszę zachowywać zasad dyskusji, bo po prostu mówię od siebie.
Zresztą, to co piszę i tak nie ma znaczeniania jako wymiana poglądów, bo czy to się komuś podoba czy nie, ciagle jeszcze nasi artyści są częścią obszaru sztuki świata i dyskusja, czy bez piękna to nadal jest sztuka, jest rozczulająco nieadekwatna do praktyki. Jednak wszystkie te teksty złożone razem dają antologię, która może posłużyć lub już służy jako podstawa do dokonania radykalnego usunięcia polskich instytucji sztuki z systemu świata sztuki, w którym prawie wszystkie znalazły się stosunkowo niedawno, będąc na jego obrzeżach może, ale jednak. Po to, by mogły realizować tu, na miejscu, określone zadania ideologiczne. Przy okazji będą pokazywać to, co poprawnie nijakie, nie budzące wątpliwości, ani dyskusji. Na Węgrzech to się już stało. Nie jest niemożliwe. Nie, jasne, świat sztuki albo już nie istnieje, albo radykalnie się zmienia. Tak, ja też czytałem Arthura Danto, tylko po polsku, no ale jednak. Tak, to nie jest jedyny model funkcjonowania sztuki i wiem, że emocja, pasja, bezkompromisowość, niezalezność to atrybuty sztuki niezbywalne. Wiem, że jesteśmy wszyscy skorumpowani przez rynek. Rozmawiamy jednak o konkretnym tu i teraz a nie konstruktach myślowych.
Marzec postuluje rozwiązanie centralnych instytucji wystawienniczych, nie doczytałem, czy chce także likwidacji Muzeum Sztuki w Łodzi i innych niewarszawskich a dużych galerii. Miałyby w to miejsce powstać małe miejsca, których program realizowaliby sami artyści a także eksperci z innych dziedzin. Nie wiem, co powiedzieć, nawet się nie domyślałem, jak bardzo jestem konserwatywny, nie wyobrażając sobie w ogóle takiego systemu. A może jednak lubelski profesor kpi i żartuje? Może prowokuje do niezbędnej wg niego dyskusji? Niestety mam dziwne wrażenie, że to jest całkiem na poważnie. Że taki właśnie ma być nowy rozdział w historii polskiej sztuki. Rewolucja. Skoro klasyk rozbijania elitarnych systemów powiedział, że nawet kucharka powinna umieć zarządzać państwem, jaki problem, żeby zabrała się za prowadzenie galerii sztuki?  Btw. nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zacząć gotować w restauracji i tym się może różnimy ze Sławomirem, że ja nie umiem a on nie widzi w tej kwestii najmniejszego problemu. Że wystawy będą złe? A jakie to ma znaczenie w obliczu Rewolucji? Ciekawe przy tym czy autor tej idei ma pomysł, jak to rozwiązać technicznie? Zachęty i Zamku Uj zburzyć się nie da, no ale na te małe galerie to podzielić ściankami z kartongipsu albo OSB? Fundusze dzielić z dotychczasowego budżetu czy każda mała galeria będzie występować o nie oddzielnie? A eksperci będą wynagradzani czy raczej prace społeczne? Dotychczasowi pracownicy zostaną, czy raczej na bruk (o dyrektorów nie pytam bo to jasne akurat).
To w sensie konstruktu intelektualnego ciekawe w sumie, do tego jeszcze zakaz tworzenia galerii większych niż powiedzmy, sto metrów kw. Ustawowy. Masa regulacji, ale też Sławomir jako intelektualista (bez ironii, naprawdę) jest w stanie podołać.
Nieco inna sprawa to tekst Jakuba Banasiaka w Szumie. Jak pisze autor, jest to wersja jego wystąpienia z ostatniego kongresu kultury zorganizowanego przez MKiDN. Być może jest to kolejna prowokacja do dyskusji o stanie polskich instytucji sztuki acz zachodzę w głowę, jakie są intencje w idei recentralizacji. Jako autor wielu tekstów dotyczących systemu polskiej sztuki Banasiak teoretycznie temat zna. Odnoszę jednak wrażenie, ze nieco się przechwala wiedzą praktyczną. Myślę nawet, że to wiedza zupełnie teoretyczna. To nie zarzut, po tej stronie barykady więcej widać, acz teoretyczny tylko ogląd daje pewnie więcej obiektywizmu. Ok, autor nie postuluje likwidacji, utyskuje nawet, że wskutek reformy samorządowej kilka co najmniej galerii zniknęło. Wykłada zresztą dość przekonywująco, że liberalna reforma samorządowa dla galerii była rozwiązaniem złym, dla instytucji kultury generalnie. Chciałbym mu jednak przypomnieć, że już po reformie powstały nowe, może nie w jakichś niezwykłych ilościach, ale jednak. To proces i to w kraju od niedawna dopiero w miarę stabilnym ekonomicznie. Zgadzam się oczywiście, że sztuki wizualne są w wielu miejscach na końcu zainteresowania lokalnych władz bądź nawet poza nim, pozostaje pytanie, czy zmieni się to po podporządkowaniu ich Ministerstwu i czemu właściwie miałoby się to stać?! (przy okazji, co to są te fregaty od których prezydenci wolą sztuki wizualne, regaty może?). Miałyby być całkowicie niezależne od lokalnych uwarunkowań? Skąd więc postulat 25 % wystaw lokalnych artystów? Przekomicznie przypomina on mityczny czy nie, ale prawdopodobny nakaz z dawno słusznie minionych czasów o dopuszczalności jedynie 15 % abstrakcji na wystawach zbiorowych. Kwestia przejrzystości konkursów podnoszona jest od dawna, pytanie tylko, jakimi to sposobami spowodować wybranie najlepszego…Oczywiście jako przywołany bezimiennie przez Kubę wieloletni zastały dyrektor nie piszę tu bezinteresownie. Mam jednak wrażenie ze moje koleżanki i koledzy, od wielu lat uprawiający przemoc symboliczną na artystach (ironia), ciągle jeszcze dużo lepiej prowadzą swoje niedoinwestowane, lekceważone, ubogie instytucje, niż Banasiak o nich pisze. Autor domaga się wprawdzie większego dla nich szacunku, od lokalnych władz, ale jak to osiągnąć, już nie doradza. Kuba pisze jeszcze zdanie dziwne, kuriozalne i totalnie niekonsekwentne w kontekście całości - twierdzi, że "dobre" galerie są takie dzięki kadrom a nie rozwiązaniom systemowym. Bardzo bym chciał, żeby mi pokazał jakiekolwiek muzeum, jakąkolwiek galerię na świecie, która byłaby ważna i dobra dzieki rozwiązaniom systemowym a nie charyzmatycznym a przynajmniej kompetentnym dyrektorom i profesjonalnym pracownikom.
Obaj autorzy choć z innych pozycji, lekceważą instytucje a przede wszystkim ich pracowników. Mimo, że wiedzą o wszystkich problemach i ograniczeniach ich działalności, proponują mgliste rewolucje, nie biorąc pod uwagę zaangażowania, samokształcenia, umiejętności większości ich pracowników (pal diabli dyrektorów), robiących tę pracę za pieniądze śmieszne raczej. Naiwna przy tym wiara, że zmiana strukturalna zmieni mentalność i poziom uczestnictwa w kulturze, nie jest niczym objaśnialna u osób tak inteligentnych. Pozostaje tylko wietrzyć spiski, no ale to też głupie.
W czasie mojej krótkiej wizyty w USA widziałem tłumy przewalające się przez wielkie muzea, widziałem tez puste topowe galerie prywatne, ale bywało tez w nich wielu widzów jak na absolutnie wspaniałej wystawie Kary Walker. Rynek niszczy czasem tak samo często, jak buduje.
Mam wrażenie, ze obaj krytycy systemu nie wiedzą, o czym piszą. Tak naprawdę chcą jakiejś mglistej zmiany, nie zastanawiając się nad sensem. Rewolucyjny Marca i reformistyczny Banasiaka zapały spotykają się w myślowej pustce ich nieadekwatności do ponurych realiów ekonomiczno-społeczno-politycznych.
P.S. Pod tekstem Sławomira Marca jest długi post Andrzeja Bonarskiego, jeśli chcecie się dowiedzieć, jak to jest upaść intelektualnie, to przeczytajcie. Zasługi autora dla polskiego rynku sztuki w postaci ożywionej dilerki i zbieractwa dzieł artystów lat 80. są niekwiestionowalne. Książka "Co słychać" wydana przez niego to skarb i lektura obowiązkowa (oczywiście dzięki Pani Maryli Sitkowskiej). Ale to, co wypisuje teraz, to farmazony i starcze ględzenie niestety. Na szczęście nikt już sobie mam nadzieję z tego nic nie robi.
Tu jeszcze dygresja - kiedyś w życiu nie pozwalałem sobie na szarganie autorytetów. Mój nabożny stosunek do Bonarskiego marszanda, pisarza i kolekcjonera po jednym takim tekście pozwala mi jednak napisać to, co napisałem. Pierdolety, pozbawione jakiegokolwiek umocowania w rzeczywistości. Jesli ktoś pisze, ze polskie galerie sa nikomu niepotrzebne to w nich nie bywa, nie wie, nie chce mu się. Jeśli obraża wszystkich młodych artystów to znaczy, że przytrafił mu się syndrom "kiedyś, to panie dzieju bywało..." I nie mam już autorytetów generalnie i nie boję się nikogo obrażać, bo mam 56 lat, brodę i jestem długoletnim dyrektorem, co to blokuje młodych. A co się będę. No dobra, jest dla mnie autorytetem Jerzy Ludwiński, ciągle i już tylko on. Bo wiedział, że nic nie jest w sztuce zatrzymaniem na zawsze, choćby dlatego.

wtorek, 26 września 2017

Nie brookliński most

Oczywiście niektórzy z Was wiedzą, do czego tu czynię aluzję i automatycznie dośpiewują albo dopowiadają "...ale przemienić w jasny nowy dzień najciemniejszą noc, to jest dopiero coś". Pozostaje faktem, że jest, wisi, idzie się nim w niezłym tłumie, uważając na rowerzystów. Kłódek wieszać nie wolno. Wcielenie modernistycznego marzenia o łączeniu także metaforycznie. Wzdragam się przed użyciem słowa "piękny" ale też jest w nim coś takiego, że tylko Ktoś, kto naprawdę umie słowem pracować może go opisać. No i to co pod nim, park Brooklin Bridge i Dumbo, gdzie trafiłem na sesję fotograficzną pięknego tancerza. Tu jest niemanhattan, melancholijnie nieco i wolniej, zgentryfikowana posindustrialna przestrzeń z koroną w postaci luksusowego centrum handlowego przerobionego z magazynu portowego. No i odnawianie zanikłej kiedyś populacji ostryg, pieski duże i małe, idylla nieco. Dzisiejszego poranka pyszne też drożdżówki w chińskim barze a potem Grand Central, odnowiony chyba całkiem, wszystko lśni i śni sen o dawnej potędze kolei. I te małe banany co je najbardziej lubię.

poniedziałek, 25 września 2017

Nie umieć w ny.

Miało być więcej a wychodzi jak zawsze, staram się, ale sami widzicie. To nieprawda, że Nowy Jork jest nieopisywalny. To tylko kwestia umiejętności, samozaparcia, chęci a u mnie wszystkiego ciut przymało. Dla mnie więc jest taki. Kiedy teraz próbuję, raczej przychodzą mi na myśl zapachy, które bardzo trudno opisać a ja już znam kilka co najmniej ich tu rodzajów, niezbyt miłych może, ale jakże specjalnych. Kurz, asfalt, nagrzany beton, ryba, owoce, słodko i gorzko. Raczej mocno. Jeszcze też nie znam wszystkich za bardzo. Ostatnie dni to miły czas z Klemens i Krzysiem a także z Eweliną i Andrzejem. Dziękuję Wam za miłe wieczory. Byłem dziś przez chwilę na Brooklinie, już wieczorem
i wpadłem do bardzo miłek księgarni, gdzie dużo książek o sztuce i pan, który pisał na maszynie do pisania. Musiałem pojechać do NY, żeby usłyszeć ten dźwięk, który ciagle tak dobrze pamiętam. A na Art Book Fair w PS 1 masa różnych wydawnictw, od zinow, które jakby spadły z lat 80. s zupełnie nowe do rozczulajacych zabytków w postaci egzemplarzy LEF-u albo japońskiego wydania
"O duchowości w sztuce" Kandinskiego z 1924 roku. Właściwie cały czas coś bym chciał opisać lub opowiedzieć, ale w komórce to jakoś mi nie idzie za łatwo. Dużo jeżdżę metrem, nie licząc turystów, NY w metrze raczej śpi, dosypia, odpoczywa i prawie wszyscy w telefonach, łącznie ze mną, ale ja najczęściej sprawdzam, czy dobrze jadę. No i czytam teraz (dzięki Legimi, chwała wam, internetowe wypożyczalnie) adekwatną lekturę - Margo Jefferson "Negroland" o narodzinach czarnej klasy średniej. Pasjonująca i pouczająca lektura szczególnie gdy widzę, że przytłaczająca większość klasy ciężko pracującej jest czarnoskóra.
I jeszcze chwila wyjaśnień do poprzedniego wpisu. Przepraszam wszystkich moich bliskich i dalekich, którzy poczuli się urażeni moim sentymentalnym użalaniem się nad sobą. To nie o Was chodzi, kochani, to we mnie jest czy może było to dziecko, które wielce się dziwi, że świat go nie podziwia, nie nagradza i nie hołubi za sam fakt istnienia. Że niekoniecznie wszyscy muszą go uwielbiać, bo on przecież dobrze wie, jaki jest mądry i fajny. To nie o Was było, drodzy, to o mnie tylko.
Nowy Jork nie śpi, ja zasypiam. Zdjęcia niestety na fb bo tu mi za trudno.

piątek, 22 września 2017

Autumn in New York

Kilka dni w NY trudne do opisania. I zdjęcia tu trudno umieścić, wiec też do pokazania. Więc było klasycznie-MOMA, Guggenheim, MET. We wszystkich spotkania z doskonale znanymi
Znajomymi, trochę wzruszeń (bo jednak przypominają się dziecięce fascynacje Miro, Celnikiem R.
Van G.) ale i olśnienia, bo jednak Matisse to był malarz skończenie genialny. Okropna wystawa
o francuskim symbolistach spod znaku róży i krzyża po raz kolejny przekonała mnie o nędzy
tego obszaru w sztuce, nędzy smutnej i niedozniesienia. Ale np. F.L. Wright to wielki architekt był a projekty "typowego amerykańskiego domu" działają do dziś i powinny zawstydzać naszych mistrzów rajzbretu. Sporo tez rzeczy nieturystycznych-kawałek Quinns z mnóstwem chińskich sklepów, salonów masażu, barków itp. Przed MET przed deszczem obserwowałem pracę ochroniarza, który bez przerwy ustawiał ludzi wchodzących i wychodzących z niezachwianym i stoickim spokojem.
Byłem też w Bronx Museum of Art, całkiem dobra wystawa i całkiem pusto. No i pojechałem na grób Billie Holiday. Nie jestem jakimś czułostkowym przygłupem, ale jednak musiałem to zrobić. Kiedy 42  lata temu usłyszałem ja pierwszy raz w audycji Henryka Cholińskiego wiedziałem, że nie przestanę tego słuchać nigdy. Audycję miałem nagraną na szpulowy, słuchałem jej w kółko i kiedy po latach kupiłem sobie wszystkie chyba jej nagrania, niektóre znałem nuta po nucie. Na cmentarz St. Raymond jechałem długo, też autobusami, których używania musiałem się nauczyć. Trafiłem na grób dość szybko, trochę kamieni, trochę zeszłych kwiatów, położyłem moją lilię, bo nie było kamelii i nie było jakiegoś niezwykłego wzruszenia albo łez. Byłem tu bo w końcu musiałem zamknąć coś, co zaczęło się jak miałem 14 lat i nie tyle, ze się skończyło, ale przecież powoli kończy.
W jakimś sensie podróż ta przebiega pod znakiem ostatecznej już konstatacji, że nie jestem ani w żaden sposób nie byłem wyjątkowy. Nigdy i dla nikogo. To miasto potrafi o tym dobrze przypomnieć
I jeszcze dziś wieczorem w metrze zaatakował mnie karaluch.

poniedziałek, 18 września 2017

Pierwszy dzień w Nowym Jorku niby na Mannhatanie, ale bez
  turystycznych przeżyć a wręcz przeciwnie. Na kampusie
CUNY. Może nieturystyczne, ale od razu "jak w filmie".
O ile wczorajsza jazda z lotniska by A traine była jak
z typowego nowojorskiego obrazu z obowiązkową czeredką
freaków, o tyle teraz jestem w mlodzieżowym filmie
o współczesnych nastolatkach. Wszystkie rodzaje
ubrań, fryzur, kolorów, wcielenie snu o powszechnym
dostępie do edukacji. Wszystko to w dekoracjach z XIX
tego wieku, przemieszanych z brutalizmem lat 60.
co zaprojektował Marcel Breuer. Gdyby nie Bill,
Na pewno bym tego nie zobaczył, podobnie jak 
zaplecza biblioteki, której bardzo ciekawa historia
tu. U dołu parę zdjęć.  
Piszę sobie na ławce, studenci się przechadzają,
Bronx, który kojarzy nam się filmowo
jest tu zupełnie innym filmem. To na razie tyle,
bo przesunięcie trochę męczy, choć ciepło
i słońce jakoś to wynagradzają.



Panorama połowy kampusu BCC



Wnętrze biblioteki












A tak w środku bo książki już
Od dawna gdzie indziej


piątek, 15 września 2017

Iwo Zmyślony a sprawa polska.

Tytuł jest trochę po to, żeby zainteresować czytelnika branżowego i nie branżowego, choć dla tego drugiego to może być kompletnie nieinteresujące. Nie mogłem jednak wytrzymać sporego wkurzenia po ostatnim poście Iwo Zmyślonego na FB. Jest to bowiem niespójny zestaw pomówień, niewiedzy, złej woli, zagubienia i mieszanka dobrej woli rozmowy z niekomentowalnymi zarzutami. Efektem tej zawartości jest fakt, że nikt właściwie z autorem polemiki nie podjął. Bo i prawda - to nie ma sensu generalnie, o czym dobitnie przekonał się Ryszard Kluszczyński - a jednak mam nieodparte wrażenie, że nadużycia, które autor w tym tekście popełnił, wymagają komentarza, sprostowania, doinformowania tych, którzy mogą przyjąć wypowiedzi Iwa w dobrej wierze.
Nie mam przy tym pojęcia, co nim kieruje...Jeśli jest to rzeczywista chęć zmiany, to jakoś jeszcze to rozumiem. Chciałem coś o kwestiach osobistych, ale chyba jednak nie powinienem.
Postaram się teraz, punkt po punkcie, odnieść się do tez Iwa z posta, który jest tu 
Dwa pierwsze to truizmy, potwierdzenie wiary w hasła Kultury Niepodległej, z zastrzeżeniem,
że praktyka na polu sztuk wizualnych mija się z tymi ideami.
W punkcie 3 pojawia się 5 lat działania Iwa w tymże polu. Ja nie mówię oczywiście, że to mało, ale też z punktu widzenia swoich 33 to mnie tylko bawi. Akurat te 5 lat Iwa to mały wycinek w historii, którą wydaje mu się, zna na wylot. Niestety, bezpośrednie uczestnictwo w pewnych wydarzeniach przydaje się dużo bardziej, niż ich znajomość jako faktów historycznych. Jasne, historycy badają czasy, których nie znają z autopsji, jednak Iwo wypowiada to słowo - działam. Nie badam, analizuję, odnoszę się - działam.
Punkty 4,5 i 6 omówię zbiorczo, bo dotyczą kwestii zasadniczych - mianowicie personalnych oraz relacji autora do "reszty świata sztuki". Tu co krok to pomówienie i nadużycie:
Co to mianowicie znaczy, że "polski świat sztuki jest homogeniczny i konserwatywny"? Otóż - jest
w Polsce blisko 60 galerii niekomercyjnych (mówię tylko o tych wymienianych np. tu, choć mnóstwo tu braków), dotowanych z funduszów samorządowych lub w kilku wypadkach ministerialnych, programowo różniących się bardzo. Nie wiem, co znaczy, że ich dyrektorów wyniosły do władzy poprzednie ekipy. Jasne, z Ustawy o OiPDzK wynika, że Minister w przypadku konkursów w samorządach musiał ich kandydatury zatwierdzić, nie pamiętam jednak czy kiedykolwiek któregokolwiek ministra kultury to obchodziło. Program w tych galeriach bardzo często jest dyktowany przez lokalne środowiska i nic w tym złego, jest tych akurat galerii więcej niż tych, które zalicza Zmyślony do złowrogich centrów przemocy symbolicznej. Doliczając muzea i galerie akademickie a nie licząc komercyjnych, w jednym miesiącu odbywa się w Polsce  ponad 100 wystaw sztuki współczesnej. Podziwiam autora, ze potrafi wszystkie te miejsca jednoznacznie zakwalifikować jako wrogie wszystkim zmianom, etc.
Co to znaczy ostracyzm i cyniczna polityka ratowania stołków? Ostracyzm wobec kogo? Gdybyż tu jeszcze pojawiły się przykłady, sensowne, byłbym w stanie może się do nich odnieść. Fakt, że Zbigniew Warpechowski, którego poglądy są jednoznacznie konserwatywne, który wielokrotnie krytycznie wypowiadał się o polskich instytucjach, miał kilka lat temu wielką retrospektywę w Zachęcie a jakiś czas później obchodził tamże swoje 50 lat pracy performera, jakoś Zmyślonemu umknął. To mit, że polskie instytucje kierują się poglądami artystów. Ale o tym późnej.
Na czym polega "cyniczna polityka ratowania stołków" tego autor nie wyjaśnia, bo nie ma też pojęcia o tym, czym jest kierowanie instytucją kultury, czym jest relacja z politykami lokalnymi, z bieżącą polityką kulturalną. Mógłby zapytać o to Monikę Szewczyk, Joannę Mytkowską, Stacha Rukszę, Sebastiana Cichockiego, Jarosława Suchana, Andę Rottenberg, Hannę Wróblewską, Dorotę Monkiewicz albo Władysława Kaźmierczaka, że wymienię tych, którzy czuli i czują realnie, czym jest kierowanie galerią i jaki na to wpływ mają czynniki zewnętrzne . Nie chce mu się, woli snuć fantazje o ratowaniu stołków, nie mając bladego pojęcia o realiach. Traktując przy tym wymienionych jako kluczowe postaci złowrogiego układu. Co zabawne i zastanawiające, jeszcze dwa lata temu Iwo polemizował z tezami MM o układzie w sposób zdecydowany i jasny. Co się stało w tym czasie, że nastąpił tak nagły zwrot ku tezie o bezwzględnym utrzymywaniu status quo? Ciekawe też, w jaki sposób dyrektorzy instytucji "wyciszają każdego, kto próbuje się wychylić?" O jaki wychył chodzi? Ideowy, polityczny, artystyczny? Jakąż też mają władzę? I tu punkt 6 - pisze Iwo - "doświadczyłem tego na własnej skórze". O ile pamiętam, pierwszy ostracyzm wobec naszego "krytyka wyklętego" to był brak papierowych zaproszeń z Zachęty. Poza tym pojawiają się więc inne ofiary dyrektorskiej przemocy - Monika Małkowska - drukująca już któryś artykuł o "mafii sztuki" w centralnej prasie, udzielająca się we własnych audycjach w rozgłośniach radiowych, przez dziesiątki lat jedna z najbardziej medialnych polskich krytyczek, niedawno kuratorka wystawy w sopockim PGS...W jaki sposób jest Małkowska odszczepieńcem? Bo nie miała wystawy w MOCAKu? Jest czytana bardziej niż większość polskich krytyków, chociażby dlatego, że walczy z układem, co tak dziś przecież wskazane.
Piotr Bernatowicz, realizujący kolejną wystawę próbującą przeciwstawić lewackiej sztuce sztukę prawacką, bo tylko takimi znacznikami można Piotra myślenie opisać, ma audycję w państwowej telewizji. W tych dniach prowadzi panel na oficjalnej konferencji MKiDN. Niedawno na zaproszenie Zamku Ujazdowskiego brał udział w jednej dyskusji z Iwem. I tenże, i inni dyskutanci nie odnieśli się do wypowiedzi Piotra, dotyczącej wpływu Mirosława Bałki na jego studentów, który owocuje robieniem przez nich prac o Holokauście a nie o Smoleńsku. Obrzydliwy, zawoalowany, "kulturalny" antysemityzm tej wypowiedzi był czytelny dla każdego, tylko nie dla szacownych dyskutantów
i Jacka Zembrzuskiego. Myślę przy tym, że kariera Piotra dopiero się rozwija.
Piotrowski, wymieniony w tym kontekście przez Iwa to chyba nie Piotr, bo byłby to ponury żart, może Zygmunt? Tu prawda - to bezkompromisowy artysta, który świadomie jest odszczepieńcem i kontestatorem.
No i jeszcze Jaromir Jedliński, idol mojej młodości, z którego książki dowiadywałem się o Josephie B. Cóż, picie w pracy uchodzi, ale nadmierne picie nie (nie przez fikanie komukolwiek J.J. stracił posadę, tylko z tego prostego powodu). Np. mój problem alkoholowy nie jest tajemnicą od dawna i trzeba się pogodzić z tym, że się albo pije albo w końcu trzeba przestać. Choroba jak choroba, jedni ją znoszą dobrze, inni gorzej. I nie ma tu żadnego odszczepieństwa, jest brak samodyscypliny a potem neofityzm. Bywa.

Może to jest nasz największy problem - nieumiejętność przyznawania się do rzeczywistych powodów zdarzeń? Może powody, dla których mamy takie a nie inne poglądy wynikają z naszych przeżyć a nie z pozornie głębokich przemyśleń?

Punkt 7 to pytanie o polską sztukę krytyczną. Gdzie się podziała...Należałoby zapytać artystów, wszyscy żyją. Tu pojawia się też postulat tworzenia platformy sporu i dialogu pomiędzy różnymi stronami sceny ideowej. Cóż, tego akurat z autopsji Iwo nie wie, choć wie z historii, jak bardzo polska sztuka współczesna od samego początku czasów "potransformacyjnych" była postponowana
i nienawidzona, nie tylko zresztą przez polityków i publicystów prawicowych. Sam autor omawianego postu o tym pisał 4 lata temu i zastanawiam się, co się takiego musiało stać, że od jakiegoś czasu postuluje dialog, do którego nigdy nikt nie miał po tej "drugiej stronie" najmniejszej ochoty. Poza Cezarym Michalskim, który kiedyś przerażony katalogiem wystawy "Perseweracja mistyczna i róża" zaczął krucjatę, tu ciekawa próbka. Zdaje się, że potem, jako jedyny chyba z tego swojego byłego towarzystwa, przepraszał za swoje słowa. NIGDY nie zrobili tego Łukasz Warzecha, Maciej Mazurek, Jan Wróbel, Filip Memches, Paweł Paliwoda, Andrzej Osęka, Łukasz Radwan, Andrzej Biernacki ale też Krzysztof Varga czy Jacek Podsiadło - że wymienię najaktywniejszych w niesprawiedliwości, niewiedzy i nienawiści wobec współczesnej sztuki. Nigdy też nie rozpoczęli dialogu wszyscy ci, którzy anonimowo i pod nazwiskiem postulowali więzienie lub zakład psychiatryczny dla Katarzyny Kozyry i ogolenie głowy Dorocie Nieznalskiej. Jasne, ja też bym chciał dialogu i zrozumienia, Iwo nie podaje jednak sposobu na jego ucieleśnienie. Ja też chcę przejrzystości, jak przeważająca większość moich koleżanek i kolegów, jednak nie kosztem bycia ofiarą i tłumaczenia się z tego, czemu sztuka jest dziś, jaka jest (nie tłumaczenia, tylko tłumaczenia SIĘ). Tego się powinno uczyć w szkole i choć niedoszły minister obrony narodowej, z konieczności minister kultury w swoim tekście o Kulturze Niepodległej gani autorów manifestu za niedostrzeganie powrotu plastyki i muzyki do szkół, to tylko smutno bredzi, nie wiedząc o czym, acz potoczyście. Mimo mojej wiary w dialog i agonizm jak ktoś bredzi no to bredzi, niestety nie umiem tego inaczej określić.
Pojawiające się kolejne pytanie autora o brak dyskusji na temat kryteriów w sztuce jest pytaniem pryncypialnym acz bardziej jednak w stronę teoretyków. Instytucje zajmują się praktyką artystyczną. Jeśli autor pyta o decyzje zakupowe i wpływ rynku na publiczne kolekcje to wpływamy na ciekawe i szerokie wody. To dziś problem całego, nie tylko naszego świata sztuki, kwestia tak istotna, jak sprawa jego zaangażowania w mechanizmy współczesnego kapitalizmu. Czy jednak platforma Kultury Niezależnej jest tu najwłaściwszą przestrzenią dyskusji? Co do pytania o podstawy podejmowania przez kuratorów decyzji o programie wystaw, to mogę autorowi odpowiedzieć, może nie tyle jemu, co tym, którzy myślą, że to faktycznie jest tak nieprzejrzyste. W większości znanych mi galerii dyrektor zwołuje kolegia kuratorskie, na których wspólnie ustalają program. Posługując się swoimi kompetencjami, wiedzą i wierząc, że oferują odbiorcom istotne propozycje. Nie ma w tym żadnej tajemnicy, jest praca, odpowiedzialność wobec podatnika i wiara w sens własnego działania. Tak - to są decyzje subiektywne, nie bardzo jednak wiem, czym jest obiektywizm w działalności wystawienniczej. Być może chodzi o tzw. "zeszyt" do którego kiedyś w galeriach BWA mogli zapisywać się artyści. Decydowała kolejność zgłoszeń, kryterium ze wszech miar obiektywne. Dowcipkuję sobie tutaj i nie twierdzę, że wszystko jest świetnie, niemniej jednak nie poczuwam się do bycia cynicznym ratownikiem stołka. Nie zdarzyło mi się nie brać pod uwagę artysty, który ma inne, niż moje poglądy, na sztukę czy rzeczywistość. Nie przyszło mi nigdy do głowy, że mógłbym coś takiego zrobić (no może w wypadku artysty z ONR, ale zdaje się, że mało jest takich) i nie chce mi się wierzyć, żeby takie rzeczy zdarzały się koleżankom i kolegom dyrektorom. Jeśli Iwo je zna, powinien podać przykłady.
Dalsze punkty tekstu Iwa to chciejstwa, takie jak choćby obsesja IZ - "eliminacja języka pogardy" czy agonizm jako zasada sporu. Tak, to oczywiste, jednak ktoś, kto pisze o cynicznym ratowaniu stołków, urzędnikach na kuratorskim etacie czy plemieniu, które potrzebuje "takich jak on" i Monika Małkowska, traktuje tu innych jak wrogów czy partnerów? No i postulat otwarcia instytucji sztuki i tłumaczenia, o co chodzi w sztuce...Ręce mi opadają, że Iwo nie widzi - bo ja widzę, jak od lat działy edukacji i całe instytucje, w których te działy dzielnie pracują, organizują konferencje, oprowadzania kuratorskie, warsztaty dla nauczycieli, młodzieży, dzieci, dorosłych. Tłumaczą, spotykają się z dyrektorami  i czasem się dogadują a czasem słyszą, ze klasa na jednej lekcji nie może wyjść ze szkoły. Robią to wszystko, jak chce autor, "życzliwie i bez zadęcia", zapewniam.
Iwo po prostu nie wie, jak wygląda praca instytucji, nie tylko tych centralnych, choć to mógłby wiedzieć. Nie rozumie, że ludzie, którzy w nich pracują, robią to często za pieniądze delikatnie mówiąc, śmieszne.
No i nie byłbym sobą, gdybym go nie zapytał, czy Zygmunt Białoszewski to jakiś krewny Mirona? Nb. obecny w studio Pegaza Zygmunt Miłoszewski stracił w pewnym momencie cierpliwość wobec wywodów IZ, może z tak małostkowego powodu, jak przekręcenie nazwiska?
Na końcu tekstu pada rytualne stwierdzenie o wierze w dobrą wolę wszystkich sygnatariuszy manifestu KN. Jak to rozumieć w kontekście poprzednich zarzutów, pojąć nie mogę.
Z wrażliwego, uważnego krytyka współczesności, Iwo Zmyślony przeradza się w rewolucjonistę, co niestety nie świadczy najlepiej o jego wiedzy historycznej. Większość artystów i teoretyków awangardy, którzy zaangażowali się w XX wieku w rewolucyjne totalitaryzmy, skończyła źle. Albo wypierając się swoich poprzednich poglądów, albo ginąc w ich obronie. Pamiętać należy, że nawet Adolf Ziegler wylądował na parę miesięcy w obozie koncentracyjnym, choć chyba nie w związku ze zmianą swych poglądów na sztukę.
W linkowanym tu artykule polemicznym wobec tez Moniki Małkowskiej Iwo pisał: "Przy wszystkich swoich zasługach dla polskiej sztuki najnowszej, Monika Małkowska w tej chwili bardzo jej zaszkodziła." Mam nieodparte wrażenie, że to samo robi teraz Iwo Zmyślony, w chwalebnej być może chęci przymuszenia świata sztuki do dialogu wszystkich ze wszystkimi. Nie wiem tylko, jak chce dialogować z przedstawicielami złej, instytucjonalnej władzy. Jednoznacznie z opisywanego tekstu wynika, że trzeba ich usunąć z tych kurczowo trzymanych stołków. Jakoś dziwnie dobrze znam tę retorykę.
P.S. Już po publikacji tego tu, Jakub Banasiak uświadomił mi, o jakiego Piotrowskiego chodziło - oczywiście Kazimierza. Jakże mogłem zapomnieć. Co trochę znaczy, że nie przyszło mi do głowy jego odszczepieństwo, jednak chyba miejsca nie mające, albo podobnie jak w wypadku innych Piotrowskich, z założenia będące integralną decyzją własną.

czwartek, 13 lipca 2017

Gdańsk - o zapominaniu i poczuciu przegranej.

Miało być o czymś zupełnie innym, zbierałem się, jak widzicie, długo a tu, jak zawsze, nagle,
w reakcji na bodziec. Tym razem była nim książka Znajomi Znad Morza, wydana przez Gdańską Galerię Miejską (i ASP w Gdańsku i ASz w Szczecinie), której mam zaszczyt być członkiem Rady Programowej. Sama książka to oczywiście interesujący zbiór wypowiedzi na temat historii sceny trójmiejskiej i czepiać się nie mam czego. Może tylko, że przy tej ilości redaktorów, współautorów itd. literówka w nazwisku wybitnego anarchisty Janego Waluszko to trochę wstyd. Ale czepianie się literówek jest błazeństwem.Chciałem o czymś innym, chciałem mianowicie o tym, o czym wszyscy zapomnieli a co wzbudziło moje poczucie przegranej, bezskuteczności działań a i garść refleksji o pamięci i zapominaniu. To jest oczywiście z bardzo mojego punktu widzenia, bardzo osobiste i przez to niszowe. Uniwersalny jest tu co najwyżej mechanizm, znany skądinąd i ciągle działający - pisanie historii poprzez wypieranie, zapominanie, wykluczanie. Najczęściej zresztą nieświadome i niezawinione, acz często wynikające też z niewiedzy i niechęci do pogłębionego riserczu.
Zresztą, moje żale, pewnie niesprawiedliwe i nieuprawomocnione, wynikają też z poczucia zaniechania. Nie raz myślałem o rzetelnym podsumowaniu działalności galerii "po", nie raz nie mogłem mieć pretensji do kogoś, kto nie mógł dotrzeć do źródła, bo go nie było. Więc tak tu sobie poroję jedynie, nie traktujcie tego poważnie, ot wspominki i sentymenty.
Nie ma Zielonej Góry w tej książce a przecież galeria "po" a więc i BWA były jednymi z nielicznych miejsc instytucjonalnych w latach 80. w których Szkoła Gdańska miała swoje istotne miejsce.
Wszystko zaczęło się w kwietniu 1985 roku, kiedy Wojtek Zamiara przyjechał tu z pracownią profesora Jana Berdyszaka, mimo że w niej nie był. To był moment, w którym zaprzyjaźnił się z Leszkiem Krutulskim (bardziej) i trochę ze mną. Przyjechał potem właściwie niezaproszony na I Biennale Sztuki Nowej, na którym swój dyplom pokazał także Grzegorz Klaman. Była to pierwsza prezentacja jego twórczości poza Trójmiastem. Zamiara prezentował swoje prace, instalacje, perfromansy i murale w latach 80. co najmniej 7 razy. Później zrealizował w BWA wystawę "Mózg-Teleportacja", wyprzedzającą o blisko 2 dekady przeniesienie tego bydgoskiego klubu do Warszawy.
Była to wystawa precedens, nie pamiętam czy przedtem a i nie jestem pewien, czy potem miał miejsce taki hommage dla miejsca- klubu muzycznego. Może gdzieś za granicą. To na plenerze w Lubsku w 1993, gdzie spotkali się studenci pracowni Witka/Wojtka z moimi,  Wojtek zrealizował film bez tytułu, tu ze zbiorów MSN.  Wystawa "Patrzę" w 2009 była, można powiedzieć,  ukoronowaniem tych wieloletnich, bardzo towarzyskich kontaktów.
Witosław Czerwonka był jednym z kilku nominujących artystów do udziału w I BSN. Stąd obecność Adama Harasa, Grzegorza Klamana, Marka Modela, Eugeniusza Szczudło. Potem prezentował raz jeszcze trójmiejskich artystów na III BSN, m.in. Marka Mackiewicza, Marka Rogulskiego, Sławomira Górę, Roberta Rumasa. Jedną z ważniejszych dla mnie wystaw w historii BWA była "Niezgoda" - plener pracowni Witka Czerwonki i Wojtka Zamiary, na który przywieźli swoich najlepszych wtedy studentów. Na pewno o kimś zapomnę, bo piszę z pamięci a paradoksalnie tej wystawy nie ma w naszym archiwum - byli tu wtedy Robert Rumas, Robert Kaja, Kamila Cząstka, Tomek Kuchta, Jarek Bartołowicz, Martin Blaszk, Marcin Rupiewicz, Andrzej Awsiej, Jacek Kornacki, Marek Mackiewicz, chyba wymieniłem wszystkich. To wtedy, gdy z Robertem Rumasem penetrowaliśmy zielonogórskie lokale w poszukiwaniu ukradzionej kamery, na zawsze zmienił się kształt nosa artysty. Mojej histerycznej reakcji na to zdarzenie też nie zapomniałem.
W latach 86-90 pokazaliśmy w galerii "po", którą z Leszkiem Krutulskim przy BWA prowadziłem, wystawy: Grzegorza Klamana z Kazimierzem Kowalczykiem, Jarka Flicińskiego z Kacprem Ołowskim, Witka Czerwonki, Zbyszka Kosowskiego z Rafałem Roskowińskim (+ Robert Rumas), pokaz filmów Totartu prowadzony przez Konika. Wydaliśmy jako galeria "po" pierwszy zwarty zbiór tekstów Totartu, wprawdzie w 100 egzemplarzach, ale jednak. To dziś biały kruk. W latach 90. powstało więcej miejsc dla sztuki i w Trójmieście, i w Polsce, więc te ścisłe a przynajmniej bardzo towarzyskie związki z nadmorskimi artystami osłabły. Niemniej jednak Adam Witkowski, który deklaruje w książce przejście na pozycje klubowo muzyczne, występował tu, w BWA ze swoimi zespołami 2 razy, podobnie jak Dick4Dick czy co najmniej kilku innych gdańskich muzyków. Wspomnę tylko jeszcze, że dużo później swoją prezentacje miała tu inna pracownia z gdańskiej ASP, prowadzona przez Roberta Kaję, który jest też autorem ważnego dla miasta pomnika Wydarzeń Zielonogórskich (zrealizowanego razem z Wojtkiem Z. zresztą). Nie wspomnę już wielu innych ujawnień artystów znad Zatoki, bo byłoby z tego jeszcze sporo nudnych linijek.
To całkowite i literalne pominięcie zielonogórskiego odprysku historii w książce o znajomych znad morza jest przecież typowe i poza poczuciem niedowartościowania mam co najwyżej żal do paru osób, że nie wypowiedziały choć zdania. Galeria w Zielonej Górze była dobra na początek, potem już właściwie blaknie i rozpływa się w niebycie wspomnień przytłumionych towarzyskim spotkaniem, używkami, anegdotą. Dla mnie jest ta książka nauczką za zaniedbanie własnej historii, za brak porządnego źródła, za zaniechanie i lenistwo.

Martin Blaszk - Historia, schemat pracy z wystawy pracowni Witosława Czerwonki


czwartek, 20 kwietnia 2017

Czasami nie

Czasami się nie da i trudno pojąć, czemu. Pojawiają się wydarzenia, ciekawe podróże, nowe znajomości a wszystko jakoś nie poddaje się opisaniu, albo po prostu umysł odporny na nowości, niegiętki, zastały. Zdziś ciekawe sztuczki też robi a ja nic. No, ale dosyć tej autoreferencji, to nikogo nie obchodzi, coś o tym wiem.
Z drugiej strony, jak się zobiektywizować? Podziwiam tych, co to umieją, uniwersalizują, ciekawie opowiadają, jeśli o sobie, to tylko dla formy.
Dobrze, będzie więc opowieść osobista acz można ją uogólnić, bo jest o wielu aspektach życia.
Zdarzyło mi się pod koniec lutego, pogoda była ładna, świeciło słońce, był taki moment w tym czasie, że już wiosna, cieplej niż teraz na pewno było. Jechałem sobie samochodem z uczelni, pora była szczytowa, co w moim mieście nie oznacza jakiejś wielkiej dolegliwości, ot kilka minut stania w kolejce przed światłami, bo korkiem to trudno nazwać. Jest takie miejsce w Zielonej Górze, gdzie nawet na światłach przejeżdżając, łatwo się nie jest wbić na właściwy pas. Postanowiłem być cwany i tak, przejechałem przez ciągłą, żeby od razu wjechać na właściwy tor. Nie stworzyłem żadnego zagrożenia, ale nikt nie jechał, ale tak, nie powinienem. No i pełen samozadowolenia jadę sobie dalej, na następnym skrzyżowaniu skręcam i po kilkudziesięciu metrach staję, by wpuścić samochód
wyjeżdżający z Placu Słowiańskiego. W tym momencie z jadącego za mną czerwonego auta wyskakuje kierowca, na oko duży i gwałtowny i lży mnie grubym słowem prze szybę. Jak się domyślam, za tą nieprzepisową wbitkę. Nie mówię nic, ruszam, bo już można. I tak sobie myślę - wysiadać i mierzyć się z nim na środku ruchliwej jezdni to by było głupie. Wzywać policję bo ktoś w brutalny sposób zwrócił mi uwagę, też głupie. Nawet nie kopał samochodu. Co nie jest tu ironią.
Sam może byłbym wkurzony na coś takiego. Sm pewnie wrzeszczałbym, co za idiota, kretyn, itd, itp. W samochodzie i w pustkę, no bo w realnej konfrontacji nie jestem skory do starcia, czy fizycznego, czy słownego. No i tak to. Jakoś go rozumiem, ale jakoś też niekoniecznie. Sam bym czasem tak chciał, ale doskonale wiem, że nie wolno. Może też zazdroszczę, że tak po prostu potrafił, bez oglądania się na konsekwencje.
A w galerii superwystawa o projektowaniu dla dzieci, z Instytutu Designu w Kielcach. Załoga się już na niej świetnie bawi a mam nadzieję, że dzieci też będą. No i ciągle jeszcze Pensjonaty Doroty Buczkowskiej, delikatny, tajemniczy świat, trochę umarły a trochę lśniący inaczej o każdej porze.
Sesja Zdzisia, Gocha Dobrucka, Karolina Spiak i kuratorki, Joanna Kurkiewicz
 i Ola Banaś porównują Zdzisia z pieskiem Drakulą.


wtorek, 14 lutego 2017

Być Ickiem.

Jak być może niektórzy z Was pamiętają, w Niemczech od stycznia 1939 roku wszyscy Żydzi noszący nieżydowskie imiona otrzymywali obowiązkowo, w dokumentach, imiona Sara lub Izrael. Przypomniał mi się ten fakt w momencie, kiedy uczestnicy antyuchodźczej manifestacji okrzyczeli mnie imieniem Icek, z uwagi pewnie na mą rudą brodę i własne uprzedzenia. Właściwie to nawet lepiej niż Mośkiem, gdybym miał wybierać. Choć to przecież imię Mojżesza spolszczone, no jednak mimo wszystko wg tradycji autora Pentateuchu, jakby nie patrzeć świętej księgi także dla katolików. Icek jest, jak łatwo przeczytać w polskim Internecie bohaterem niezliczonych, ciągle żywych w kraju bez Żydów anegdot żydowskich. Jakoś mnie więc ten Icek nie obraził, w końcu to zniekształcony Izaak, co jak wyczytałem w Wiki, oznacza śmiech. Jakiż piękny źródłosłów, tym bardziej nie ma się na co obrażać no i jakoś też paradoksalnie, jego uczestnictwo w tych żartach tym znaczeniem może się bardziej tłumaczy. Sam kiedyś przyznam, te szmoncesy opowiadałem, nie rozumiejąc nazbyt idiotyzmu tej czynności, zrozumiałej w czasach, kiedy ich bohaterowie żyli sobie, może nie beztrosko, ale jednak żyli. Jak już przestali, takie opowiadanie, wykonywane z dobrej czy niedobrej woli, jest jednak głupie. Rozumiem w Odessie jeszcze, no.
Pamiętam jeszcze swoje polemiki z kolegami, którym próbowałem przetłumaczyć, że pewnych dowcipów się nie opowiada, choć przecież sam mam na sumieniu rzekę tego typu zachowań. Nie, żebym miał wyrzuty sumienia, młodość cechuje się przyrodzonym sobie bałwaństwem i trawestując znane powiedzenie kto nie bywał głupawy w młodości, ten na starość będzie nudnym bęcwałem.
Jednak bycie Ickiem w bezickowym społeczeństwie łatwe może nie być, prawdziwym Ickiem oczywiście. Jako biały, heteroseksualny mężczyzna nie mam teraz  właściwie  problemów z przebywaniem w miejscach publicznych mojego kraju, choć nosząc nadmiernie obcisłe spodnie narażałem się niekiedy na plugawe, choć ciche komentarze.. Dawno temu, kiedy  nosiłem długie włosy, ubierałem się powiedzmy niestandardowo i z dużą ilością koralików, wiedziałem, że to może być tu i ówdzie źle widziane. Ale przecież robiłem to świadomie, prowokując spojrzenia, reakcje, bawiąc się czasem a czasem uciekając. Kiedy jednak ostatnio na chwilę stałem się Ickiem, poczułem ciężar nienormatywności, która ciągle, nie tylko tu, bywa źródłem sytuacji nieprzyjemnych, opresyjnych, przykrych. Niewiele trzeba. Nagle czujesz uważne spojrzenia, oglądasz się nerwowo i czekasz na atak. Nawet jeśli to wszystko tylko twój wymysł lub imaginacja. Oczywiście, że to wymysł i imaginacja a jednak nie włożę kipy i nie wyjdę na ulicę, nawet w Warszawie. A i pewnie nie w Paryżu, Berlinie coraz mniej i wielu innych miejscach. Nie mam zresztą powodu, ale uparcie stawiam się w sytuacji kogoś, kto musi, chce, powinien. I wolę mówić jednak o sytuacji tu, bo tu mieszkam i pracuję. Pisałem tu kiedyś o nieobecności Żydów w powojennej Polsce, w miejscach gdzie mieszkali przed wojną i sprawdziłem na przykładzie Parczewa, czy może coś się zmieniło. Przed wojną 50 % mieszkańców. Na stronie miejskiej ani śladu właściwie. Na Wiki trochę, choć najwięcej o powojennym pogromie. Czyli jak dawniej. Nie raz to już mówiłem, cieszę się, że mieszkam tu, gdzie "to zrobili inni". Gdybym mieszkał w Wąwolnicy, Kazimierzu albo Górze Kalwarii nie wiem, kim bym był i co myślał o tym, ale nie da się chyba na spokojnie przejść nad tym do porządku. Jakiś czas temu Andrzej Kirmiel, historyk opisujący dzieje Żydów w ZG i okolicach napisał, że obecnie w naszym mieście mieszka 10 osób mających pochodzenie żydowskie. W sumie mogę być honorowym Ickiem, nie z powodu jakiegoś głupiego filosemityzmu tylko raczej z poczucia wspólnoty z nieobecnymi.

sobota, 4 lutego 2017

O wystawie Jana Smagi i Zdzisiu odrobinę.

Zacznę od Zdzisławka choć wiem, że niektórzy z Was już po dziurki w nosie mają tego tematu, ale jakoś tak nie mogę jednak. W filmie Toni Erdmann na samym początku umiera stary piesek bohatera i ja fizycznie tę scenę poczułem w gardle, nawet nie, że czułostkowo, że jakieś łzy czy coś. Raczej przesmutną taką świadomość, że to się stać musi, że jest nieuchronne, że nic się na to nie da zrobić, no chyba że mi się pierwszemu przytrafi. Każdy jak miał zwierzę, zna tę pojawiającą się świadomość. Bardzo kibicowałem chłopcu z Smętarza dla zwierzaków, tak doskonale go rozumiałem od zawsze. Tak jak po śmierci ojca śniło mi się czasem, że zjawia się, wiem że jest martwy ale mi to nie przeszkadza, trochę się boję, ale bardziej cieszę. Rozumiem malgaską Famadihanę. Tęsknimy za człowiekiem, jego słowami, czynami aktywnością, ale też za ciałem, zapachem, ciepłem, całą tą fizycznością, która dopiero za jakiś czas po stracie staje się tak dojmująco nieobecna. No a piesek, jak to piesek, nie bardzo zwraca uwagę na moją świadomość, tylko ogania się od moich nadmiernych pieszczot., patrzy na mnie z wyrzutem kiedy krzyczę na niego i tak sobie przebywamy w spokojnej relacji. Prawie cały czas jest gdzieś przy mnie i chyba dlatego tak źle znosi rozstania, ja zresztą też nie najlepiej. Z drugiej strony to jakieś takie smutne i obciachowe jest, samotny starszawy facet z pieskiem, coś niezbyt ładnie pachnącego i raczej wzbudzającego litość oraz chęć oddalenia się czym prędzej. Umberto D. Jakoś patrząc na siebie z dystansu nie dziwię się tym wszystkim portierom, własną piersią zasłaniającym wejście do gdzieś tam, gdzie z psem oczywiście nie wolno. Odganiają swoje przeznaczenie. Nie żebym się użalał, Zdziś pozwala na nawiązywanie miłych rozmów, jest zawsze grzeczny, pozwala się głaskać i robi słodkie oczy. Zjawił się w moim życiu nagle i znikąd, ale nigdy tego nie żałowałem. Może odrobinkę czasem jak koniecznie chce na spacer o 3 rano. Ale odrobinkę. Czułostkowość, spieszczenia, rozmowy ze zwierzęciem przy ludziach, głośne pouczanie na ulicy, sam nie wiem, jednak jakoś obciach, choć staram się nie.
Długo nosiłem w sobie doświadczenie wystawy Jana Smagi w Rastrze, po której zresztą zostałem oprowadzony przez autora, o czym za moment. To nie będzie oczywiście recenzja, tu nie ma recenzji ani esejów, tak sobie wypisuję ulotne wrażenia. Jak ktoś chce recki, to tu jest tekst Piotra Słodkowskiego, fachowy i rzetelny, choć trochę się z nim nie zgadzam no i dobra dokumentacja. Artony Włodzimierza Borowskiego, które są dla Smagi punktem wyjścia, zawsze były dla mnie czymś niezmiernie ważnym. Piszę czymś, bo przecież z założenia miały nie być sztuką, choć umieszczone w galerii czy w muzeum jakoś jednak tego statusu nabierały. Nie pamiętam, chyba pierwszy raz zobaczyłem je zreprodukowane w książce Alicji Kępińskiej a może tylko o nich przeczytałem, nieważne, nawet teraz nie pobiegnę sprawdzić, czy są tam, w tej kolorowej wkładce do czarno jednak białej książki. Potem to już pierwszy raz w Łodzi, chyba jeszcze na Więckowskiego. Faktycznie, nigdy nie były dla mnie czymś oswojonym czy oczywistym, zawsze odgradzały się nieoczywistością swojego bytu nie bytu czy raczej bycia nie bycia. Trochę mi się z takimi plafonowymi kloszami kojarzyły, tymi białymi, gdzie zawsze pełno much, jak byłem mały, jakoś się bez powodu ich obawiałem, przez te muchy martwe chyba. To skojarzenie odwoływało się do niemożności, do strachu przez niepoznawalnym, ale też było wyrazem radości z istnienia czegoś tak nie w a obok. Jan Smaga opowiedział mi literalnie o swoim działaniu z dokumentacją artonów, trochę mogłem się domyśleć, ale więcej się dowiedziałem. Mam wrażenie, że udało mu się, przynajmniej tak czuję, tym rozbiciem na nierozpoznawalne kawałki utrzymać ich niepoznawalność, ich bycie poza, ich tajemniczą (nie boję się tego słowa zupełnie) pozapostrzegalną egzystencję. Jest przy tym ta praca wyrazem szacunku dla fizyczności, unikalności, żmudnej pracy, co zawsze podziwiam. No i ma swój wymiar estetyczny o czym Piotr dobrze napisał. A dziś oglądałem sobie relację on-line z otwarcia w Rastrze na Insta i po raz kolejny podziwiałem wymiar czasu, w którym mi przyszło żyć. Moja mama zawsze unosi się nad zmianami technologicznymi, których przyszło jej doświadczać (kiedy po raz kolejny z trudem uczę ją obsługi nowej komórki, głupio się niecierpliwiąc) i ja się podobnie czuję. Dobrze, zaczynam prawić banały, czas kończyć. Dziś tylko Zdziś.

W koszyku się nie mieści trochę.




piątek, 3 lutego 2017

I po co ja tam poszedłem - Toni Erdmann.

Nie powinienem iść na ten film, co mną kierowało, to nie wiem. Jakoś z założenia nie przeczytałem żadnego opisu ani żadnej recenzji. Są takie filmy, na których od samego początku utożsamiasz się z głównym bohaterem i całą  historią. I ja tak miałem i dlatego już nic więcej nie napiszę, powiem tylko - Maren Ade Mistrzyni!

Z Misią, może 2000 albo nawet '99 w Izerach u Tomka



środa, 1 lutego 2017

Śpieszmy się oglądać wystawy, tak szybko znikają...

Od razu przepraszam za trawestację tak popularnego, tak zbanalizowanego, ale też tak dźwięcznego cytatu. Po raz kolejny dopadła mnie refleksja, jak bardzo to, co robię jest ulotne i trudne w zdyskontowaniu; jak bardzo każdy sposób dokumentacji jest tylko i wyłącznie dokumentacją a w dodatku jak często nawet to zaniedbuję. Za co mi wstyd i wszystkich artystów przepraszam niezmiernie. W tej chwili w galerii jest wystawa obrazów Agaty Bogackiej, wystawa wspaniała i w dokumentacji na naszej stronie też to widać (txs Karolina) A jednak już niedługo zniknie, obrazy pojadą z powrotem, może niektóre z nich ktoś kupi (oby) a niektóre Agata przemaluje i będą już inne. Prowadziłem na FB rozmowę na ten temat niezbyt może miłą, ale dającą mi do myślenia. Czy istnieje w ogóle optymalny czas trwania wystawy? Czy istnieje "idealna dokumentacja"? Przypomniałem sobie w kontekście niedawnej wizyty w Warszawie jedną ze swoich ulubionych wystaw w ogóle, czyli "Kwiaty naszego życia" Joanki Zielińskiej. 9 lat temu była prawie, niesamowite, jeszcze w czasie kiedy myśleliśmy, jakie to będzie świetne miejsce...Chciałem sobie przypomnieć kształt tej wystawy, na stronie CSW na szczęście dokumentacja jest. Ale zdjęcie są niepodpisane, trzeba zgadywać, co jest co, widać obrazki, całość uleciała, została w pamięci, trochę niejasna a trochę tak przyjemna. Może tak powinno być, może nasza pamięć wystaw powinna być jak przypominanie miłych chwil w relacji z innym człowiekiem, może tak lepiej. A miałem to skojarzenie przy okazji wizyty w MSNie na wystawie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych
która jakoś mnie nie usatysfakcjonowała zupełnie, była jak risercz po jutubie, wimeo, insta i FB i czym tam jeszcze i ujawnieniem niektórych znalezisk. Rozumiem, że tak to dziś jest, może też dlatego rzeźby Julien Creuzet mi się podobały w swej zabawnej namacalności Tę nieco banalną całość wynagrodziła mi instalacja Andrzeja Szpindlera, szalona, gesamtkunstwerkowa, w dodatku w piwnicy, w której pierwszy raz byłem. Niepokojąco klaustrofobiczna, niemożliwa do odczytania była sama dla siebie, jak znalezisko w tym podziemiu, przypadkowe i nieoczekiwane.
Byłem też w Zachęcie na oprowadzaniu profesora Baraniewskiego po wystawie Jerzego Jarnuszkiewicza,zadziwiająco muzealnej, mnóstwo ludzi, rzetelny wykład, zawiłość nieoczekiwanych dygresji, imponujące. I w Zachęcie Abraham Ostrzega, wystawa która mogłaby być muzealna właśnie a zupełnie nie jest. Historia zapomnianego rzeźbiarza odkrywana w kontekście skomplikowanych polskożydowskich losów (tak właśnie, bez myślnika), poważne ale wizualne prace, przemyślany sens. Zobaczyłem, dowiedziałem się, przeżyłem w emocji. Właściwie, ideał wystawy. Bez ironii. No i jeszcze u Michała Slezkina w pracowni nowej, gdzie dużo fajnych obrazów i kurator z Kolumbii John Angel, który uświadomił mi smutny fakt, że z dziedzictwa Antanasa Mockusa w Bogocie nic nie zostało.
Trochę bałaganu, ogólników, dopiero wracam do pisania i sztywno jest i drewno słychać, ale staram się.

