sobota, 31 października 2015

Śmierć i czarna ziemia




Znów minęło trochę czasu, ale przecież nie było sensu zanudzać Was mało lotnymi refleksjami o stanie zdrowia czy przemyśleniach, jakich wiele.
Analiz sytuacji politycznej macie wszędzie nieprzeczytalne (są czasem niepoczytalne) ilości. Tedy ani o polityce nie będzie, ani o aktualnościach, o artykułach z popularnych pism też nie będzie. Waham się, żeby nie powiedzieć, że nic nie będzie. Wystarczająco mam mało czasu, żeby go sobie jeszcze zajmować pisaniem nieistotności.
Po "Miastach śmierci" Mirosława Tryczyka czytam, żeby się już dobić zupełnie, "Czarną ziemię" Timothy Snydera. To niezwykle ważna książka, niepokojąco aktualna w rozważaniach o roli państwa
i koszmarze jego braku. W gruncie rzeczy wszyscy to wiemy - idą chłopaki we flyersach i sami siebie pytamy, kiedy policja zamiast ich dyscyplinować, stanie z nimi ramię w ramię. Dobra, miało nie być o aktualnościach. Będzie o historii znowu, którą mi przywołała ksiązka Tryczyka, ale nie dziś. Jakoś jednak nie mogę, teraz, może jest za późno, może kolejne strony internetowe miast, w których żydowska historia nieobecna, albo obecna w jednym zdaniu, budzą we mnie zwykłe mdłości. Następnym razem, wcześniej i z większą odpornością.
 Nie pisałem zupełnie o ostatnich warszawskich wizytach galeryjnych, bo dużo by trzeba a wena jakoś się nie pojawia, opinie głupawe, że Zdziś by lepiej opowiedział. Na "Spojrzeniach" jak zawsze towarzysko fajnie, dużo rozmów, miłych i bardzo miłych spotkań, żadnych tam środowiskowych zawiści, bardzo mnie jakoś podniósł na duchu ten wernisaż. Właściwie to jednak wybór artystów (do którego się przyczyniłem) był tak trudny, że ekspozycyjnie prosiło się o jakąś architekturę, tak mi się zdawało, ale też może nie mam racji. Ja dość często jej nie mam, no to się niekiedy pytam, bo mi nie wstyd. Werdykt trochę odgadłem, a trochę jednak myślałem, że jak zawsze w tym konkursie jest nieprzewidywalnie...Poza tym nareszcie jestem zupełnie pogodzony, absolutnie spokojny i w pełni przekonany o całkowitym zamknięciu przeszłości. Miłe uczucie, spokój i żadnej już żałoby. Żadnych wspomnień nawet.
W MSN Julius Koller i Zofia Rydet, wystawy absolutnie w punkt pod każdym względem, wielka to jest radość mieć w Polsce takie muzeum. Koller rozbawił mnie swoim sportowym przechyłem, ale też po raz kolejny pokazał mi, jak mało wiem o sztuce swojej okolicy. Nawet ZR monumentalnie pokazana rozjaśniła mi się w swojej jednak, co tu mówić, wielkości; pewne rzeczy się wie, a jednak naprawdę się wie w momencie unaocznienia.
 Zdziś ładnie je, po koloniach trochę przez jakiś czas smutny i chyba stęskniony, ale teraz już leży znów objedzony, bezczelny trochę we wskakiwaniu na łóżko i co jakiś czas tylko podnosi głowę, czy wszystko dobrze. Jesteśmy po spacerze, wszystko jest właściwie w harmonii późnej nocy, spokojny ciepły wieczór, udana wystawa Małgorzaty (która musiałaby się podobać Jolancie Brach-Czaina), lekkie posapywanie psa, światła lamp, pewność jutrzejszego poranka.






Portret bez kła


Julius Koller, tenis stołowy jako wolność



Julius Koller - znak firmowy
Monumentalna Zofia R.


















Jedno z ciekawszych wnętrz Zapisu - dwa dziwne obrazy,
książki.

Griszka pije wodę

Celebryci polskiego artwordu

No i po empiku, jak myślałem, tera drogeria

In red

Paulina i Karolina przygotowują jeden
z eksponatów wystawy P. w Muzeum.
Nie mogę pokazać jaki, przyjdzie na to czas.


środa, 14 października 2015

FB nie jest prawdziwym zyciem

Zbyt szybko przyzwyczaiłem się, że FB jest naprawdę. Tak, w jakimś sensie jest, ma swoje konsekwencje, ale też poza nim jest życie, całkiem nawet żywe i przecież podobne. Miotam się pomiędzy chęcią olania tej pojawiającej się na ekranie ohydy cuchnącej żółcią nienawiści, czasem nawet w zupełnie niespodziewanych ustach a świadomością, że w realu też tak jest, równie obrzydliwie i groźnie. Po raz pierwszy od bardzo wielu lat czuję totalną bezradność wobec przyzwolenia na jawną nienawiść. To przyzwolenie jest już normą i utyskiwanie - cośmy ze sobą zrobili jest już lamentem nad "stało się!"
Niby wiemy, czym się to skończyło, a jakby nie wiemy.
Może jednak ograniczyć sobie FB. To w realności jak najbardziej umarł Konrad i to jest jedna z tych zupełnie niezrozumiałych spraw. Pamiętam, jak sprał mnie w ping ponga w Salonach i że zrobił to tak radośnie i bez problemu, że przyjąłem to jak coś absolutnie oczywistego. I że był tak fajnym człowiekiem i akurat on odchodzi w wieku, kiedy wszystko jeszcze może się zdarzyć. Znów mi banały wylatują jak jaskółki i znów język nie nadąża.
To w realności Zdziś leży koło mnie i wtedy czuję się jakoś bardziej kompatybilny ze światem.
To w realności bardzo się martwię o M. i moja bezsilność całkiem realnie mnie łamie w pół i w poprzek.
To całkiem realnie coś mnie czasem boli a potem przestaje i realność tej ulgi jest nieporównywalna.
Te kilka tysięcy znajomych na FB nie zmieniają mojej samotności w realności na bliskość wirtualną. Jest tak samo. Tam jak tu.

Przyszła paczka.



wtorek, 13 października 2015

Trudne stany emocjonalne

Słuchanie Johny Casha z serii American to zawsze objaw powrotu nostalgii i sam się tego nieco boję. Choć oczywiście wiem, że to tylko chwilowe, że smutek i melancholia nie trwają wiecznie, są stanami przejściowymi, przynajmniej u mnie, pomiędzy obojętnością a drugą obojętnością. Nawet czasem wolę ten lekko acz dojmujący nastrój, od stanu nieodczuwania.
Zawsze miałem siedemdziesiąt lat, szczerze mówiąc.
Pewnie dlatego tak lubię ten jego starczy ton, lekkie drżenie głosu, zdarcie gardła. Jest w starości, oprócz wszelkiego obrzydlistwa fizycznego upadku, dobra - NIE w każdej starości, ale w tej lepszej, jeśli w ogóle taka jest, jest więc wiedza o świecie i o nieuchronnym odejściu emocji, które kiedyś wydawały się takie istotne. Zresztą, może mi się tylko tak wydaje, pomyślałem sobie dziś, że do mitycznej siedemdziesiątki mam raptem 16 lat, 16 lat temu zaczynałem prowadzić galerię...A było to tak niedawno.Wybaczcie eligijno-wspomnieniowy ton, robię to jednak dla siebie, nie dla Was a Was przepraszam uniżenie.
Szedłem sobie wczoraj w nocy ze Zdzisiem po deptaku, nawet to nie była taka noc, może 23.30 jak wyszliśmy. Było chłodno i kompletnie pusto. Wyznam, że uwielbiam te momenty w mieście, kiedy nikogo nie ma, świecą latarnie, szeleszczą liście, czasem przemyka się spóźniony kot. Nie było nawet tak bardzo zimno, chłodno tak, miałem na sobie trzy warstwy, więc mogłem na spokojnie iść, Zdziś nawet tak bardzo nie ciągnął, penetrował raczej swoje ulubione miejsca. Szliśmy i mogłem sobie spokojnie kontemplować przestrzeń, którą tak dobrze znam, że zrosłem się z nią w jedno, choć przecież nie jest tak moja, jak mi się wydaje. Zastanawiałem się, w którym budynku byłem i po co, i wychodziło mi różnie. Czasem gdzieś tylko raz i w bardzo konkretnym celu. Czasem wiele razy, służbowo, prywatnie i jakkolwiek. Co najmniej jest o dziwo kilka takich, że nigdy nie byłem nawet w sieni. Nie było po co albo po prostu nikogo tam nie znałem/nie znam. Z zewnątrz są mi znane w każdym detalu, choć czasami przecież nie z tyłu, co zresztą typowe, często zapominamy, że budynki mają co najmniej 4 strony. Ach te mądrości moje tak oczywiste, ach te banały wypowiadane z przemądrą miną. Wybaczcie raz jeszcze - ale czy mam pisać o najgorszej ever piosence wyborczej rządzącej obecnie partii, piosence (pieśni? songu? a może po prostu sągu), która poraża w Dwójce akurat po relacji z Konkursu Chopinowskiego? Nieprawdopodobne, że można robić takie rzeczy! Albo czy mam pisać o panu, który zorganizował faszystowską demonstrację w moim mieście a teraz mówi, że przecież nie miał z tym nic wspólnego, że on walczy z faszyzmem. No nie będę pisał o nim, jak nie będę pisał o tych, którzy zasłaniają Carlem Schmittem swój jednak dość prosty antysemityzm i skłonności przemocowe. Nigdy tu raczej nie było życia politycznego, zostawmy je Cezaremu Michalskiemu, on o tym pisze z gracją, pasją, lubię go czytać bardzo i stawać w szranki nie będę.
Teraz Tammy Wynette, czyli już dużo lepiej.

Trochę Zdzisia, bo obecność tego pieska w moim życiu choć oczywista obecnie, ciągle wywołuje mój głośny poranny śmiech, tak jest dziwna, nieprawdopodobna i ciągle w swojej nonsensowności zabawna.

Zapiski Misi, ok.1994 sądzę, okres fascynacji duchami




poniedziałek, 5 października 2015

Sam już nie wiem...

Są kryzysowe momenty, kiedy nie wiesz za bardzo, co robić i tylko na szczęście Twoje otoczenie, najczęściej w tym samym momencie podaje pomocną dłoń. O ile sobie zasłużyłeś. A jeszcze częściej  i bez tego. Po prostu. Niezwykle istotną właściwością dobrego życia społecznego jest  pomaganie bez względu na poziom osiąganych korzyści. Nawet bez nich. Nie wdając się w szczegóły cieszę się, że tak jest, choć ciągle wydaje mi się to tak niezwykłe.
Wydałem 99 groszy i przeczytałem wywiad ze Szczepanem Twardochem. Jakoś nawet rozumiem tę postawę - olać wszystko, co niefajne, bo można. No właśnie - nie uczestniczyć w życiu społecznym, bo się nie opłaca. To nie drwina, ja jakoś nawet (przyznam się ze wstydem) zazdroszczę, że sobie może. Ta moja aspołeczna część zazdrości, ale też ta prospołeczna bywa zmęczona sporem politycznym, który zrobił z nami wszystkimi coś jednak złego. Pokłóciłem się ostatnio z kimś, kogo zawsze bardzo lubiłem, ceniłem i poważałem, uważając za fachowca i przy tym ciekawą osobowość. No i nie dało się rozmawiać i okazało się, że powodem głównym było moje unikanie sporu na rzecz prostej kwestii, jaką jest współczucie i szacunek wobec inności. Nie, żebym był taki fajny, potrafię zaciskać zęby i wściekać się zupełnie nieempatycznie, no ale jaką można mieć empatię wobec nienawiści. Właśnie, nienawiść do nienawidzącego...Sam nie wiem, czy to jednak ma sens, czy nie trzeba się nauczyć spokoju. Nie uniku a spokoju. Długa droga jest przede mną.
Umarł Henning Mankell, mój pierwszy skandynawski pisarz kryminałów, z którego bohaterami się zżyłem, bo jego uniwersum jakoś polubiłem od razu. Chciałbym coś powiedziec, ale takie banały przychodzą mi do głowy, że na pewno przywaliłby mi za nie zza grobu, on, mistrz zwięzłości. I stary Wallander, autor jednego obrazu by się dołożył.
Potwornie mi smutno, nie tyle z powodu Mankella, choć trochę też, bo musi być smutno, ale w końcu świat się nie kończy na szczęście, tylko nieco inaczej zaczyna.
Czarek Zych w Piekarni Cichej Kobiety  jako Mistrz. Tak, jest mistrzem i trudno mi z tego nawet dworować. Potrafi opowiadać o muzyce w sposób tak ciekawy, że to są gotowe całości do drukowania, pokazywania, cytowania. No i miło o mnie mówił. Ale nie dlatego to napisałem.
Reminiscencja z Wenecji jeszcze - Garullo&Ottocento, w pawilonie Gwatemali, gdzie sami włoscy artyści, praca "Słońce Italii". Łatwo poznać, ktjo to.To był bardzo zabawny pawilon btw.

Jak się biega za piłeczką to takie efekty

















Czarek w trakcie rozmowy z Konradem.


piątek, 2 października 2015

Jest jak jest

Bywają takie momenty, bywa taki czas, że wszystko się wali i wszystko jest źle. Choć tak właściwie nie wiadomo, czy aby na pewno to tak źle, może po prostu niektóre próby trzeba przejść, słabe momenty przetrzymać, bo przynoszą zrozumienie, testują przyjaźnie, pokazują słabości. Sam nie wiem, zawsze starałem się raczej unikać problemów, niż się z nimi mierzyć, choć z perspektywy widzę, że to błąd, bez wątpliwości. Prędzej czy później to nastąpi, wiadomo. A z drugiej strony może czasem coś lepiej wiedzieć później, może łudzić się, że to nie to najgorsze, może dać sobie czas na przeżycie świata bez świadomości pewnych nieuchronności. Żeby było jasne, nie wchodząc w szczegóły, nie pieprzę tu sobie ot tak bez sensu a jak najbardziej mówię na podstawie przeżyć własnych. I choć mówię to na spokojnie, to dlatego jedynie, że nie mogę się rozpadać, że litowanie się nad sobą i nurzanie w rozpaczy nic dobrego nie przynosi.Jak mawiają taksówkarze, takie jest życie, może też być - jest jak jest.
Jutro wystawa, na którą dawno czekałem, umawiałem się z Katarzyną od roku, ze ją tu zrobimy, no i wyszło i jest świetna i bardzo Was zapraszam o 19. Jest, co już dziś drugi raz powtarzam, niezwykłym darem mojej pracy, że ucieleśniają się w niej zamierzenia, marzenia, wyobrażenia, to co, że dzięki innym, czy może PRZEZ innych, artystów, ale jednak. To oni są najważniejsi, a jednak ten moment realizacji podjętej kiedyś tam wspólnej decyzji jest dla mnie ciągle, od 30 lat, magiczny i niezwykły. I czuję tą nieopisywalną radość, że w końcu jest, wygląda czasem inaczej, niż miało wyglądać, nieraz jest czymś innym, ale ten najważniejszy moment, zmaterializowania konceptu, który kiedyś był jedynie umową, jest zawsze czymś fizycznie przyjemnym. Trochę zagmatwane i niestylistyczne to zdanie, ale tak  właśnie, nieopisywalnie i pokracznie jest lepiej.
Wybaczcie, że sadzę tu te wszystkie banały, ale życie jest banalne w swoich kształtach, tak powtarzalnych i tak przewidywalnych, choć ciągle się nam wydaje, że będzie inaczej.
Próbowałem dziś zasnąć bardzo wcześnie, łudząc się, że wreszcie się wyśpię. I nic z tego i znów lekka bezsenność, no ale też Zdziś musiał wyjść i trochę się przewietrzyliśmy.
Moja bardzo ulubiona piosenka z dawnych czasów, jakże aktualna do dziś  Byłbym zachwycony, gdybyście posłuchali, Krystyna Sienkiewicz i Wojciech Pokora w apogeum swoich możliwości, program Gallux Show Olgi Lipińskiej.
A tu trochę wspomnień od Eli i Wojtka i jedno zawodowe.

 Ciekawe czy zgadniecie, gdzie to zaplecze? I wózek mają taki, jak my....
                  
W Kozielcu z piłeczką


tamże na tarasie

A tu dwie