środa, 25 stycznia 2017

Złość i nieopanowanie

Za łatwo daję się powodować złości, zwłaszcza gdy sprawa dotyczy kwestii zawodowych. Tracę kontrolę i opanowanie, którego i tak mi nie zbywa i robię rzeczy głupie. Z punktu widzenia instytucji i swojego takoż. Zapominam, że ja to nie galeria a galeria to nie ja, że trzeba jednak oddzielić i się zachowywać, szczególnie w mediach tzw. społecznościowych. Tu trzeba zacisnąć zęby i mówić, tak proszę pana, istotnie proszę pani, odnoszę wrażenie, że jest nieco inaczej, proszę państwa itd. Często to umiem, czasami niekoniecznie. W końcu dla usprawiedliwienia dodam, żem z prowincji. Ale też nie chcę, żeby moje zachowanie rzutowało na postrzeganie galerii, bo powtarzam, ja to nie ona, ona to nie ja. Dystans, dystans, jak mawiał trener Stamm. A tu czasem wszystkie uwagi trenera biorą w łeb (dokładnie), macham rękami na oślep, w zacietrzewieniu i głupiej chęci obrony tego, co można by spokojnie obronić z rozwagą i na spokojnie. Jasne. Jednak bez emocji to trochę sobie nie wyobrażam. Ale też nie wyobrażam sobie koleżanek i kolegów dyrektorek i dyrektorów tak się zachowujących  bo mają klasę, styl i zarządzanie, a ja ciągle muszę się starać i uczyć.
Wczoraj na Akademii Sztuki w Szczecinie, miejscu, które trochę przywraca wiarę w nauczanie artystyczne. Miałem spotkanie ze studentami, na którym pokazali mi dokumentację swoich działań i były to rzeczy bardzo interesujące, często zaangażowanie w dookolny świat a nawet jak nie, to z pełną świadomością formy, sensu tworzenia i wiarą w możliwości sztuki i przekonaniem o niezbędności własnej ekspresji.. Dużo wzruszeń i tajonego zachwytu, sporo też nie tajonych wątpliwości, bo to przecież studenci jeszcze i mają prawo wiedzieć, że niekiedy błądzą. Nie sądzę, żebym jakoś im pomógł, co najwyżej nie są już dla mnie anonimowi. No i mają świetnych wykładowców artystów, przy których czuję się jednak tylko i wyłącznie urzędnikiem od sztuki, może z nieco większą niż statystyczna, empatią.
Zdziś był bardzo grzeczny, show kradł umiarkowanie, zawodowiec w każdym calu swej niewielkiej, psiej osoby. Szczecin widziałem o zmroku, imponujący, trochę bury, lekko zamglony, dziwny.
A bywa, że potrafię być spokojny i opanowany, bo jednak wierzę, że można prowadzić dialog z (prawie) każdym. To pewnie złuda i naiwność, ale wolę być naiwny niż udawać kogoś, kim nie jestem. Moja napastliwość ma jednak zawsze tę barierę naruszenia czyjejś cielesnej integralności, tu się zatrzymuję, z rozmysłem i na pewno. Już potrafię. I łatwiej mi z kimś, kogo poglądy są skrajnie daleki od moich, niż z tymi którzy pozornie myślą podobnie a tymczasem tak naprawdę postrzegają świat z wyżyn swojego statusu materialnego, miejsca zamieszkania, wyższości intelektualnej. Wtedy mi puszcza bardziej niż z ewidentnym przeciwnikiem. Rozmawiałem sobie o tym z pewnym prominentnym kuratorem niedawno i obaj nie mogliśmy wyjść z podziwu, jak nasze tzw. "środowisko" nie potrafi się wyzbyć swojej małości, swarliwości i zawiści w obliczu naprawdę poważnych wyzwań. Ja też czasem nie potrafię. Ale nad agresją także werbalną, będę ciężko pracował, bo ahimsa. Jednak.

