Może jednak trochę za dużo, ale jak jest bodziec, jest i reakcja. Poszedłem więc na nowego Allena, bo od zawsze chodzę na każdy jego film, od Manhattanu. Jasne, niektóre pomijałem (nie wiem czemu, ale Match Point zobaczyłem dopiero na wideo, w 5 lat po premierze dokładnie), ale teraz się poprawiam. Nie jestem obiektywny, zawsze jakoś tam zachwycony albo uwiedziony, albo może trochę nabrany, ale zupełnie tak, jak Colin Firth. Archaiczna jest ta historyjka, dowcipy mają brody (txs M.), wszystko jest z lekka naciągane a jednak mi nie przeszkadza. Oglądałem ten film trochę jak modyfikację swojej własnej historii, choć oczywiście naginałem i sztukowałem, bo w szczegółach różnice. No dobra, nie tłumaczcie mi, że wcale nie, wiem swoje. Miłość jest miłość, to wszystko. I You do something to me, piosenka, której nigdy może za bardzo nie lubiłem, ale Ella Fitzgerald robi tu coś więcej. Nie, że śpiewa u WA, bo rzecz się dzieje jeszcze przed jej debiutem ,swing dopiero się zaczyna, w filmie to grają taki raczej dixieland. A wersji Sinatry z YT nie polecam, jakoś siłowo i bez wiary :) A jeszcze - w scenie w Berlinie w kabarecie występuje stylizowana na Marlenę Dietrich Ute Lemper, której Brechta lubię chyba najbardziej. No dobra, nie będę się już wymandrzał (tak ma być, to jeszcze gorsze, niż się wymądrzać), taki tam ze mnie znawca. Ja tylko lubię.Nie oceniam tego filmu, siedziałem, trochę zazdrościłem im tego południa, słońca i kwiatów, i było mi smutno, ale też nie do końca. Jakoś wiedziałem, że tak bywa, prawie zawsze, że trzeba się mocno postarać, bo inaczej się nie uda. Nic i nigdy.
A to Zdziś sprzed chwili. Z lampą, wygląda głupawo ale szczęśliwy, że jestem wreszcie. A może po prostu zaspany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz