Parę dni temu wracałem po burzy, w nocy. Postanowiłem ręcznie w zeszyciku wiernym zapisać refleksję z krótkiej, podeszczowej przechadzki. Chciałem to tu zacytować, ale jednak poziom banału był miażdżąco nieznośny. Jednocześnie jakoś musiałem, to chyba ten sławny grafomański przymus, żeby od razu, zaraz i o wszystkim. Była w tym jednak refleksja nieodparta o nicości. Patrzyłem sobie wtedy na Zdzisia z przerażeniem rosnącym, widziałem w nim bowiem już tylko nieodwołalnie martwego pieska, za ileś tam lat, ale nieodwołalnie, bez możliwości ucieczki, wyrok, choćbym nie wiem, jak go kochał. Co w dodatku dotyczy wszystkich, bliskich, dalszych, ważnych i nie. Było to w pustym mieście, opłukanym z zatykającego upału. Lśniącym odbiciami latarń w kałużach. Spokojnym, oddychającym, w półmroku późnej nocy. To, jak bardzo banalna jest ta konstatacja, ten strach, ten ból za skórą, zobaczyłem po przeczytaniu felietonu Jacka Dehnela w ostatniej "Polityce". O tym samym, a jakże subtelnie. Jeden jest pisarzem a drugi tylko incydentalnym pisarczykiem i już się z tym pogodziłem.
Trochę było jeżdżenia szybkiego i koniecznego. Lubię szybką zmianę, ale nie lubię wyjeżdżać, coś mi się przekręciło. Czuję nudę czającą się za każdym słowem, już tylko kilka zdjęć.
Maciej i Zbyszek - moi starzy przyjaciele w znakomitej formie, choć tu z lekka zmęczeni upałem - udają rzeźby plenerowe.
Kocio w zaczarowanym ogrodzie Moniki i Mariusza. A na następnym trudne relacje Ursy i Zdzisia.
Zdziś pośród jabłkowych piłeczek, nadmiar kulistych przedmiotów przyprawia go o lekkie szaleństwo