Czasem z wielką trwogą zaglądam na początek tego bloga, gdzie jęki, rozpacze i rozdzierające wynurzenia. Trochę mi głupio, ale przecież nie będę kasował. Takim mnie znacie i takiego mnie macie. Jest to miejscami trochę śmieszne, trochę też testuję możliwości medium, trochę go nie rozumiem (co nie znaczy, że teraz już tak). Każdy post był wtedy znaczący, aluzyjny i bolesny. Niby mówiłem nie a jednak tak. Nigdy w takich sytuacjach mądrze nie jest. Ustanie złych a symbiotycznych związków zawsze mocno przypomina pożegnanie z czynnikiem uzależniającym. Jest bardzo podobnie, szczególnie w obszarze konieczności bezwzględnego końca. Więc już ani kieliszka? Nawet wina czerwonego lampki? Papieroska mentolowego choć, pół? Jedno rozdanie i do domu, nikomu jeszcze nie zaszkodziło poproszę jeszcze jedną, itd, itp...Więc już nigdy się nie spotkasz, nie pogadasz nawet, nie mówiąc o czymkolwiek jeszcze... To identyczne i dość dotkliwe, choć poza chemią jest to wszystko taką samą chorobą woli. Co jakiś czas jakoś się to odzywa, będzie przeważnie się odzywać, poradzić na to nic nie można. Zapomina się, potem wraca przebłyskiem, potem znów znika. Pewnie te okresy zapominania są coraz dłuższe. Czas, jak mawiał nieco zapomniany a wciąż wielki poeta "płynie i zabija rany".
Czasem są sny. Zawodowe są niekiedy a czasem nie. Zdziś obudził mnie dzisiaj o 4.45 z racji gastrycznych (nowy suchy pokarm dedykowany dla piesków Shi-Tzu, więc ryzyko było), przeszliśmy się zimnymi ulicami, wciąż jeszcze w świetle latarń, pusto i jak z innego czasu odrobinę. Poszedłem potem spać i przyśniło mi się. Byliśmy u mamy, jakiś może obiad albo po prostu tak sobie. Meble w domu nieco inne, starsze, jakby z lat 60. Dawne, podobne do tych, co były, teraz już wyrzucone albo oddane, ale wszystko też jakby teraz.Telewizor też stary, kineskopowy, czarno-biały, taki jaki pamiętam z dzieciństwa. Mama ogląda program, dżungla, jakieś zabudowania, trochę Indiana Jones, ale dokument. Mówi, że jej się podoba, że Boliwia taka ciekawa. Niespodziewanie się odzywa - doszliśmy tam, byliśmy właśnie tam, w tym dziwnym mieście, którego już nie ma. Ma krótkie włosy. Potem siada przy mnie, głaskam ją po nich, są jasne. Mama zdziwiona, nie mówi nic, cisza, w telewizorze ciągle dżungla. Wiem, że zaraz i tak trzeba iść, nie będzie dalszego ciągu. Koniec.
Drugi sen zawodowy. Siedzimy ze Zbigniewem Liberą, który opowiada o swoim uwielbieniu dla polskiego hip-hopu, mówi o jego mocy emancypacyjnej, jakości przekazu, wyzwalającym potencjale krytycznym, na co ja zaczynam się zachowywać zupełnie niedorzecznie - wstaję (fotele jakby znów takie stare z domu), krzyczę o seksistowskim ładunku, o komercjalizacji, o agresji a następnie wyzywam Zbigniewa na freestyle battle i zaczynam rapować, ale słabo, czuję jak mi to nędznie idzie, powtarzam się cały czas, nie umiem sklecić porządnego rymu, na szczęście zapada ciemność i budzi mnie dzień z niezasłoniętego okna, na szczęście, bo by mnie pewnie we śnie Libera załatwił na cacy.
Zdziś zaanektował łóżko, śpi w różnych miejscach i różnych pozach. Trochę dowodów:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz