piątek, 28 lutego 2014

Banały zadziwiająco aktualne

Tylko banały przychodzą mi do głowy niestety. Nawet jakiegoś fajnego zdjęcia Wam tu nie pokażę. Mogę Wam powiedzieć jedynie, że jeśli tylko jakiś domniemane nawet uczucie się w Was, nawet ledwie, kołacze, to dmuchajcie na nie i chuchajcie. Już to tutaj parę razy powtarzałem, ale bez względu na to, czy macie teraz dobrze, czy coś boli, nie odpuszczajcie w relacji z tym kimś. No chyba, że naprawdę już nie można, co się zdarza, jasne. Nie wolno za wszelką, wielką i bolesną cenę. Może płakać można, ale już żeby cierpieć boleśnie, no to nie. Słuchać do rana jakichś najsmutniejszych kawałków można, ale pod warunkiem, że się potem wyśpicie. To żarty wszystko, co dla jednych jest cierpieniem, dla innych jedynie słodkim łaskotaniem. Co jednym sprawia niewymowny ból, dla innych jest wstępem do przyjemności. Reguł nie ma, choć pewnie jednak przede wszystkim warto nie ranić. A jeśli już, to żeby uzmysłowić i uprzytomnić poziom potencjalnej straty. I nie permanentnie. Jak rozmawiać, to mówić jasno, prostymi słowami, mówić co się czuje, ale nie wymyślać, tylko mówić, co naprawdę. Nie jestem tu jakimś terapeutą przemądrym, nie słuchajcie tego w ten sposób. To tylko moja pamięć przemawia, to tylko stare strupy zrywane są nieco i powoli zarastają rany. Samemu sobie z głupoty zadane. Postrzegam Was trochę przed pochopnym, głupim i wsobnym. Choć pewnie i tak się nie da ustrzec własnego demona.
 Przykro mi nieco, że nie opowiem tu o sprawach ważnych i ponadczasowych, istotnych dla całych społeczeństw a może i dla świata. Nurzam się tylko we własnych nieodkrywczych raczej przemyśleniach, mając nadzieję, że ciągle jeszcze tu zaglądacie. i posłuchacie sobie jakiegoś kawałka z Lady In Satin np.tego. Dla smutku dojmującego tej piosenki i starań, żeby tak bardzo nie było go słychać.
 Coś stuka mi w silniku i bardzo mi się to nie podoba. Nie jest to piękny dźwięk.
Zdziś pożarł dziś jakieś niezwyczajne dla niego ilości psiego jedzenia, może dlatego, że długo dziś był na dworze. To piesek uwielbiający zdrowy tryb życia.

Może tak trzeba.


.

niedziela, 23 lutego 2014

Niezborność generalna.

Taki dzień, klasyczna niedziela, trochę miła a trochę niepozbierana.  Właściwie dobrze, grzeczny piesek, rzucanie piłeczki, obiad z rodziną, goście w dużych ilościach, zawodowi, ale zawsze. I głębokie przekonanie o całkowitej przegranej i całkowitym końcu sensownej trasy.
 Może to przez niedzielę, w końcu Ostatnia niedziela i Gloomy Sunday, coś w tym jest. Też jednak zbyt banalna konkluzja. Trywialna i tak totalnie oczywista. Broniąc się więc przed zwyczajnością próbuję się zastanawiać bardziej i też nic, przynajmniej nic takiego, co mógłbym tu napisać. Zauważyliście zresztą, że ważę słowa. Nie ma bebechów, płaczów śluzowych, rozkawałkowania osobowości i takich tam. Nawet już nie jestem złośliwy wobec. Życia nie wystarczy na jęki pojękiwania i złość. Trzeba chyba jednak żyć swoim, nawet jeśli kulawym z lekka, życiem. Może i nie takie one zresztą kulawe, dużo radości przecież też. Spełnienia nawet, głupi jestem jednak, że jęczę.Tak to czasem jest - bardziej jęczy się, by jęczeć, niż z rzeczywistych powodów. Jęczenie, użalanie się jest wygodnym, żeby nie powiedzieć, przyjemnym sposobem na oddalanie obowiązków, pracy, również pracy nad sobą. Wykonywania realnych czynności a nie siedzenia na FB. Czytania głupot. Oglądania Dlaczego ja? Pójścia z pieskiem. Co właśnie zaraz uczynię.

Moja jest piłeczka bardzo.

















Rodzina na wystawie "Is it art or just?" Już po obiedzie.



















A tu Zdziś, jako, jak to moja mama określiła (co mnie zadziwiło nieco) "obiekt".




sobota, 22 lutego 2014

MSN, Mozart i inne

 Ten post miał się zaczynać inaczej zupełnie. Nie będzie w nim jednak o nieobejrzanej jeszcze wystawie w MSN. Na zdjęciach wygląda imponująco.
 Nie będzie tu nic ważnego. Ważne sprawy się dzieją, obserwuję je z uwagą, trochę nie rozumiejąc, ale bardzo współodczuwając.Są rzeczy ważniejsze, zdarzenia istotniejsze, piszę to dla  Was, nie gwoli niczego innego, jak tylko powiedzenia paru słów, z daleka. Mało ważnych, ale dla Was. Wybaczcie śmieszność, nieadekwatność, półgębek. Trochę nie umiem, jak nie umiałem, tak i mnie trzyma.
 Jest czasem taki moment, że zapominam się zupełnie i właściwie wiem dokładnie, co jest i co będzie. A co było, jest nieważne, nie było tego nigdy. Zróbcie taki eksperyment może - potrzeba niewiele. W miarę sprawny samochód, nie musi być duży, ale nie za głośny w środku. W miarę sprawne radio. Równa droga tak mniej więcej na pół godziny. Koncert fortepianowy Mozarta nr 21 C-dur. Może nie na full, ale bardzo mocno. Nie przyśpieszać, w miarę równe tempo, dlatego dobra jest autostrada. To nie rokendrol, jasne, ale jest w tej muzyce coś zupełnie skończonego, nawet jeśli skrzypce głupio piszczą, dęte skrzeczą a fortepian plumka. Razem to jednak daje jakiś zupełnie nieopisywalny kształt, który powoduje, że jedziesz (no nawet nie musi być autostrada, ale równo jednak tak) jak w jakimś zupełnie odrębnym świecie. Myślałem sobie wtedy, że wszystko właściwie już się zdarzyło. Mi się zdarzyło. Nie mam jakichś niezrealizowanych pragnień, inne kraje są generalnie podobne, zrobiłem wszystko, co mogłem. Lepiej nie potrafiłem. Pewnie, gdybym się postarał, może nie żałowałbym czasami różnych źle zrobionych albo nie zrobionych rzeczy. Ten brak pragnień mnie nie przeraża. Jest może mocniejszy w trakcie takiego eksperymentu, ale przecież na co dzień też już nie wierzę w dalszy ciąg. To, co się zdarzyło, było wystarczająco intensywne i ważne. Dzieje się i zdarzy pewnie jeszcze dużo dobrego, ale gdyby nagle coś, to nie bałbym się straty. Poczucie spełnienia, może i z konieczności, albo i z pragmatycznego przetłumaczenia sobie, że tak lepiej. Drażliwość i płaczliwość tłumaczę sobie nadmiarem piękna i jakości, które do mnie dociera różnym drogami. Zresztą, nie ma co tłumaczyć, to tylko wiosna.
 Podczas wczorajszego otwarcia wystawy Anny Klimczak (zdjęcia z wernisażu już niedługo na FB) Zdziś testuje nowy blat recepcyjny w towarzystwie Elżbiety Kalinowskiej i Jagny Lewandowskiej.



czwartek, 13 lutego 2014

Absolutna bezsilność jako element stały

Dzień z takich, że wszystkie czynności wymagają wzmożonego wysiłku, może przez słońce, które zaburza percepcję, może przez przeczucie wiosny w związku z tym. Wieczorem straszliwe  męki imprezy przyznania pewnych  nagród kulturalnych, wygrane są tu niestety tylko media, które je przyznają. I oczywiście polityka rozumiana jako partyjność, choć i tak na szczęście a może i nieszczęście żadnych posłów, senatorów, nie mówiąc już o radnych, których kocham i szanuję oczywiście. Kultura nie jest tematem ciągle. Nie da się za bardzo na niej ujechać do władzy. Można się nią odrobinkę podeprzeć, ale do niczego poważnego się nie nadaje. Jest kwiatkiem do kosmatego kożucha ciągle. Im bardziej niejednoznaczna, tym gorzej dla niej. Jeszcze pół biedy jakieś kabarety czy teatr - on zawsze wygrywa. A przynajmniej jakoś ma lepiej, klasyczny potrafi być, słowem przemówi a i muzyką zaczaruje, i scenografia czasem ładna. Czyli wszystko dla wszystkich. I mówić nie trzeba, oceniać, bo cicho siedzieć na sali. Na bankiecie po premierze to już się o sztuce nie mówi raczej.No, albo festiwal jakiś, najlepiej filmowy albo muzyczny. Można otworzyć uroczyście i ktoś sławny przyjedzie, to się z nim zdjęcie sobie zrobi. Ale już, jak ktoś pracuje ciągle, stale i bez fanfar, to ma słabo. Wszyscy się przyzwyczajają, no tak, pracuje, a co ma robić, no po to jest, działa, pewnie nie może inaczej. Ja się nie skarżę, nie o sobie mówię, ja się czuję doceniony i dopieszczony, tak. Ale widzę wokoło siebie ludzi, którym to docenienie potrzebne jest bardzo. Bo pracują naprawdę i dla innych.
 Żadnej zawiści, sam lubię dostawać nagrody, niech wszyscy jakąś dostaną. Życie wprawdzie jest nagrodą samą w sobie wystarczającą, ale też jakaś końcówka banderoli się niekiedy należy. To dla starszych nieco żarcik. Albo jak kto zna pewną piosenkę Jacka Kleyffa.
 Jadą Belingi. No to kończę. Jako bonus Zdziś coś znalazł i się chwali.




wtorek, 11 lutego 2014

Zaklęcia i niemożności

Nie narzekać. Nie przeklinać za kierownicą. Nie denerwować się prowadząc samochód w ogóle. Przecież inni też umieją jeździć. Nie wdawać się w głupie pyskówki na FB. Inni też mają swoją prawdę. Nie pchać się w czyjeś życie, jeśli tego nie chce. Może po prostu nie wie, jak powiedzieć nie. Nie udawać niczego. Po prostu być sobą, bez względu na wszystko. Być sobą dla siebie. Planować dokładnie. Wykonywać zamierzenia zgodnie z założeniami. Nie odkładać na ostatnią chwilę. Jeść regularnie. O określonych porach, nie przejadać się. Nie zjadać całej tabliczki czekolady od razu. Nic nie zjadać od razu. Wychować pieska, żeby nie ciągnął. i jadł tylko psie żarcie. I nie szczekał na inne psy. Wyrobić sobie system sądów. Wyznaczyć cele, te bliskie i te perspektywiczne. Nauczyć się lepiej angielskiego. Grać na gitarze fingerpicking. To nie takie trudne, trzeba poćwiczyć. Dużo ćwiczyć. Przetłumaczyć Brief history of curating. Pojechać do Nowego Jorku i Tel Avivu. Uwierzyć nareszcie, że można. Nie udawać niczego. Nie przejadać się. Nie wdawać w głupie pyskówki za kierownicą. Nie przeklinać na FB. Przetłumaczyć pieska. Nic nie zjadać od razu. Nauczyć się lepiej gruzińskiego. Nie pchać się zgodnie z założeniami. Planować życie sobie i innym.
 Pomyślicie - poplątało mu się? Nie, wypowiadanie zaklęć i recytowanie niemożności pozwala na trochę spokojnego snu. Zdziś nawet już mnie nie zaczepia. Przypomniałem sobie, że ma jeszcze jedną piłeczkę, kauczukową, która naprawdę potrafi doprowadzić do szału swoim dźwiękiem. Kiedy się nią bawi podrzucając do góry.
A takie to było dziś spotkanie na spacerze.

