W MSN - piłeczki, to co Zdziś lubi na wystawach najbardziej

Fragment pracy Andrzeja Szpindlera w MSN

Jeszcze raz Andrzej Szpindler

Rysunek Jerzego Jarnuszkiewicza z wystawy w Zachęcie

W pracowni Michała Slezkina, John Angel zmienia płytę

Obraz Michała

Zdziś na Obelisku, mojej ulubionej pracy MS


środa, 25 stycznia 2017

Złość i nieopanowanie

Za łatwo daję się powodować złości, zwłaszcza gdy sprawa dotyczy kwestii zawodowych. Tracę kontrolę i opanowanie, którego i tak mi nie zbywa i robię rzeczy głupie. Z punktu widzenia instytucji i swojego takoż. Zapominam, że ja to nie galeria a galeria to nie ja, że trzeba jednak oddzielić i się zachowywać, szczególnie w mediach tzw. społecznościowych. Tu trzeba zacisnąć zęby i mówić, tak proszę pana, istotnie proszę pani, odnoszę wrażenie, że jest nieco inaczej, proszę państwa itd. Często to umiem, czasami niekoniecznie. W końcu dla usprawiedliwienia dodam, żem z prowincji. Ale też nie chcę, żeby moje zachowanie rzutowało na postrzeganie galerii, bo powtarzam, ja to nie ona, ona to nie ja. Dystans, dystans, jak mawiał trener Stamm. A tu czasem wszystkie uwagi trenera biorą w łeb (dokładnie), macham rękami na oślep, w zacietrzewieniu i głupiej chęci obrony tego, co można by spokojnie obronić z rozwagą i na spokojnie. Jasne. Jednak bez emocji to trochę sobie nie wyobrażam. Ale też nie wyobrażam sobie koleżanek i kolegów dyrektorek i dyrektorów tak się zachowujących  bo mają klasę, styl i zarządzanie, a ja ciągle muszę się starać i uczyć.
Wczoraj na Akademii Sztuki w Szczecinie, miejscu, które trochę przywraca wiarę w nauczanie artystyczne. Miałem spotkanie ze studentami, na którym pokazali mi dokumentację swoich działań i były to rzeczy bardzo interesujące, często zaangażowanie w dookolny świat a nawet jak nie, to z pełną świadomością formy, sensu tworzenia i wiarą w możliwości sztuki i przekonaniem o niezbędności własnej ekspresji.. Dużo wzruszeń i tajonego zachwytu, sporo też nie tajonych wątpliwości, bo to przecież studenci jeszcze i mają prawo wiedzieć, że niekiedy błądzą. Nie sądzę, żebym jakoś im pomógł, co najwyżej nie są już dla mnie anonimowi. No i mają świetnych wykładowców artystów, przy których czuję się jednak tylko i wyłącznie urzędnikiem od sztuki, może z nieco większą niż statystyczna, empatią.
Zdziś był bardzo grzeczny, show kradł umiarkowanie, zawodowiec w każdym calu swej niewielkiej, psiej osoby. Szczecin widziałem o zmroku, imponujący, trochę bury, lekko zamglony, dziwny.
A bywa, że potrafię być spokojny i opanowany, bo jednak wierzę, że można prowadzić dialog z (prawie) każdym. To pewnie złuda i naiwność, ale wolę być naiwny niż udawać kogoś, kim nie jestem. Moja napastliwość ma jednak zawsze tę barierę naruszenia czyjejś cielesnej integralności, tu się zatrzymuję, z rozmysłem i na pewno. Już potrafię. I łatwiej mi z kimś, kogo poglądy są skrajnie daleki od moich, niż z tymi którzy pozornie myślą podobnie a tymczasem tak naprawdę postrzegają świat z wyżyn swojego statusu materialnego, miejsca zamieszkania, wyższości intelektualnej. Wtedy mi puszcza bardziej niż z ewidentnym przeciwnikiem. Rozmawiałem sobie o tym z pewnym prominentnym kuratorem niedawno i obaj nie mogliśmy wyjść z podziwu, jak nasze tzw. "środowisko" nie potrafi się wyzbyć swojej małości, swarliwości i zawiści w obliczu naprawdę poważnych wyzwań. Ja też czasem nie potrafię. Ale nad agresją także werbalną, będę ciężko pracował, bo ahimsa. Jednak.

poniedziałek, 23 stycznia 2017

Wyznania tchórza

Skoro już ostatnie dni przyniosły kwestię mojego stosunku do przemocy słownej i fizycznej to opowiem Wam tu kilka historii wstydliwych, których naprawdę nikomu nie ujawniałem. To nie kwestia potrzeby spowiedzi, nagłego rzutu ekshibicjonizmu czy innych tego typu zachowań. Jak już się mamy znać, no to uprzejmie proszę. Na marginesie, moja ostatnia nadaktywność w relacjach z otoczeniem, również na FB, aczyna mnie nieco niepokoić. Mam jednak nadzieję, że nie uważacie tego za jakiś chory nadmiar, to trochę okoliczności, trochę zniecierpliwienie, trochę wiara w konieczność zmiany.
Od dzieciństwa miałem kłopot z fizyczną obroną własnego terytorium. Mówiąc wprost, byłem tchórzem. Własna fizyczność zawsze zresztą była dla mnie jakimś obciążeniem. Zawsze ostatni w biegach, zawsze ostatni wybierany do drużyny piłkarskiej, zawsze raczej niezręczny, w obawie przed piłką, albo rozpędzonym ciałem kolegi.
W podstawówce miałem o tyle dobrze, że wszystkie spory fizycznie załatwiał za mnie Piotrek, który raczej nie pytał za długo, tylko lutował od razu, mimo że nieduży. Nie bał się nikogo, nawet o kilka lat starszych. Nie nauczał mnie tego, bo chyba uznał za nie najlepszego ucznia potencjalnie. W każdym razie do piątej klasy miałem spokój. No, pamiętam oczywiście te krzyki typu okularnik, filozof itp, bo okulary przytrafiły mi się dość szybko, ale to raczej zawsze za oczami. Nawet klan braci Siepków z Jedności po sławnej walce na Placu Słowiańskim, kiedy to Piotrek dostał kamieniem w głowę, nie dawał mi się we znaki. Po prostu unikałem konfrontacji. Sport miałem w pogardzie w gruncie rzeczy, nad czym ubolewał mój ojciec, który dopóki nie zachorował, był bardzo sprawny fizycznie. Kłopoty zaczęły się po przeprowadzce na osiedle. Był tam chłopak, który postanowił mnie zastraszać i zacząłem się w końcu bać wychodzić na ulicę. Pamiętam to uczucie, kiedy musiałem iść czy to do sklepu, czy do szkoły i wiedziałem, że on gdzieś jest. Nawet mnie nie bił, po prostu coś tam krzyczał, albo na mnie czekał i po prostu był. Do dziś pamiętam ten strach i wiem, że nigdy nie chciałbym powtórzyć tego doznania. Trwało to kilka miesięcy i w końcu zrobiłem rzecz, której żałuję do dziś i której nie powtórzę nigdy. Poprosiłem kolegę C., który był od nas wszystkich większy o głowę i cięższy o 20 kg, aby zrobił z moim wrogiem porządek. Egzekucja nie była zbyt brutalna i polegała na uniesieniu w górę i upuszczeniu na ziemię. Na jakiś czas był spokój i znów się zaczęło i wtedy postanowiłem - będziemy się bić. Kolega przyjął wyzwanie i spotkaliśmy się za sklepem nad Kaczym Dołem, do dziś pamiętam to miejsce. Staliśmy naprzeciwko, nawet nie pamiętam dziś jego twarzy tylko kpiący uśmiech a potem uderzył mnie otwartą dłonią a ja nie odpowiedziałem niczym, stałem, w końcu się rozeszliśmy, on ze śmiechem triumfu, ja w upokorzeniu. Po jakimś czasie, nagle zniknął, podobno zachorował, ale nic pewnego nie wiem na ten temat. Miałem 13 lat i jakoś jednak nadal nie umiałem, z wrodzonego lenistwa i strachu przed swoją własna niezbornością nie zapisałem się na judo, karate czy cokolwiek, choć było to całkiem możliwe. Tak, to lenistwo raczej a nie chęć do nastawiania drugiego policzka. Potem zdarzały mi się jakieś konflikty, ale przeważnie uciekałem i już. Jeśli nawet coś tam odszczekiwałem na wyzwisko, to raczej po cichu. Kiedy już miałem narzeczoną sprawy zmieniły się o tyle, że to jednak jest w etosie, obrona kobiety, rycerskość, siła. Przez jakiś czas udawało mi się unikać ujawniania, że to nie jest moja domena. Pojechaliśmy do Krakowa, był chyba 80 rok, mieliśmy metę w klasztorze u Tomka i wszystko wydawało się piękne
i nierealne, mimo całego otaczającego nas syfu. To były chyba nasze pierwsze wspólne wakacje. Przed dworcem usiedliśmy na ławce, plecaki były ciężkie, zbieraliśmy się do dalszej drogi i przysiedli się do nas okoliczni rezydenci. Raczej po prostu pijacy niż bandyci. Nie pamiętam już meritum, w pewnym momencie, przy Ance jeden z nich uderzył mnie w twarz. Nie był jakiś wielki czy groźny, po prostu zrobił to bez problemu, nawet nie mocno. I ja, przy mojej ukochanej, nie potrafiłem mu oddać. Stałem, nic nie mówiąc, nie pamiętam co zrobiła ona, ale w końcu stamtąd poszliśmy i chyba już potem nie było o tym mowy. Poczucie upokorzenia było jednak na tyle dojmujące, że potrafiłbym pokazać dokładnie miejsce, gdzie to się stało. Tam wszystko już prawie się zmieniło a ja jednak jak bywam w Kraku, omijam te współrzędne wzrokiem. Nie wiem, czemu tak jest. To nie jest organiczna niechęć do przemocy. To paraliżujący strach. Nie wiem, co by się stało, gdyby uderzył Ankę, pewnie w końcu bym się przemógł. Zawsze tak myślę. Potem zacząłem przejawiać agresywne zachowania pod wpływem alkoholu. Zdarzało mi się, czego wstydzę się do dziś, zachowywać się agresywnie, choć na szczęście nigdy nikomu nie zrobiłem krzywdy, ani nawet nie próbowałem w końcu, nawet jeśli wykrzykiwałem, że to zrobię. Wewnętrzny tchórz nie dawał się nawet upoić. Tylko raz, o czym wie, kto ma wiedzieć i za co codziennie rano się wstydzę. Dziś staram się ucinać agresywne zachowania zanim się pojawią. Trochę ze strachu, ale bardziej jednak z wewnętrznego, świadomego przekonania, że to nie jest sposób. Oczywiście, kiedy ktoś chciałby fizycznie skrzywdzić kogoś na moich oczach a ja mógłbym temu zapobiec, próbowałbym, chyba. Ale sam już ani nie będę krzyczał, ani dawał się prowokować, ani nie będę zaciskał pięści i mówił przez zaciśnięte zęby. Jeśli nawet jest to wynik strachu przed fizyczną konfrontacją, to trudno. Pierwszy nie zacznę. Zawsze bardzo bliska była mi filozofia Gandhiego - przemoc rodzi przemoc. Kiedyś myślałem tak z tchórzostwa. Dziś z głębokiego przekonania. Że to działa i jest jedynym wyjściem z sytuacji eskalacji agresji. Chciałem coś jeszcze bardziej mądrego, ale już za późno, Zdziś w koszyku trochę chrapie.

