czwartek, 30 lipca 2015

Witek umarł, Witek nie umarł

Pisanie o śmierci kogoś takiego, jak Witosław Czerwonka, jest tak niedorzeczne, jak niedorzeczne jest przypuszczenie, że on w ogóle może umrzeć. Witek był dla mnie zawsze opoką pewności, że sztuka ma sens, że to co robię ma więc sens tym bardziej, że świat ma tylko wtedy znaczenie, kiedy sztuka jest w nim obecna, nie materialnie nawet, ale poprzez rozmowę, spotkanie, uważną wymianę myśli.
Nie chcę pisać prawdziwego wspomnienia, bo są jego przyjaciele, którzy zrobią to o wiele lepiej. Dla mnie był zawsze dalekim trochę mistrzem, którego podziwiałem za wszystko właściwie, za postawę wobec rzeczywistości chyba najbardziej. Kiedy go poznałem, dopiero właściwie zaczynałem pracę w galerii. Na I Biennale Sztuki Nowej jego praca dzieliła salę BWA linią rysunków pod dużymi szybami. Jacek Kryszkowski późnym wieczorem rozbił jedną z tych szyb, przez przypadek. Witek przyjął to z całkowitym spokojem, kiedy nieudolnie mu coś tłumaczyłem. Stało się. Widać ta ingerencja jakoś była w możliwościach tej pracy. Pamiętam te kilka krótkich zdań jako autokorektę, dystansową i otworzyłem usta w niemym zdumieniu, że artysta tak może. Witek był tak absolutnie i całkowicie świadomy siebie, sensu tworzenia, wartości i sensów życia, że każde spotkanie z nim było rodzajem łagodnego olśnienia i ja naprawdę nie przesadzam. To, że go nie ma tu, jest  sytuacją tak bezsensowną w swojej nieadekwatności do jego witalności. Banał o braku słów przeżywam teraz na sobie, tu teraz w momencie, kiedy chciałbym podzielić się z wami swoim niedowierzaniem, że nie pogadam z nim już nigdy. Po raz kolejny myślę też, że znów przytrafia mi się sytuacja, w której nie spotkałem się, nie pogadałem, nie usłyszałem ważnych słów, bo sprawy, bo czas, bo jak ktoś jest daleko, to niby cały czas wiemy, że jest, że będzie czas pogadać, spotkać się, pobyć, ale z każdym dniem tego czasu ubywa, kurczy się, nie ma. Nie wolno o tym zapominać, ale też trochę nie da się być często z tymi wszystkimi, z którymi chciało by się być, nawet jeśli jest ich tak niewielu. Przecież wiecie, o co chodzi, każdy ma taką historię. Że się nie zadzwoniło. Nie poszło. Zapomniało. Odsunęło. Nie pojechało. Nie zaprosiło. Nie. Zaniechanie, ohydny wrzód na ciele świata.
Pamiętam ileś rozmów, sytuacji, zdarzeń. Czułem się zawsze jego nieformalnym uczniem, jego spojrzenie na sztukę było dla mnie ważną częścią edukacji. Jego spokojny dystans, ironia i autoironia tworzyły przestrzeń do prawdziwych dialogów. Jego dbałość o swoich studentów była i jest dla mnie wzorcowym przykładem tego, czym jest uczenie.
Nie chcę tu mówić banałów. Dopóki żyję, żyje we mnie. Oddycha w nas, jak pięknie napisał Piotrek Wyrzykowski.
Smutno mi z Wami, Jolu, smutno mi ze wszystkimi bliskimi i przyjaciółmi. Ale to było ważne życie.

sobota, 25 lipca 2015

Narzekania

Tak, ponarzekałem. No może trochę nadmiernie, ale chyba nie jakoś przerażająco. Czasem nie potrafię się powstrzymać, czasem wszystko mnie męczy i przeraża, ale to pewnie tak, jak Was wszystkich. Zastanawiam się trochę, jak to bywało, kiedy tu na blogu potrafiłem opowiadać bardzo górne i ogólne porady i inne farmazony. Jakoś to uleciało ze mnie. W dopołudniowej rozmowie Jagna przekonywała mnie trochę, że powinienem więcej pisać. Lubię, jak mnie przekonywać, ale też chyba nie bardzo się czuję z pisaniem. Pisanie zostawmy pisarzom. Zdziś powinien szczekać i przynosić piłeczkę, ja powinienem pozostać tym kim jestem, bez dodatkowych pomysłów. No tak, napisać coś co jakiś czas, to jasne, ale żeby pisanie jako sposób życia? To nie ja. Tu trzeba mocy, wytrwałości, odporności i wiary w siebie. Wszystkie te elementy nie są mi dane w nadmiarze.
Oglądałem dziś film z Paulem Newmanem, z 1967 roku, "Nieugięty Luke". Bardzo z tamtego czasu, bardzo przejmujące, sugestywne kino, jakiego już nigdy nie będzie a szkoda. No i proszę, uderzyłem w ten sam ton, co kolega Mający Takie Same Inicjały Jak Katalog Koehla. Kiedyś, to panie było...No ale było, choć w sumie ten typ bohatera, łamiący ograniczenia wbrew wszystkiemu ciągle jest żywy.
Może przychodzi taki moment, że z lubością mówimy - nigdy już tak nie będzie, albo - kiedyś to, słuchaj, było. Pewnie i było, ale się zmyło. Nie mam nawet siły dziś narzekać, powinienem może zaczytać się bez reszty albo oglądnąć coś naprawdę bez sensu.


Dziś głównie Zdziś.


W nowej bibliotece uniwersyteckiej na WRO -
piesek widział już dużo sztuki.

Z okna na klatce galerii widok jest na Muzeum.

Maryam wśro trzcin - wbrew pozorom to sam środek miasta
 - miejsce po Estradzie.




















Klasycznie na smyczy.
Dylemat.

piątek, 24 lipca 2015

W zaniku


Zanika mi  blog, nawet już nie sprawdzam łapczywie statystyk, jak kiedyś. Ciągle nie mogę odzyskać poczucia sensu pisania, nie tylko  tu, ale jakiegokolwiek. Czytam, choć to też niekoniecznie sprawia mi przyjemność. Nie żalę się, raczej opisuję stany, pewnej niemożności, ale łagodnej jakoś. Co najwyżej jeszcze czasem wraca mi syndrom takiej bazowej tęsknoty, zupełnie nieważne kwestie, np. sposób przywiązywania sznurka od herbaty do uszka kubka, żeby papier, którym jest zakończony, nie wpadał do wody, pociągany strumieniem z czajnika. Drobiazgi, których pamięci nie zagłuszę jakąkolwiek chemią, bo nie używam żadnej zupełnie, więc to nie jest najfajniejsze jednak, chodzi się z tym blikiem jak z bólem zęba, niemocnym, ćmiącym, ale niemiłym. W końcu przechodzi najczęściej samo albo z lekką pomocą, no tak, jakiejś chemii w tym wypadku, złe porównanie. Generalnie nie boli bardzo, jest po prostu przyziemnym przypomnieniem o cielesności świata. Mija po jakimś czasie. Jest nieważne, ale potrafi zepsuć optykę. Widzi się wszystko z oddalenia, jak przez odwróconą lornetkę, wszystko co jest, jest nieważne i gdziś tam. Nie wiadomo, co jest blisko, może nic.
Czytam trochę ku wiedzy, trochę ku rozrywce. Najpierw "Masakra" Krzysztofa Vargi, której powienienem rzetelną, chłoszczącą recenzję, bo jednak trochę nie wiem, po co jest ta książka. OK, znając patologiczną niechęć autora do mojego najważniejszego obszaru zainteresowań osobistych i zawodowych (jak to się kiedyś mówiło szczęscia i sukcesów życiu o. i z.) może jestem nieobiektywny. To nawet nie to, że to jest złe jakoś, jest osadzone w realiach Warszawy (trasa dla młodego obcokrajowca, żądnego egzotyki, ale żeby była zrozumiała), zdarzają się błyskotliwe spostrzeżenia, jest oczywiście mnóstwo odniesień do wszelkich anabases (nie wiem, czy to jest prawidłowa liczba mnoga od anabasis), powrotów do domu, wędrówek w stanie zróżnicowanym. Z tych alkoholowych są "Moskwa-Pietuszki", "Pod wulkanem" albo "Pętla" że wymienię ulubione a jest ich pewnie całe mnóstwo. Cóż bowiem piękniejszego, niż wędrówka, przez miejsca znane a nagle zmienione, zaludnione przez persony niezwykłe a też pijące, w stanie omamienia, zadziwienia, męki i upodlenia. Znamy. Oczywiście jest też Mistrz i Małgorzata, Proust, Prus (bardzo tu obecny, co jakoś nawet ujmujące), jest oczywiście Warszawa. Ale nadal nie wiem, po co. Jeśli mógłbym podejrzewac, to hymn to jest obrzydzenia jednak. Bohaterowi, jego znajomym i nieznajomym również nie podoba się świat, w którym żyją. Jesli nawet deklaratywnie coś im się podoba, to tylko tak, zastrzegają się od razu, że to tylko na pokaz, że tak naprawdę to nie. Teatr im się nie podoba, muzyka zupełnie, na sztukę wymiotują wychlustem jednoznacznym. Literatura oczywiście no way. Szaleństwa, wstrząsu by chcieli, więc choć  Rymkiewicz jest jak im najdalszy ideowo, to się nim brandzlują, bo taki zaangażawany w swoim szaleństwie i taki formalny. Łatwo się domyślić, znając felietony KV (swoją drogą jedyne to w Polsce chyba inicjały będące jednocześnie oznaczeniem na katalog dizeł wszystkich WAM), że to są generalnie poglądy autora, że tu prawie wszyscy to alter ego, nawet Bolesław Prus jakby też. Znam to zresztą świetnie, to narzekanie na współczesność, że taka nie wielkonarracyjna, że hucpa i blaga, że to nie to co Panie kiedyś chłopie zepelaje jak wypierdolą to gdzie tam komu a Holoubek to taką dykcje miał, że w ostatnim rzędzie stara głucha pani wszystko słyszała. Swoją drogą, malarzy Varga nienawidzi najbardziej, jego alter ego kilka razy powtarza frazę o ich głupocie. Znamy innych malarzy, panie pisarz. To narzekanie jest oczywiście ściśle sprzężone z poczuciem przemijania, z przyzwyczajeniami, ze strachem przed młodością i zazdrością o nią palącą. Ja też teraz słucham Elli Fitzgerald (nie, nie tej płyty, gdzie jest Isn' this a loveley day), pewnie, potrzeba nam pewników, punktów odniesienia i klasyki. A jednak powieść Vargi wywołuje u mnie kpiący uśmiech wynikający z doświadczenia, bo ja już to przerobiłem, ja lepiej wiem, ja zdaję sobie sprawę. Czytałem to, jak wynurzenia jakiegoś młodszego koleżki, który własnie zauważył, że mu się ciężej wchodzi na schody niż kiedyś i z jakiegoś tajemniczego powodu młode kobiety nie biegną tak szybko, jak kiedyś, do stolika. Bo to właściwie jest tylko o tym. Szkoda trochę, że tak banalnie. Wszyscy to wiemy, ale żeby jeszcze jedną książkę o tym pisać? No ok, taki zawód, niech mu będzie.
"Florystka" Katarzyny Bondy to dużo niezłych pomysłów, ciekawa intryga, ale napisane to jest, już zresztą tu o tym było, jak nieco lepszy Harlequin. Białystok jak żywy, Romowie jak z Papuszy ale całość zabawnie przetykana banałami i naprawdę okropnym stylem. Słyszałem zachwyty krytyków skądinąd odpowiedzialnych i w głowę zachodze o co tu chodzi. Dobra, czyta się, więc może nie ma się co czepiać. Choć przy skinheadzkiej kurtce "typu players" (powtórzone dwa razy więc nie literówka, tylko zła redakcja). Flyers  - przy okazji natrafiłem na kolejne internetowe kuriozum Skin-szafiarz, extra.
No i deser bardzo gorzki - "Najweselszy barak w obozie" Jarosława Jakimczyka. Smutna lektura z historii, której doświadczyłem na własnej skórze, choć bez wstrząsów raczej generalnie. Dowiedziałem się bardzo dużo, polecam każdemu, kto chce wiecej zrozumieć z tamtego okresu. Trochę się lepko też poczułem, bo to nieczyste wszystko, jak mało czyste były tamte czasy. Przy okazji też niegodne uczucie satysfakcji, że nie każdy umie wszystko i czasem się powinien 3 razy zastanowić, zanim się za jakiś temat weźmie, nawet jeśli robi to jako pierwszy. Ale to tylko zwykła schadenfreude, za którą uprzejmie nie przepraszam.