A tak się ładnie pomaga przy sprzątaniu gabinetu.
















Odnoszę wrażenie, że mówię do Zdzisia jak pani emerytka, za dużo zdrobnień, piesków i nie ruszaj tego ty niedobry. Znak poplątania a może tylko za dużo czułości. Która sama w sobie nie jest chyba zła. Ale w nadmiarze, jak wszystko, może zatruć.
A teraz, param, aforyzm, sam wymyśliłem, choć jak znam życie, już dawno jest wymyślony. Nadchodzi P.C. znad Złotej Łączy.:

Trzeba czasem kopnąć leżącego. Żeby wstał.

niedziela, 9 lutego 2014

Cygan i Mama

 To jest jedna z tych domowych opowieści, którą kiedyś słyszałem, potem zapomniana, gdzieś przeleżała w zakamarkach pamięci i wraca przy okazji zupełnie innych kwestii. Nie umiem oddać maminej potoczystości narracji, dygresji, które zataczają lekutkie kółko i wracają do właściwej trasy. To dobra historia, którą pisarz mógłby przerobić na świetne opowiadanie. Ja nie potrafię, ale podzielę się nią z Wami, jest w niej bowiem i anegdota, i historia społeczna, i parę innych wartości, oceńcie sami.
 Wszystko dzieje się w 1949 albo 1950 roku, moja mama ma około 18 lat, dojeżdża do Liceum Pedagogicznego do Raciborza. Ze swojej wioski, gdzie mieszka u brata. Wioska nazywa się Ściborzyce Małe i jest skądinąd Arkadią mojego dzieciństwa. Młodszych czytelników uświadomię tylko, że nie chodzi tu o warszawskie centrum handlowe. Żart.
 O Ściborzycach jeszcze kiedyś bym chciał napisać, bo to jednak dość formatujący czas mojego życia. Gdybym miał napisać książkę kiedykolwiek (wybaczcie, cienkie półki wszystkich księgarń świata), to byłaby na pewno o tym. Nie grozi, don't worry. Ale tło ważne. Wieś na Opolszczyźnie, na granicy z Czechami (z dzieciństwa tego akurat zupełnie nie pamiętam), zasiedlona przybyszami zewsząd, głównie ze wschodu przedwojennej Polski, ale też, jak moja rodzina, z południa, konkretnie Raby Niżnej. W Maps wieś ma już Street View, ale dom mojego dzieciństwa jest ledwo, ledwo, może dlatego, ze w ruinie. Widać skrawek. Za to główna ulica, kościół, wiele budynków, bardzo dokładnie. Gubię się w dygresjach, nie posuwających historii do przodu. W pociągu (a może w autobusie raczej, choć ja z tej okolicy kojarzę głównie pociąg ) -  mama często spotyka młodego, dojeżdżającego do pracy w kotłowni Cygana. Wtedy, przypominam, nie było Romów i ja się nie naśmiewam z poprawności politycznej. Za to przy okazji polecam świetną wystawę przygotowaną przez Monikę Weychert-Waluszko, za niedługo, po Zachęcie, w MWW.
 Rozmawiają niezobowiązująco, mama nie sugeruje jakiegoś większego zainteresowania wzajemnego. Którego dnia razem z koleżankami przygotowują zabawę, jest w tej wsi do dziś świetlica, bardzo typowa, świetne miejsce na wesela i zabawy, a przy okazji remiza OSP. Dygresja za dygresją. Kiedy chłopak dowiaduje się o zabawie, postanawia wysiąść razem z dziewczynami, mimo, że mieszka w Pomorzowiczkach, 3 km dalej. Jest w roboczym ubraniu, więc kiedy zaczyna się zabawa, żadna z dziewcząt nie chce z nim tańczyć. Mama twierdzi, że przez to robocze ubranie, ale też dlatego, że jest Cyganem. Kiedy prosi mamę, nie odmawia mu, tańczą, ale w którymś momencie on decyduje, że pojedzie się przebrać. Przy tej odległości nawet na pieszo, mogło to zająć nieco ponad godzinę. Kiedy wraca, okazuje się, w eleganckim garniturze, obiektem westchnień, jest przystojny, szarmancki i tańczy właściwie tylko z Mamą. A potem kupuje jej największą atrakcje konsumpcyjną wieczoru, kosz ze słodyczami i alkoholami. Skądinąd wiem, że mama miała wtedy jedną porządną w miarę sukienkę. Ale nic dalej się nie dzieje, po jakimś czasie mama dostaje zaproszenie na ślub, nie jedzie, wysyła tylko gratulacyjny telegram (dla młodzieży - nieistniejący już, analogowy przodek smsa). A potem młoda para przyjeżdża w odwiedziny, żona jest młoda, piękna, nic nie mówi. No bo pewnie nie za bardzo może, myślę sobie z dzisiejszej perspektywy. Historia trochę bez pointy, trochę bez napięcia, które rodzi się dopiero, kiedy sobie uświadomimy, że jeszcze 4 czy 5 lat temu chłopak mógł koczować w lesie (niezwykły opis takiej sytuacji w książce Angeliki Kuźniak o Papuszy), na granicy. Nie napiszę  czego, bo każde słowo tu jest banalne. Nawet słowo śmierć nabiera pustego, nijakiego posmaku. Oświęcim jest 125 km od przestrzeni tych wydarzeń. Ale też wyobraziłem sobie te dzieciaki odreagowujące wojenne traumy, piszę wyobrażam sobie, ale wcale nie umiem. To nie do ogarnięcia jednak dla kogoś, kto tak jak ja i Wy mieszka w permanentnym pokoju. Który wcale nie jest dany raz na zawsze i bezwzględnie. Z przerażeniem jednak sobie myślę. Nawet Zdziś ma 3 piłeczki tenisowe, 3 gumowe od Mariki, małpkę, dużego gumiaka na sznurku, kość, koszyk i niezliczoną ilość miseczek.


piątek, 7 lutego 2014

Pośród niczego Zdziś i sajmoni

Dziwny nieco wieczór, samemu z niczyjej winy, tak się toczy. Słuchanie Simona i Garfunkla, no wiem, że obciach; jak to ostatnio powiedział na imprezie pewien młody kurator, gdy puścili J.L.Hookera z Santaną, wielki niegdyś przebój - Nie jestem na emeryturze. No ja też nie, ale to jest trochę muzyka dla mentalnych emerytów. Tyle, że naprawdę świetne kawałki niektóre. I śpiewają na 2 głosy - czego mi zawsze brakowało, czego się bałem, co słabo umiem, ale zawsze lubiłem. Powinienem urodzić się w Gruzji albo na Sardynii - byłbym tym najmniejszym z najwyższym głosem. Śmiejcie się, o to też chodzi. I, choć tego nie okazuję, bardzo mnie boli, jak ktoś uspakaja moje śpiewanie w sytuacjach codziennych. Rozumiem to, ale nie lubię i cierpię.
Nie wiem, co lubię dzisiaj. Chyba nic.
Kupiłem dziś TP dla wywiadu ze Szczepanem Twardochem. Niby wszystko OK, ale jednak pogarda w nim, mnóstwo pogardy. Dla głupszych. Podziw dla silnych, skrywany pod współczuciem dla ofiar transformacji. Nie wiem. Wyzłośliwiam się, bo zazdroszczę pisarzom. Poza momentami, kiedy wchodzę do dużej księgarni. Wtedy już nie. Ale SZ.T. jeszcze nam pokaże swoją prawdziwą twarz. To nie jest człowiek wrażliwy społecznie. Nie wiem, po co mu to, tak naprawdę. Jest wkurwiony, to się czuje, ale na co tak naprawdę...
 Ha - zacząłem pisać o tekstach w prasie, czas może jednak przestać i skupić się na ulubionym zajęciu - czyli zdrapywaniu strupów na emocjach. Żart. Nie dziś. Dziś jest wystarczająco odrażająco. Dla oddechu kilka zdjęć z życia. Dziwne znalezisko w szafie:
















A tu przykład marnowania pieniędzy publicznych - to w założeniu miał być pojemnik na psie gówna. Jest swoją własną parodią. Bo i czemu miałby być ok, właściwie. Zasranie parków po śniegu przybiera wymiar apokaliptyczny. Wiem, że nudne.



















Zdziś bywa przyschnięty do strupa własności (za E.Niziurskim). Tu małpka cudem odnaleziona w samochodzie. Lepiej by to wyglądało na filmie, ale blogspot nie pozwala, przynajmniej mi.
















A tu niespodzianka - selfie z próby. Trudne, bo z gitarą (dziękuję Wojtkowi B.)

















A tu test Zdzisia przechodzi Krzyś. Śpiewająco.
















To nie jest najfajniejszy wieczór w moim życiu. Poświęcam go Wam, bo tylko tak mogę podziękować za czytanie tego tu czegoś.




Nawet nie wiem za bardzo

Nie wiedzieć. Jest to jakieś wyjście. Daje spokój. No i trzeba czekać. Czekanie wyzwala z codzienności,
z rutyny, jest samo w sobie. Nie przynosi efektu działaniem. Efekt będzie albo i nie. Jeśli ci zależy, będziesz się męczył w napięciu. Jeśli nie, będzie kolejną rutyną, może trochę kłopotliwą. Można siedzieć, leżeć, nerwowo chodzić, wszystko jedno i nie ma znaczenia.
 Sam nie wiem i nie potrafię o tym przekonywająco pisać. Po prostu poszło źle i trzeba się zastanowić, co robić.
 Iza Kowalczyk na swoim blogu http://strasznasztuka.blox.pl/2014/02/O-krytyce-zaangazowanej.html 
o krytyce. No nie wiem. Trochę oczywistości. Chciałbym, jak wszyscy, żeby było lepiej. Jest jak jest i to jest też wina nas wszystkich. Nie staraliśmy się, popatrzmy prawdzie w oczy. A i tak, i tak nie ma szans w zderzeniu z upadkiem szkolnego nauczania o wizualności. Już się musimy z tym pogodzić, dbając oczywiście o powierzony nam kawałek obszaru możliwości. Co chwila spotykam dorosłych ludzi, nie mających ZIELONEGO pojęcia o sztuce. I już się tym nie martwię. Ja zawaliłem, ale to ich problem. Z którym zresztą można żyć do śmierci. Nic od tego nie ma. Nikogo to nie obchodzi, bo wszyscy wiedzą, że sztuka to jakaś fanaberia - masz artystyczny nieład ha ha, mówią o bajzlu zwykłym. I ten rozziew pomiędzy artystami profesorami, tym honorowaniem, autorytowaniem a kompletną niewiedzą i ledwie skrywanym pobłażaniem wobec całej wielkiej przestrzeni sztuki. No, ale też relacje społeczne na tym polegają trochę. Sam nie wiem. Doskwiera mi brak rozmowy.
 Łukasz Gorczyca w 2tyg też o krytyce, choć raczej chyba na bazie ostatnich zdarzeń http://www.dwutygodnik.com/artykul/5042-dobry-wieczor-strach-przed-czytaniem.html 
Trochę się poczułem odpowiedzialny za ten zalew tekstów o niczym - czytaj o autorze. To fakt, ten blog wziął się z frustracji, bólu, poczucia niewysłuchania, konieczności ukorzenia i ekspiacji a stał się po prostu nudnawą opowieścią o moich niezbyt istotnych przygodach. Tak to już będę ciągnął, bez jakiejś specjalnej nadziei na opiniotwórczość, na której zresztą coraz mniej mi zależy. Z oczywistych przyczyn nie mogę być wyrazisty w sądach. Nie mogę mówić, co myślę, tak naprawdę, bo stoję na śliskim gruncie skrzyżowania publicznego z prywatnym Musi więc być ładnie i bezkonfliktowo. W ramach tegoż Mikołaj i Sylwester po
ciężkiej pracy warsztatowej oraz Zdziś pod stołem.
















Efekt warsztatów do zobaczenia z firmowego FB.
A ramach powrotów do przeszłości zdjęcie sprzed dokładnie 25 lat. Mam nadzieję, że koledzy mi wybaczą - od lewej Zbyszek, Marek i M'buto. fot. Leszek Krutulski. W hallu BWA.















A pewnie już wiecie, kto otrzymał nagrodę Arteonu? Lubię jednak jasne sytuacje.

wtorek, 4 lutego 2014

Czemu właściwie widać plastyka - wbrew wszystkiemu, bez pardonu

Pisać, wbrew wszystkiemu, zniechęceniu, zmęczeniu. Na przekór smutkom, niemożności, lenistwu, bólowi pleców. Bo to jest ten rodzaj działania, który zależy tylko do znalezienia momentu, tak naprawdę, czasu fragmentu. Zazdroszczę trochę tym, którzy potrafią systematycznie, codziennie kilka godzin, wiem, tak, z literatury, że to podobno warunek sqn.
 Nie będzie skarg. Inni mają gorzej. czytam sobie na przykład o wystawie zdjęć "światowej sławy fotografa". W pobliskim mieście. W domu kultury. No i dobrze, może to właśnie jest kolejny kandydat do wystąpienia w nowej wiekopomnej wystawie w MSN. Myślę sobie o tej wystawie, na którą pewnie pojadę, już po otwarciu. No jasne, wiadomo, nie jestem obiektywny. To może nie powinienem. OK, powiem, jak zobaczę, na razie zapowiedzi o powrocie "do plastyki" rozśmieszają mnie swoim neofickim układaniem się z odbiorcą za wszelką cenę. Jakąś niepamięcią dziwną. Ale to tylko z wypowiedzi, może pochopnych, może nie do końca przemyślanych w ferworze walki o prawdę. Nie wiem, nie jestem obiektywny ani przez sekundę, ani w jednej chwili, jestem zakamieniale subiektywny i niechętny. Nie da się ukryć. Tak to jest właśnie. W środku i mocno. Trochę bez pardonu. Co oczywiście złe i nie powinno mieć miejsca. Jestem zawodowcem. A może wcale nie jestem, może to tylko pozory i naprawdę wcale nie?
 Nie będę pisał o nasilającej się wojnie kulturowej, bo właściwie nie potrafię. Zacznę umieć, jak sam się znajdę w jej ogniu, co pewnie prędzej czy później nastąpi. Albo i nie znajdę, ucieknę sobie od deklaracji. Jeśli to się w ogóle da.
 Dzień był śnięty, przepełniony kulawą autorefleksją i próbą sklecenia różnych urzędowych pism. No i też oficjalnym początkiem ustanowienia w mieście miejsca poświęconego Marianowi Szpakowskiemu. Jak sobie teraz odświeżam teksty o nim, to tak bardzo go rozumiem. Nie, żebym się utożsamiał, w końcu on był artystą a to jednak coś innego. Ale doskonale rozumiem tę ambiwalentną mieszankę miłości i niechęci do miejsca, w którym się jest. On w dodatku nie miał Internetu. Co nie jest tu wcale ponurym żartem a jedynie konstatacją, bez wniosków. Szukałem kiedyś miejsca, w którym mógł mieszkać na początku, na ulicy Ludowej, ale numeracje się pozmieniały, nie chciałem pytać tych, którzy jeszcze mogliby pamiętać. To w końcu może nie ma żadnego znaczenia.
 Tak naprawdę, to powinien mieć jedna wielką ulicę przez środek miasta. Znienawidziliby go wszyscy mieszkańcy, bez względu na poprzednią nazwę. To pewne. Znajdziemy mu skwer, albo zaułek albo placyk. Coś skromnego i bez adresów. Chociaż tyle. Tak sobie myślę, ile przez te 30 lat mieszkania tu zrobił i jak niewiele to znaczy dla dzisiejszej nowej klasy średniej. Biegającej po centrach handlowych, pluszczącej się w nowym basenie i pocącej się na fitnesowych salach. Mają to gdzieś. Nic o tym nie wiedzą. Pewnie nawet nie chcą wiedzieć. Bo to nie jest potrzebna wiedza. Nie ich wina. Nikt nie powiedział. Nie uświadomił, nie nauczył. Moja też. Wiec to taka ekspiacja, spóźniona o 10 lat co najmniej. Sam jestem ciekaw, jak to pójdzie.

niedziela, 2 lutego 2014

Pete Seeger

Parę dni temu umarł Pete Seeger, właściwie to myślałem, że już nie żył, ale przecież śpiewał jeszcze na zaprzysiężeniu Baracka Obamy. Słabość mam do takich postaw i podziw - po pierwsze stać na scenie i śpiewać z tłumem, który zna twoje kawałki na pamięć. Napisać na nowo coś wydawało by się napisanego - We Shall Overcome. Być bardziej dla innych i czuć z nimi wspólnotę współodczuwania. Myślę o nim  i mam przerażające poczucie nieubłaganego upływu, nicości swoich działań i zazdrości o dobre życie. To chyba Zbyszek puścił mi pierwszy raz albo Marek, nie pamiętam. Ale wiem, że śpiewaliśmy chyba This land is your land po polsku jakoś Ziemia ta twoje jest i moja..itd Bardzo dawno temu. I pomyślałem też, jak jednak ubodzy jesteśmy w tej nieumiejętności wspólnego śpiewania, ba - BRAKU jego możliwości wskutek braku WSPÓLNYCH pieśni. Nie, nie narzekam, tak jest po prostu. Nie zaśpiewamy nic razem, a już w wielopokoleniowej grupie to zupełnie niemożliwe. No chyba, że się obracam w złym towarzystwie. A wolałbym jednak co jakiś czas zaśpiewać coś, jak We shall. Tylko nie mamy czegoś takiego. Nie chcemy mieć? Wstydzimy się? Wspólnotowość straciliśmy?
 Dwa dni, dwie imprezy pod rząd. Tańce. Alkohol (nie ja :) Jedzenie. Papierosy (not me :). Poczucie upływu czasu. Utraty. Narastający smutek. Tymczasowość. Niewiara w sens.
 Urodziny Artura, jakaś niezwykła zupełnie sytuacja. 50-te. Zawsze był młodszy przecież i teraz ma 50 lat. Nasze przemijanie jest najgłupszym elementem ewolucji, nie samo w sobie, ale jego świadomość. Że wiesz, co będzie.
 Znamy się ponad 30 lat i robiliśmy w tym czasie różne rzeczy, mądre i niemądre, fajne i takie sobie. Mnóstwo czasu raczej dobrze spędzonego, że tu chociażby niesłusznie zapomnianą audycję Radio ma głośnik wymienię. Najlepszy magazyn radiowy w tej części Wszechświata.