Skoro już ostatnie dni przyniosły kwestię mojego stosunku do przemocy słownej i fizycznej to opowiem Wam tu kilka historii wstydliwych, których naprawdę nikomu nie ujawniałem. To nie kwestia potrzeby spowiedzi, nagłego rzutu ekshibicjonizmu czy innych tego typu zachowań. Jak już się mamy znać, no to uprzejmie proszę. Na marginesie, moja ostatnia nadaktywność w relacjach z otoczeniem, również na FB, aczyna mnie nieco niepokoić. Mam jednak nadzieję, że nie uważacie tego za jakiś chory nadmiar, to trochę okoliczności, trochę zniecierpliwienie, trochę wiara w konieczność zmiany.
Od dzieciństwa miałem kłopot z fizyczną obroną własnego terytorium. Mówiąc wprost, byłem tchórzem. Własna fizyczność zawsze zresztą była dla mnie jakimś obciążeniem. Zawsze ostatni w biegach, zawsze ostatni wybierany do drużyny piłkarskiej, zawsze raczej niezręczny, w obawie przed piłką, albo rozpędzonym ciałem kolegi.
W podstawówce miałem o tyle dobrze, że wszystkie spory fizycznie załatwiał za mnie Piotrek, który raczej nie pytał za długo, tylko lutował od razu, mimo że nieduży. Nie bał się nikogo, nawet o kilka lat starszych. Nie nauczał mnie tego, bo chyba uznał za nie najlepszego ucznia potencjalnie. W każdym razie do piątej klasy miałem spokój. No, pamiętam oczywiście te krzyki typu okularnik, filozof itp, bo okulary przytrafiły mi się dość szybko, ale to raczej zawsze za oczami. Nawet klan braci Siepków z Jedności po sławnej walce na Placu Słowiańskim, kiedy to Piotrek dostał kamieniem w głowę, nie dawał mi się we znaki. Po prostu unikałem konfrontacji. Sport miałem w pogardzie w gruncie rzeczy, nad czym ubolewał mój ojciec, który dopóki nie zachorował, był bardzo sprawny fizycznie. Kłopoty zaczęły się po przeprowadzce na osiedle. Był tam chłopak, który postanowił mnie zastraszać i zacząłem się w końcu bać wychodzić na ulicę. Pamiętam to uczucie, kiedy musiałem iść czy to do sklepu, czy do szkoły i wiedziałem, że on gdzieś jest. Nawet mnie nie bił, po prostu coś tam krzyczał, albo na mnie czekał i po prostu był. Do dziś pamiętam ten strach i wiem, że nigdy nie chciałbym powtórzyć tego doznania. Trwało to kilka miesięcy i w końcu zrobiłem rzecz, której żałuję do dziś i której nie powtórzę nigdy. Poprosiłem kolegę C., który był od nas wszystkich większy o głowę i cięższy o 20 kg, aby zrobił z moim wrogiem porządek. Egzekucja nie była zbyt brutalna i polegała na uniesieniu w górę i upuszczeniu na ziemię. Na jakiś czas był spokój i znów się zaczęło i wtedy postanowiłem - będziemy się bić. Kolega przyjął wyzwanie i spotkaliśmy się za sklepem nad Kaczym Dołem, do dziś pamiętam to miejsce. Staliśmy naprzeciwko, nawet nie pamiętam dziś jego twarzy tylko kpiący uśmiech a potem uderzył mnie otwartą dłonią a ja nie odpowiedziałem niczym, stałem, w końcu się rozeszliśmy, on ze śmiechem triumfu, ja w upokorzeniu. Po jakimś czasie, nagle zniknął, podobno zachorował, ale nic pewnego nie wiem na ten temat. Miałem 13 lat i jakoś jednak nadal nie umiałem, z wrodzonego lenistwa i strachu przed swoją własna niezbornością nie zapisałem się na judo, karate czy cokolwiek, choć było to całkiem możliwe. Tak, to lenistwo raczej a nie chęć do nastawiania drugiego policzka. Potem zdarzały mi się jakieś konflikty, ale przeważnie uciekałem i już. Jeśli nawet coś tam odszczekiwałem na wyzwisko, to raczej po cichu. Kiedy już miałem narzeczoną sprawy zmieniły się o tyle, że to jednak jest w etosie, obrona kobiety, rycerskość, siła. Przez jakiś czas udawało mi się unikać ujawniania, że to nie jest moja domena. Pojechaliśmy do Krakowa, był chyba 80 rok, mieliśmy metę w klasztorze u Tomka i wszystko wydawało się piękne
i nierealne, mimo całego otaczającego nas syfu. To były chyba nasze pierwsze wspólne wakacje. Przed dworcem usiedliśmy na ławce, plecaki były ciężkie, zbieraliśmy się do dalszej drogi i przysiedli się do nas okoliczni rezydenci. Raczej po prostu pijacy niż bandyci. Nie pamiętam już meritum, w pewnym momencie, przy Ance jeden z nich uderzył mnie w twarz. Nie był jakiś wielki czy groźny, po prostu zrobił to bez problemu, nawet nie mocno. I ja, przy mojej ukochanej, nie potrafiłem mu oddać. Stałem, nic nie mówiąc, nie pamiętam co zrobiła ona, ale w końcu stamtąd poszliśmy i chyba już potem nie było o tym mowy. Poczucie upokorzenia było jednak na tyle dojmujące, że potrafiłbym pokazać dokładnie miejsce, gdzie to się stało. Tam wszystko już prawie się zmieniło a ja jednak jak bywam w Kraku, omijam te współrzędne wzrokiem. Nie wiem, czemu tak jest. To nie jest organiczna niechęć do przemocy. To paraliżujący strach. Nie wiem, co by się stało, gdyby uderzył Ankę, pewnie w końcu bym się przemógł. Zawsze tak myślę. Potem zacząłem przejawiać agresywne zachowania pod wpływem alkoholu. Zdarzało mi się, czego wstydzę się do dziś, zachowywać się agresywnie, choć na szczęście nigdy nikomu nie zrobiłem krzywdy, ani nawet nie próbowałem w końcu, nawet jeśli wykrzykiwałem, że to zrobię. Wewnętrzny tchórz nie dawał się nawet upoić. Tylko raz, o czym wie, kto ma wiedzieć i za co codziennie rano się wstydzę. Dziś staram się ucinać agresywne zachowania zanim się pojawią. Trochę ze strachu, ale bardziej jednak z wewnętrznego, świadomego przekonania, że to nie jest sposób. Oczywiście, kiedy ktoś chciałby fizycznie skrzywdzić kogoś na moich oczach a ja mógłbym temu zapobiec, próbowałbym, chyba. Ale sam już ani nie będę krzyczał, ani dawał się prowokować, ani nie będę zaciskał pięści i mówił przez zaciśnięte zęby. Jeśli nawet jest to wynik strachu przed fizyczną konfrontacją, to trudno. Pierwszy nie zacznę. Zawsze bardzo bliska była mi filozofia Gandhiego - przemoc rodzi przemoc. Kiedyś myślałem tak z tchórzostwa. Dziś z głębokiego przekonania. Że to działa i jest jedynym wyjściem z sytuacji eskalacji agresji. Chciałem coś jeszcze bardziej mądrego, ale już za późno, Zdziś w koszyku trochę chrapie.
1 komentarz:
Nie ma co się czaić, czekać na nieuniknione... można się choć trochę przygotować psychicznie i fizycznie. Szczerze polecam:
www.fcfkravmaga.com
https://www.facebook.com/DariuszWaluscom/?fref=ts
Pozdrawiam :)
Zimzonowicz
Prześlij komentarz