No i tak sobie nieco się poużalałem, ciągle pamiętając, że to jednak wszystko moja wina. Żarty, wszystko żarty jak mówił pewien przeceniany dziś poeta.







Niebo z okolic Parku Tysiąclecia - txs M i P - szczęścia życzę!


















Zdziś i Biały Potwór



Martin, Lukas a Michal na wystawie Michała i Moniki -
dobry dyplom

Szokująca termomodernizacja tym razem na Chrobrego,
mało nie zemdlałem

Zdziś klasycznie

czwartek, 9 lipca 2015

Łagodnie






Już nawet się nie usprawiedliwiam z długich przerw, choć wiem, że niektórzy z Was jeszcze mają nadzieję na jakieś częstsze pojawienia. Powód absencji jest banalny i w sumie przewidywalny dość - coraz mniejsza motywacja wynikająca z wygaszenia żaru, który to ognisko rozpalił. 2 lata temu wydawało mi się, że świat się zawalił i nigdy już nie będzie tak samo, za to będzie ciągle rozpaczliwie bolało. Jak można było przypuszczać, wszystko wróciło do normy, może nie tej dawnej, ale jakiejś tam, generalnej, wstępnej normy. Wszystko zostało zapomniane właściwie, ciężką pracą i nauką zapominania, którą sobie na różne sposoby przyswajałem. Coś tam pamiętam, jako oderwane obrazy, niezrozumiałe trochę sytuacje, jakieś strzępy pejzaży, niewyraźne słowa, zapomniane znaczenia. Niezbyt ważne, zblakłe i puste. Jest tylko Zdziś, którego przeszłość też jest mało istotna, jak to pieska zresztą, w jego wypadku tak pogodnego i stoicko spokojnego (no chyba że piłeczka albo duży kundel).
"Tylko dajcie mu czas, dajcie czasowi czas..." jak pisał zapomniany niesłusznie a ciągle obecny poeta. Po prostu czas, ale też świadome rugowanie niechcianej pamięci. To działa, jak macie podobne problemy, zapraszam do mnie, poradzę. Odebrałem wspomnieniom cielesność i sensy, pozwoliłem im stać się przestrzenią niezamieszkałą przez nic i nikogo. Zbawienne to było i najlepsze, co mogłem zrobić. I dlatego teraz trochę zapomniałem już, po co, z niechęcią wracam do pierwszych postów, których rozpaczliwa rezygnacja wydaje mi się teraz żałośnie śmieszna. Jedyne co, to cieszę się, że otworzył się we mnie nigdy nieużywany zmysł wiary w odkupienie za pomocą słowa, pisania, opowieści. Potwierdzić musicie, że nie przegiąłem z otwartością, że ekshibicje nie były obrzydliwe, że nikomu nie robiłem krzywdy, że było tylko o mnie. Jeśli nawet czasem coś mi się wymknąło, to nikt i tak tego nie zrozumiał, bo kod był binarny nie w matematycznym znaczeniu. Nawet myślałem, żeby dla ponurego zakończenia spisać tu te fragmenty, które jeszcze pamiętam, dać Wam ostatni kęs swego bólu, ale byłoby to tak głupie, jak polska polityka, że już bardziej nie może być głupie. Teraz to już i tak zresztą nie ma żadnego znaczenia. Po raz kolejny zrozumiałem przy tym, bo przecież i bez tego wiedziałem to doskonale, jak bardzo nie mogę być pisarzem, że nie napiszę nigdy nic ponad opisanie siebie, co w sumie nudne jest i mało potrzebne. Jest to jednak lekcja przekonywująca i twarda. Sam sobie za nią bardzo dziękuję. Dla sportu i potomnych postanowiłem jednak pisać dziennik sekretny, do otwarcia po śmierci. Może nikt go nigdy nie przeczyta, a może zostanie upubliczniony. Nie wiadomo, ale możecie się tam znaleźć. Unieśmiertelnię Was przynajmniej na papierze. Żart, żart, nie wierzę w nieśmiertelność, wierzę w robak i proch.
Nie chcę się tu żegnać i zamykać, wręcz może zintensyfikuję pojawienia, dla ćwiczeń umysłu i palców, zapominania i opisywania. Sam nie wiem jeszcze, kim tu teraz będę.
Zdarzyło się dużo ostatnio, ale to zdarzenia nieopisywalne, nie do mówienia, lekkie wewnętrzne przesunięcia raczej, olśnienia nieprzekazywalne, istotne tylko dla mnie.
Zdziś chorował trochę, może przez upały, ale też zjadł jak sądzę coć nie bardzo miłego i kilka dni było niestrawnościowych, co zaowocowało jednak powrotem do psiego jedzenia i stabilizacją w tym obszarze, ciekawe na jak długo. Niewielki serek nie jest tu jednak chyba żadnym problemem...
Zdziś jest pieskiem cudownie  cierpliwym, tolerancyjnym i niewymagającym. Kiedy jestem, to już jest wystarczająco. Zresztą, podobnie mam ja z nim - jego obecność jest warunkiem spokoju i stabilnej chwili. Wiem, że to egzalowane i głupie, ale nie będę udawał kogoś, kim nie jestem.
W Berlinie kilka wystaw w jeden dzień - Kunstwerke  i Fire and Forget. On Violence -  mieszane uczucia, wynikające może z pewnych oczywistości, ale co najmniej kilka prac bardzo ciekawych, albo przynajmniej imponujących. Z drugiej strony kiedy się mówi o przemocy wojny, chciałoby się wstrząsu. Może jednak sama wojna jest wystarczającym? Nie wiem, to wystawa na długi tekst a archiwalne zdjęcia, tu i ówdzie rozmieszczone w ekspozycji, może by i nawet wystarczyły. W Haus der Kulturen der Welt Ape Culture -  Anselm Franke i Hila Peleg zrobili wystawę wzór, którą można by pokazywać jako doskonały prawie przykład prezentacji z tezą, odsłonięciem zasad riserczu z pełnym szacunkiem dla artystów i ich prac. Zawsze uważałem, że człekokształtne nie powinny być pokazywane w ogrodach zoo i ta wystawa jeszcze raz mi to potwierdziła.
W Sprueth Magers olśniewający film Cypriena Gaillarda, którego bardzo lubię, szczególnie za Efes w KW. Film wypełniony znaczeniami, o których ciekawie pisze Marek Wołyński w "Obiegu", polecam.
W tym kodzie, o którym powyżej pisałem, zestawienie Anselma Franke, Gaillarda i KW jest tak zabawne, że aż sam się zdziwiłem, że tak wychodzi.
Berlin jest miastem, które mogłoby być moim, ale nie będzie.


Jeżyk na muzealnym trawniku
Zdziś przed Instytutem Konfucjusza we Wrcławiu, kasting na zjedzenie, dobra, głupi żart
Piękna praca Charifa Wakeda z wystawy w KW
Zdziś tak umie























W środku miasta naszego dżungla