niedziela, 9 lutego 2014

Cygan i Mama

 To jest jedna z tych domowych opowieści, którą kiedyś słyszałem, potem zapomniana, gdzieś przeleżała w zakamarkach pamięci i wraca przy okazji zupełnie innych kwestii. Nie umiem oddać maminej potoczystości narracji, dygresji, które zataczają lekutkie kółko i wracają do właściwej trasy. To dobra historia, którą pisarz mógłby przerobić na świetne opowiadanie. Ja nie potrafię, ale podzielę się nią z Wami, jest w niej bowiem i anegdota, i historia społeczna, i parę innych wartości, oceńcie sami.
 Wszystko dzieje się w 1949 albo 1950 roku, moja mama ma około 18 lat, dojeżdża do Liceum Pedagogicznego do Raciborza. Ze swojej wioski, gdzie mieszka u brata. Wioska nazywa się Ściborzyce Małe i jest skądinąd Arkadią mojego dzieciństwa. Młodszych czytelników uświadomię tylko, że nie chodzi tu o warszawskie centrum handlowe. Żart.
 O Ściborzycach jeszcze kiedyś bym chciał napisać, bo to jednak dość formatujący czas mojego życia. Gdybym miał napisać książkę kiedykolwiek (wybaczcie, cienkie półki wszystkich księgarń świata), to byłaby na pewno o tym. Nie grozi, don't worry. Ale tło ważne. Wieś na Opolszczyźnie, na granicy z Czechami (z dzieciństwa tego akurat zupełnie nie pamiętam), zasiedlona przybyszami zewsząd, głównie ze wschodu przedwojennej Polski, ale też, jak moja rodzina, z południa, konkretnie Raby Niżnej. W Maps wieś ma już Street View, ale dom mojego dzieciństwa jest ledwo, ledwo, może dlatego, ze w ruinie. Widać skrawek. Za to główna ulica, kościół, wiele budynków, bardzo dokładnie. Gubię się w dygresjach, nie posuwających historii do przodu. W pociągu (a może w autobusie raczej, choć ja z tej okolicy kojarzę głównie pociąg ) -  mama często spotyka młodego, dojeżdżającego do pracy w kotłowni Cygana. Wtedy, przypominam, nie było Romów i ja się nie naśmiewam z poprawności politycznej. Za to przy okazji polecam świetną wystawę przygotowaną przez Monikę Weychert-Waluszko, za niedługo, po Zachęcie, w MWW.
 Rozmawiają niezobowiązująco, mama nie sugeruje jakiegoś większego zainteresowania wzajemnego. Którego dnia razem z koleżankami przygotowują zabawę, jest w tej wsi do dziś świetlica, bardzo typowa, świetne miejsce na wesela i zabawy, a przy okazji remiza OSP. Dygresja za dygresją. Kiedy chłopak dowiaduje się o zabawie, postanawia wysiąść razem z dziewczynami, mimo, że mieszka w Pomorzowiczkach, 3 km dalej. Jest w roboczym ubraniu, więc kiedy zaczyna się zabawa, żadna z dziewcząt nie chce z nim tańczyć. Mama twierdzi, że przez to robocze ubranie, ale też dlatego, że jest Cyganem. Kiedy prosi mamę, nie odmawia mu, tańczą, ale w którymś momencie on decyduje, że pojedzie się przebrać. Przy tej odległości nawet na pieszo, mogło to zająć nieco ponad godzinę. Kiedy wraca, okazuje się, w eleganckim garniturze, obiektem westchnień, jest przystojny, szarmancki i tańczy właściwie tylko z Mamą. A potem kupuje jej największą atrakcje konsumpcyjną wieczoru, kosz ze słodyczami i alkoholami. Skądinąd wiem, że mama miała wtedy jedną porządną w miarę sukienkę. Ale nic dalej się nie dzieje, po jakimś czasie mama dostaje zaproszenie na ślub, nie jedzie, wysyła tylko gratulacyjny telegram (dla młodzieży - nieistniejący już, analogowy przodek smsa). A potem młoda para przyjeżdża w odwiedziny, żona jest młoda, piękna, nic nie mówi. No bo pewnie nie za bardzo może, myślę sobie z dzisiejszej perspektywy. Historia trochę bez pointy, trochę bez napięcia, które rodzi się dopiero, kiedy sobie uświadomimy, że jeszcze 4 czy 5 lat temu chłopak mógł koczować w lesie (niezwykły opis takiej sytuacji w książce Angeliki Kuźniak o Papuszy), na granicy. Nie napiszę  czego, bo każde słowo tu jest banalne. Nawet słowo śmierć nabiera pustego, nijakiego posmaku. Oświęcim jest 125 km od przestrzeni tych wydarzeń. Ale też wyobraziłem sobie te dzieciaki odreagowujące wojenne traumy, piszę wyobrażam sobie, ale wcale nie umiem. To nie do ogarnięcia jednak dla kogoś, kto tak jak ja i Wy mieszka w permanentnym pokoju. Który wcale nie jest dany raz na zawsze i bezwzględnie. Z przerażeniem jednak sobie myślę. Nawet Zdziś ma 3 piłeczki tenisowe, 3 gumowe od Mariki, małpkę, dużego gumiaka na sznurku, kość, koszyk i niezliczoną ilość miseczek.


4 komentarze:

Magda Kościańska pisze...

Tak, takie „niby nic”, jakiś taniec, słodycze jakieś, sukienka - a jednak tak wiele. Ja dzięki babci miałam okazję wysłuchać kilku takich historii. Kiedy ktoś oddawał tę jedyną sukienkę za kromkę chleba. Kiedy uprzedzenie odnośnie pochodzenia rodziło konwenanse silniejsze niż międzyludzka więź. I to, co rozegrało się wtedy, wpłynęło na rodziny, na nasze „dziś”.

Myślenie o tym, że coś lub ktoś jest dane "raz na zawsze i bezwzględnie" jest tak mylne. Nic nie jest raz na zawsze, nic nie jest dane nam bezwzględnie, choć tak często chcemy w to wierzyć, ba – nie tylko chcemy, sporo z nas ma wręcz przekonanie o tym (i cóż, często też o wyższości swojego losu nad losem innych) tylko dlatego, że zamiast w lesie czy w baraku, „ukrywa się” w wynajmowanym mieszkanku – jednym, drugim, trzecim… Ukrywa się w pracy, w rzeczach, które przecież tracą swoją wartość, jakość i moc szybciej niż kiedykolwiek. Ukrywa się w „tu i teraz”, w tym „raz na zawsze” danym na chwilę nie widząc, że dziś, choć akurat nie ma tamtej wojny i tego co było, choć półki w sklepach pełne i sukienek więcej – wciąż jesteśmy nomadami. Kto wie, może nawet bardziej niż wtedy.

Dlatego dla mnie to ważne, te historie, przekazywanie ich dalej, słuchanie i przede wszystkim patrzenie - nie jako na podział "my" i "oni", ale na proces i całość.

Dziękuję za tę historię i pozdrawiam serdecznie!

P.S. Wraz z historią dygresyjność i potoczystość narracji przeszły z pokolenia na pokolenie. ;))

Zwykły dyrektor galerii pisze...

Magdo, no ja bym nie porównywał jednak. Nomadyzm nomadyzmem, ale jak ktoś chce cię po prostu zabić, to jednak jest trochę a nawet bardzo inaczej. Wiesz, za to, kim jesteś. Dziś to jednak, przynajmniej tu, już jest przeszłość. Choć, jak słusznie zauważyłaś, nic nie jest raz na zawsze. To już wiemy. Bardzo się ciesze, że tu czasem wchodzisz i czytasz. I mam nadzieję, że Wam tam fajnie...Serdecznie pozdrawiam.

Magda Kościańska pisze...

Nie, nie w tę stronę to porównanie. Może nawet lepiej tego porównaniem nie nazywać, bo chodzi (mi) po prostu o to, że bliżej nam wszystkim do siebie niż dalej - i to w sumie nic odkrywczego. Teraz niby jest nam wszędzie jakby bliżej, łatwiej, ludzie się przemieszczają i poznają nowe, inne ale wciąż jeszcze "nowe i inne" tak często oznacza "straszne". Dlatego – dopóki tak jest - nie uważam tak do końca, że to przeszłość, może dla nas trochę tak, faktycznie, ale dla tak wielu zdecydowanie nie. Co najwyżej ma nieco inny kształt.
Ludzie czują się panami na "swych" ziemiach, wszędzie. Przekonaliśmy się o tym mieszkając w miejscowości, w której mieszkaliśmy na początku, na zamkniętym (fizycznie i mentalnie) osiedlu - to my byliśmy obcy, biali, guiris, to nam oberwało się kamieniami po oknach, to nam pisano markerami po ścianach. Mieliśmy więc okazję znaleźć się po tej drugiej stronie lustra. I trzeba było zmienić teren. O tym trzeba mówić bo wszędzie są tacy, którzy bronią się przed obcością, nawet w uśmiechu dopatrując się szczerzących się kłów.

Także co do "fajnie" - no, bywa różnie. Ale uczy.
Zaglądam, oczywiście i czytam chętnie. Czasem nawet się rozpiszę, jak widać. :))
Wszystkiego dobrego!

Magda Kościańska pisze...

P.S. Co do "wszędzie" - nie generalizuję, oczywiście. I nie wszyscy. Ale niemal wszędzie można mieć wątpliwe szczęście, że trafi się na niemałą grupkę takich "panów swej ziemi".