poniedziałek, 23 stycznia 2017

Wyznania tchórza

Skoro już ostatnie dni przyniosły kwestię mojego stosunku do przemocy słownej i fizycznej to opowiem Wam tu kilka historii wstydliwych, których naprawdę nikomu nie ujawniałem. To nie kwestia potrzeby spowiedzi, nagłego rzutu ekshibicjonizmu czy innych tego typu zachowań. Jak już się mamy znać, no to uprzejmie proszę. Na marginesie, moja ostatnia nadaktywność w relacjach z otoczeniem, również na FB, aczyna mnie nieco niepokoić. Mam jednak nadzieję, że nie uważacie tego za jakiś chory nadmiar, to trochę okoliczności, trochę zniecierpliwienie, trochę wiara w konieczność zmiany.
Od dzieciństwa miałem kłopot z fizyczną obroną własnego terytorium. Mówiąc wprost, byłem tchórzem. Własna fizyczność zawsze zresztą była dla mnie jakimś obciążeniem. Zawsze ostatni w biegach, zawsze ostatni wybierany do drużyny piłkarskiej, zawsze raczej niezręczny, w obawie przed piłką, albo rozpędzonym ciałem kolegi.
W podstawówce miałem o tyle dobrze, że wszystkie spory fizycznie załatwiał za mnie Piotrek, który raczej nie pytał za długo, tylko lutował od razu, mimo że nieduży. Nie bał się nikogo, nawet o kilka lat starszych. Nie nauczał mnie tego, bo chyba uznał za nie najlepszego ucznia potencjalnie. W każdym razie do piątej klasy miałem spokój. No, pamiętam oczywiście te krzyki typu okularnik, filozof itp, bo okulary przytrafiły mi się dość szybko, ale to raczej zawsze za oczami. Nawet klan braci Siepków z Jedności po sławnej walce na Placu Słowiańskim, kiedy to Piotrek dostał kamieniem w głowę, nie dawał mi się we znaki. Po prostu unikałem konfrontacji. Sport miałem w pogardzie w gruncie rzeczy, nad czym ubolewał mój ojciec, który dopóki nie zachorował, był bardzo sprawny fizycznie. Kłopoty zaczęły się po przeprowadzce na osiedle. Był tam chłopak, który postanowił mnie zastraszać i zacząłem się w końcu bać wychodzić na ulicę. Pamiętam to uczucie, kiedy musiałem iść czy to do sklepu, czy do szkoły i wiedziałem, że on gdzieś jest. Nawet mnie nie bił, po prostu coś tam krzyczał, albo na mnie czekał i po prostu był. Do dziś pamiętam ten strach i wiem, że nigdy nie chciałbym powtórzyć tego doznania. Trwało to kilka miesięcy i w końcu zrobiłem rzecz, której żałuję do dziś i której nie powtórzę nigdy. Poprosiłem kolegę C., który był od nas wszystkich większy o głowę i cięższy o 20 kg, aby zrobił z moim wrogiem porządek. Egzekucja nie była zbyt brutalna i polegała na uniesieniu w górę i upuszczeniu na ziemię. Na jakiś czas był spokój i znów się zaczęło i wtedy postanowiłem - będziemy się bić. Kolega przyjął wyzwanie i spotkaliśmy się za sklepem nad Kaczym Dołem, do dziś pamiętam to miejsce. Staliśmy naprzeciwko, nawet nie pamiętam dziś jego twarzy tylko kpiący uśmiech a potem uderzył mnie otwartą dłonią a ja nie odpowiedziałem niczym, stałem, w końcu się rozeszliśmy, on ze śmiechem triumfu, ja w upokorzeniu. Po jakimś czasie, nagle zniknął, podobno zachorował, ale nic pewnego nie wiem na ten temat. Miałem 13 lat i jakoś jednak nadal nie umiałem, z wrodzonego lenistwa i strachu przed swoją własna niezbornością nie zapisałem się na judo, karate czy cokolwiek, choć było to całkiem możliwe. Tak, to lenistwo raczej a nie chęć do nastawiania drugiego policzka. Potem zdarzały mi się jakieś konflikty, ale przeważnie uciekałem i już. Jeśli nawet coś tam odszczekiwałem na wyzwisko, to raczej po cichu. Kiedy już miałem narzeczoną sprawy zmieniły się o tyle, że to jednak jest w etosie, obrona kobiety, rycerskość, siła. Przez jakiś czas udawało mi się unikać ujawniania, że to nie jest moja domena. Pojechaliśmy do Krakowa, był chyba 80 rok, mieliśmy metę w klasztorze u Tomka i wszystko wydawało się piękne
i nierealne, mimo całego otaczającego nas syfu. To były chyba nasze pierwsze wspólne wakacje. Przed dworcem usiedliśmy na ławce, plecaki były ciężkie, zbieraliśmy się do dalszej drogi i przysiedli się do nas okoliczni rezydenci. Raczej po prostu pijacy niż bandyci. Nie pamiętam już meritum, w pewnym momencie, przy Ance jeden z nich uderzył mnie w twarz. Nie był jakiś wielki czy groźny, po prostu zrobił to bez problemu, nawet nie mocno. I ja, przy mojej ukochanej, nie potrafiłem mu oddać. Stałem, nic nie mówiąc, nie pamiętam co zrobiła ona, ale w końcu stamtąd poszliśmy i chyba już potem nie było o tym mowy. Poczucie upokorzenia było jednak na tyle dojmujące, że potrafiłbym pokazać dokładnie miejsce, gdzie to się stało. Tam wszystko już prawie się zmieniło a ja jednak jak bywam w Kraku, omijam te współrzędne wzrokiem. Nie wiem, czemu tak jest. To nie jest organiczna niechęć do przemocy. To paraliżujący strach. Nie wiem, co by się stało, gdyby uderzył Ankę, pewnie w końcu bym się przemógł. Zawsze tak myślę. Potem zacząłem przejawiać agresywne zachowania pod wpływem alkoholu. Zdarzało mi się, czego wstydzę się do dziś, zachowywać się agresywnie, choć na szczęście nigdy nikomu nie zrobiłem krzywdy, ani nawet nie próbowałem w końcu, nawet jeśli wykrzykiwałem, że to zrobię. Wewnętrzny tchórz nie dawał się nawet upoić. Tylko raz, o czym wie, kto ma wiedzieć i za co codziennie rano się wstydzę. Dziś staram się ucinać agresywne zachowania zanim się pojawią. Trochę ze strachu, ale bardziej jednak z wewnętrznego, świadomego przekonania, że to nie jest sposób. Oczywiście, kiedy ktoś chciałby fizycznie skrzywdzić kogoś na moich oczach a ja mógłbym temu zapobiec, próbowałbym, chyba. Ale sam już ani nie będę krzyczał, ani dawał się prowokować, ani nie będę zaciskał pięści i mówił przez zaciśnięte zęby. Jeśli nawet jest to wynik strachu przed fizyczną konfrontacją, to trudno. Pierwszy nie zacznę. Zawsze bardzo bliska była mi filozofia Gandhiego - przemoc rodzi przemoc. Kiedyś myślałem tak z tchórzostwa. Dziś z głębokiego przekonania. Że to działa i jest jedynym wyjściem z sytuacji eskalacji agresji. Chciałem coś jeszcze bardziej mądrego, ale już za późno, Zdziś w koszyku trochę chrapie.

sobota, 21 stycznia 2017

Strzemiński, Plinta, majtki i Odejście...

Prawie rok temu pisałem tu ostatni raz. Obiecałem jednak Wam i sobie, że wrócę i w końcu będę tu bywał regularnie. To jakoś jednak trudne jest zajęcie. Podśmiewałem się z nieodświeżanych blogów, tymczasem sam stworzyłem tu niebyt na długi czas. W związku z abstynencją od pisania niebranżowego będzie tu sztywno i bez polotu, słowa wyciskane z mózgowej tubki raczej papkowate. No ale też wkurw mnie ogarnął ostatnimi czasu, na różne rzeczy, słuszny lub nie, ale potężny. Może też jakaś chemia organizmu zadziałała, może koniec dawnego świata oczywisty, więc wracam, choć nie spodziewajcie się tu Ramajany nowej. Będzie jak było. Rzeczony wkurw różne ma przyczyny a najwięcej zawodowych. Osobiste już raczej mało istnieją i nie będę o nich opowiadał za dużo. Już i tak usłyszałem od Karoliny Plinty, że pieskiem na Instagramie nie zaistnieję. To prawda. W gruncie rzeczy akurat w tym miejscu zapominam ciągle o dwoistości swojego funkcjonowania. Więc będzie też oficjalny Insta BWA a mój będzie już tylko o Zdziszku. Nie mniej tak sobie pomyślałem, że ostatnie ważne pismo o sztuce wybrało ryzykowną drogę balansu pomiędzy byciem stricte branżowym a lajfstajlowym niestety. Nie żeby miał coś przeciwko Elle czy Zwierciadłu, o K-Magu już nie mówiąc. Bywam ich pilnym czytelnikiem czasem, choć coraz mniej rozumiem ich narracje. Rozumiem chyba strategię redakcji, która chce przyciągnąć młodych czytelników, dla których media społecznościowe to integralna część egzystencji. Rozumiem to i właściwie nie chciałbym być na ich miejscu. Tworzenie pisma o sztucew w czasie, kiedy szaleństwo obrazów czyni świat coraz bardziej fragmentarycznym, niepojętym i niedefiniowalnym z zasady jest czynnością ekwilibrystyczną. Z drugiej strony, może by jednak trzeba się na coś zdecydować? Tak jak Karolina Plinta nie może się ostatnio zdecydować, czy być krytyczką, czy jednak artystką-galerniczką, tak Szum jest areną dla poważnych recenzji a z drugiej strony nielotnych użalań się nad sobą przy pomocy amerykańskich poetek konfesyjnych. No OK, być może taka jest dziejowa konieczność, ale istnieje jeszcze kwestia wiarygodności.
Piszę o tym z osobistych powodów również - z Jagną Domżalską wygraliśmy jeden z nielicznych polskich konkursów na wystawę dla kuratorów, w Galerii Bielskiej w Bielsku-Białej. Wydawało nam się, że zrobiliśmy interesującą wystawę, pokazującą w niebanalny sposób postawy wobec malarstwa i te dystansowe, i te w pełni pogodzone, i te in between. "Odejście" było naprawdę i w przenośni, i w nawiązaniu do tego ulubionego na wystawach z dawnych czasów pojęcia, tak technicznego, jak nieostrego. Czekaliśmy na recenzję w jedynym, jak się wydaje, miarodajnym polskim piśmie o sztuce. Trochę z ciekawości, trochę by zobaczyć to co zrobiliśmy innymi oczami, by dowiedzieć się czegoś o sobie i swojej pracy. No i nic. Wystawa trwała ponad 2 miesiące. OK, w tym samym czasie odbyło się wiele zdarzeń, których nikt nie zrecenzował. Nikt o nich nawet nie wspomniał w czymś więcej, niż notatka prasowa. No pewnie już tak będzie, a jednak wolałbym, żeby Karolina Plinta nie chodziła z kubłem, tylko pisała. Bo umie. Jest niesprawiedliwa, złośliwa, czasem zwyczajnie wkurzająca a jednak umie. Oczywiście, kubeł Karoliny jest jej osobistą sprawą; więcej - ma do chodzenia z kubłem święte prawo jeśli woli. Nie poradzimy na to nic. Szkoda tylko, że traci na tym pismo. A może ta nasza wystawa była po prostu zła no i lepiej byłoby dla naszego dobra, by o niej nie pisać. Biorę to pod uwagę. Była bowiem nieco zachowawcza, konserwatywna w swoim przywiązaniu do idei farby, materii, koloru, tych wszystkich dyskusji o "wartościach malarskich". A jednak też nie do końca, udało nam się (chyba) stworzyć spójną ekspozycję i dobrą opowieść o możliwościach ciągle żywego medium. Nie ledwie żywego.