sobota, 21 stycznia 2017

Strzemiński, Plinta, majtki i Odejście...

Prawie rok temu pisałem tu ostatni raz. Obiecałem jednak Wam i sobie, że wrócę i w końcu będę tu bywał regularnie. To jakoś jednak trudne jest zajęcie. Podśmiewałem się z nieodświeżanych blogów, tymczasem sam stworzyłem tu niebyt na długi czas. W związku z abstynencją od pisania niebranżowego będzie tu sztywno i bez polotu, słowa wyciskane z mózgowej tubki raczej papkowate. No ale też wkurw mnie ogarnął ostatnimi czasu, na różne rzeczy, słuszny lub nie, ale potężny. Może też jakaś chemia organizmu zadziałała, może koniec dawnego świata oczywisty, więc wracam, choć nie spodziewajcie się tu Ramajany nowej. Będzie jak było. Rzeczony wkurw różne ma przyczyny a najwięcej zawodowych. Osobiste już raczej mało istnieją i nie będę o nich opowiadał za dużo. Już i tak usłyszałem od Karoliny Plinty, że pieskiem na Instagramie nie zaistnieję. To prawda. W gruncie rzeczy akurat w tym miejscu zapominam ciągle o dwoistości swojego funkcjonowania. Więc będzie też oficjalny Insta BWA a mój będzie już tylko o Zdziszku. Nie mniej tak sobie pomyślałem, że ostatnie ważne pismo o sztuce wybrało ryzykowną drogę balansu pomiędzy byciem stricte branżowym a lajfstajlowym niestety. Nie żeby miał coś przeciwko Elle czy Zwierciadłu, o K-Magu już nie mówiąc. Bywam ich pilnym czytelnikiem czasem, choć coraz mniej rozumiem ich narracje. Rozumiem chyba strategię redakcji, która chce przyciągnąć młodych czytelników, dla których media społecznościowe to integralna część egzystencji. Rozumiem to i właściwie nie chciałbym być na ich miejscu. Tworzenie pisma o sztucew w czasie, kiedy szaleństwo obrazów czyni świat coraz bardziej fragmentarycznym, niepojętym i niedefiniowalnym z zasady jest czynnością ekwilibrystyczną. Z drugiej strony, może by jednak trzeba się na coś zdecydować? Tak jak Karolina Plinta nie może się ostatnio zdecydować, czy być krytyczką, czy jednak artystką-galerniczką, tak Szum jest areną dla poważnych recenzji a z drugiej strony nielotnych użalań się nad sobą przy pomocy amerykańskich poetek konfesyjnych. No OK, być może taka jest dziejowa konieczność, ale istnieje jeszcze kwestia wiarygodności.
Piszę o tym z osobistych powodów również - z Jagną Domżalską wygraliśmy jeden z nielicznych polskich konkursów na wystawę dla kuratorów, w Galerii Bielskiej w Bielsku-Białej. Wydawało nam się, że zrobiliśmy interesującą wystawę, pokazującą w niebanalny sposób postawy wobec malarstwa i te dystansowe, i te w pełni pogodzone, i te in between. "Odejście" było naprawdę i w przenośni, i w nawiązaniu do tego ulubionego na wystawach z dawnych czasów pojęcia, tak technicznego, jak nieostrego. Czekaliśmy na recenzję w jedynym, jak się wydaje, miarodajnym polskim piśmie o sztuce. Trochę z ciekawości, trochę by zobaczyć to co zrobiliśmy innymi oczami, by dowiedzieć się czegoś o sobie i swojej pracy. No i nic. Wystawa trwała ponad 2 miesiące. OK, w tym samym czasie odbyło się wiele zdarzeń, których nikt nie zrecenzował. Nikt o nich nawet nie wspomniał w czymś więcej, niż notatka prasowa. No pewnie już tak będzie, a jednak wolałbym, żeby Karolina Plinta nie chodziła z kubłem, tylko pisała. Bo umie. Jest niesprawiedliwa, złośliwa, czasem zwyczajnie wkurzająca a jednak umie. Oczywiście, kubeł Karoliny jest jej osobistą sprawą; więcej - ma do chodzenia z kubłem święte prawo jeśli woli. Nie poradzimy na to nic. Szkoda tylko, że traci na tym pismo. A może ta nasza wystawa była po prostu zła no i lepiej byłoby dla naszego dobra, by o niej nie pisać. Biorę to pod uwagę. Była bowiem nieco zachowawcza, konserwatywna w swoim przywiązaniu do idei farby, materii, koloru, tych wszystkich dyskusji o "wartościach malarskich". A jednak też nie do końca, udało nam się (chyba) stworzyć spójną ekspozycję i dobrą opowieść o możliwościach ciągle żywego medium. Nie ledwie żywego.
Głupio recenzować własna wystawę, więc już cicho, ale też dość mam czasem kładzenia uszu po sobie i przytakiwania mądrzejszym kolegom z centrali.
Z Jagną Domżalską, z którą rozumiemy się na tyle dobrze, że stworzyliśmy duet kuratorski, który nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, złożyliśmy też projekt wystawy w konkursie na  w Polski Pawilon w Wenecji. Kilka razy rozmawiałem z członkami jury albo innymi prominentnymi osobami polskiego świata sztuki i za każdym razem bałem się zapytać, co sądzą o nim. Honorata Martin miała tam mieszkać przez cały okres trwania wystawy, z Maksem, swoim chłopakiem i ich świeżo urodzonym dzieckiem. Jak znacie Honoratę to wiecie, że to mogła by być naprawdę znakomita praca. w kontekście świata i jego zdarzeń wydawało nam się, że uczestniczymy w przygotowaniu czegoś naprawdę istotnego. I jasne - argumenty przy okazji wygranej Sharon Lockhart, że w polskim pawilonie powinien być polski artysta są głupie i żałosne, zgadzam się. A jednocześnie nie mogę przeboleć, że była szansa na realizację czego naprawdę ważnego, stawiające mnóstwo pytań, dającego odbiorcy  możliwość wejścia w czyjś świat w sposób radykalny. Bo Honorata jest radykalna i będzie, na szczęście. Znów bronie swego (i Jagny a przede wszystkim Honoraty), ale z perspektywy prowincji czasem zaczynam być Andrzejem Biernackim i Moniką Małkowską w jednym i widzieć wszędzie uknute spiski. Tak, to głupie, ale poczucie bezsensu większości swoich działań jest jeszcze głupsze.
Napisałem zdanie o "Powidokach" po ich świeżym oglądnięciu. Dowiedziałem się od ludzi z branży głównie, że raczej słaby. A ja jestem może nie tyle zachwycony czy owładnięty, co po prostu wzruszony. Że on nigdy nie powiedział, jak ja tu wyżej, że ma poczucie bezsensu. Nawet jeśli w życiu tak było, to ten film jest jednak o sile własnego przekonania o sensie. Nie wchodzę w kwestie uczciwości historycznej, ale przecież był konsultowany. No i jest filmem, wypowiedzią jednak autonomiczną wobec biegu wydarzeń. To chyba akurat tu nie do końca istotne, to nie jest film biograficzny. Ja nawet nie myślę o jego formie, myślę o ludziach, którzy nigdy nie byli w pracowni malarskiej, myślę o tych, którzy o postaci Strzemińskiego mają mgliste, albo żadne pojęcie. Myślę o tych, dla których sztuka nieprzedstawiająca jest ciągle "niezrozumiała". Myślę o tych, którzy może bardziej zrozumieją, czym jest relacja artysty i władzy. Czym jest malarstwo nawet. Nie wiem. Po prostu spojrzałem na postać Strzemińskiego nie przez pryzmat tego zdjęcia, na którym jest wychudzony i zgorzkniały tylko zobaczyłem go jako charyzmatycznego nauczyciela, nawet jeśli Bogusław Linda recytował fragmenty Teorii Widzenia trochę mechanicznie.
 Jestem naiwny i niezbyt lotny. Nie bardzo rozumiem te wszystkie zarzuty. Pewnie można było lepiej, może zmarnowano temat a może po prostu poczekajmy trochę, niech się uleży.
Zdzisia już dziś nie będzie, śpi.