Głupio recenzować własna wystawę, więc już cicho, ale też dość mam czasem kładzenia uszu po sobie i przytakiwania mądrzejszym kolegom z centrali.
Z Jagną Domżalską, z którą rozumiemy się na tyle dobrze, że stworzyliśmy duet kuratorski, który nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, złożyliśmy też projekt wystawy w konkursie na  w Polski Pawilon w Wenecji. Kilka razy rozmawiałem z członkami jury albo innymi prominentnymi osobami polskiego świata sztuki i za każdym razem bałem się zapytać, co sądzą o nim. Honorata Martin miała tam mieszkać przez cały okres trwania wystawy, z Maksem, swoim chłopakiem i ich świeżo urodzonym dzieckiem. Jak znacie Honoratę to wiecie, że to mogła by być naprawdę znakomita praca. w kontekście świata i jego zdarzeń wydawało nam się, że uczestniczymy w przygotowaniu czegoś naprawdę istotnego. I jasne - argumenty przy okazji wygranej Sharon Lockhart, że w polskim pawilonie powinien być polski artysta są głupie i żałosne, zgadzam się. A jednocześnie nie mogę przeboleć, że była szansa na realizację czego naprawdę ważnego, stawiające mnóstwo pytań, dającego odbiorcy  możliwość wejścia w czyjś świat w sposób radykalny. Bo Honorata jest radykalna i będzie, na szczęście. Znów bronie swego (i Jagny a przede wszystkim Honoraty), ale z perspektywy prowincji czasem zaczynam być Andrzejem Biernackim i Moniką Małkowską w jednym i widzieć wszędzie uknute spiski. Tak, to głupie, ale poczucie bezsensu większości swoich działań jest jeszcze głupsze.
Napisałem zdanie o "Powidokach" po ich świeżym oglądnięciu. Dowiedziałem się od ludzi z branży głównie, że raczej słaby. A ja jestem może nie tyle zachwycony czy owładnięty, co po prostu wzruszony. Że on nigdy nie powiedział, jak ja tu wyżej, że ma poczucie bezsensu. Nawet jeśli w życiu tak było, to ten film jest jednak o sile własnego przekonania o sensie. Nie wchodzę w kwestie uczciwości historycznej, ale przecież był konsultowany. No i jest filmem, wypowiedzią jednak autonomiczną wobec biegu wydarzeń. To chyba akurat tu nie do końca istotne, to nie jest film biograficzny. Ja nawet nie myślę o jego formie, myślę o ludziach, którzy nigdy nie byli w pracowni malarskiej, myślę o tych, którzy o postaci Strzemińskiego mają mgliste, albo żadne pojęcie. Myślę o tych, dla których sztuka nieprzedstawiająca jest ciągle "niezrozumiała". Myślę o tych, którzy może bardziej zrozumieją, czym jest relacja artysty i władzy. Czym jest malarstwo nawet. Nie wiem. Po prostu spojrzałem na postać Strzemińskiego nie przez pryzmat tego zdjęcia, na którym jest wychudzony i zgorzkniały tylko zobaczyłem go jako charyzmatycznego nauczyciela, nawet jeśli Bogusław Linda recytował fragmenty Teorii Widzenia trochę mechanicznie.
 Jestem naiwny i niezbyt lotny. Nie bardzo rozumiem te wszystkie zarzuty. Pewnie można było lepiej, może zmarnowano temat a może po prostu poczekajmy trochę, niech się uleży.
Zdzisia już dziś nie będzie, śpi.