piątek, 24 lipca 2015

W zaniku


Zanika mi  blog, nawet już nie sprawdzam łapczywie statystyk, jak kiedyś. Ciągle nie mogę odzyskać poczucia sensu pisania, nie tylko  tu, ale jakiegokolwiek. Czytam, choć to też niekoniecznie sprawia mi przyjemność. Nie żalę się, raczej opisuję stany, pewnej niemożności, ale łagodnej jakoś. Co najwyżej jeszcze czasem wraca mi syndrom takiej bazowej tęsknoty, zupełnie nieważne kwestie, np. sposób przywiązywania sznurka od herbaty do uszka kubka, żeby papier, którym jest zakończony, nie wpadał do wody, pociągany strumieniem z czajnika. Drobiazgi, których pamięci nie zagłuszę jakąkolwiek chemią, bo nie używam żadnej zupełnie, więc to nie jest najfajniejsze jednak, chodzi się z tym blikiem jak z bólem zęba, niemocnym, ćmiącym, ale niemiłym. W końcu przechodzi najczęściej samo albo z lekką pomocą, no tak, jakiejś chemii w tym wypadku, złe porównanie. Generalnie nie boli bardzo, jest po prostu przyziemnym przypomnieniem o cielesności świata. Mija po jakimś czasie. Jest nieważne, ale potrafi zepsuć optykę. Widzi się wszystko z oddalenia, jak przez odwróconą lornetkę, wszystko co jest, jest nieważne i gdziś tam. Nie wiadomo, co jest blisko, może nic.
Czytam trochę ku wiedzy, trochę ku rozrywce. Najpierw "Masakra" Krzysztofa Vargi, której powienienem rzetelną, chłoszczącą recenzję, bo jednak trochę nie wiem, po co jest ta książka. OK, znając patologiczną niechęć autora do mojego najważniejszego obszaru zainteresowań osobistych i zawodowych (jak to się kiedyś mówiło szczęscia i sukcesów życiu o. i z.) może jestem nieobiektywny. To nawet nie to, że to jest złe jakoś, jest osadzone w realiach Warszawy (trasa dla młodego obcokrajowca, żądnego egzotyki, ale żeby była zrozumiała), zdarzają się błyskotliwe spostrzeżenia, jest oczywiście mnóstwo odniesień do wszelkich anabases (nie wiem, czy to jest prawidłowa liczba mnoga od anabasis), powrotów do domu, wędrówek w stanie zróżnicowanym. Z tych alkoholowych są "Moskwa-Pietuszki", "Pod wulkanem" albo "Pętla" że wymienię ulubione a jest ich pewnie całe mnóstwo. Cóż bowiem piękniejszego, niż wędrówka, przez miejsca znane a nagle zmienione, zaludnione przez persony niezwykłe a też pijące, w stanie omamienia, zadziwienia, męki i upodlenia. Znamy. Oczywiście jest też Mistrz i Małgorzata, Proust, Prus (bardzo tu obecny, co jakoś nawet ujmujące), jest oczywiście Warszawa. Ale nadal nie wiem, po co. Jeśli mógłbym podejrzewac, to hymn to jest obrzydzenia jednak. Bohaterowi, jego znajomym i nieznajomym również nie podoba się świat, w którym żyją. Jesli nawet deklaratywnie coś im się podoba, to tylko tak, zastrzegają się od razu, że to tylko na pokaz, że tak naprawdę to nie. Teatr im się nie podoba, muzyka zupełnie, na sztukę wymiotują wychlustem jednoznacznym. Literatura oczywiście no way. Szaleństwa, wstrząsu by chcieli, więc choć  Rymkiewicz jest jak im najdalszy ideowo, to się nim brandzlują, bo taki zaangażawany w swoim szaleństwie i taki formalny. Łatwo się domyślić, znając felietony KV (swoją drogą jedyne to w Polsce chyba inicjały będące jednocześnie oznaczeniem na katalog dizeł wszystkich WAM), że to są generalnie poglądy autora, że tu prawie wszyscy to alter ego, nawet Bolesław Prus jakby też. Znam to zresztą świetnie, to narzekanie na współczesność, że taka nie wielkonarracyjna, że hucpa i blaga, że to nie to co Panie kiedyś chłopie zepelaje jak wypierdolą to gdzie tam komu a Holoubek to taką dykcje miał, że w ostatnim rzędzie stara głucha pani wszystko słyszała. Swoją drogą, malarzy Varga nienawidzi najbardziej, jego alter ego kilka razy powtarza frazę o ich głupocie. Znamy innych malarzy, panie pisarz. To narzekanie jest oczywiście ściśle sprzężone z poczuciem przemijania, z przyzwyczajeniami, ze strachem przed młodością i zazdrością o nią palącą. Ja też teraz słucham Elli Fitzgerald (nie, nie tej płyty, gdzie jest Isn' this a loveley day), pewnie, potrzeba nam pewników, punktów odniesienia i klasyki. A jednak powieść Vargi wywołuje u mnie kpiący uśmiech wynikający z doświadczenia, bo ja już to przerobiłem, ja lepiej wiem, ja zdaję sobie sprawę. Czytałem to, jak wynurzenia jakiegoś młodszego koleżki, który własnie zauważył, że mu się ciężej wchodzi na schody niż kiedyś i z jakiegoś tajemniczego powodu młode kobiety nie biegną tak szybko, jak kiedyś, do stolika. Bo to właściwie jest tylko o tym. Szkoda trochę, że tak banalnie. Wszyscy to wiemy, ale żeby jeszcze jedną książkę o tym pisać? No ok, taki zawód, niech mu będzie.
"Florystka" Katarzyny Bondy to dużo niezłych pomysłów, ciekawa intryga, ale napisane to jest, już zresztą tu o tym było, jak nieco lepszy Harlequin. Białystok jak żywy, Romowie jak z Papuszy ale całość zabawnie przetykana banałami i naprawdę okropnym stylem. Słyszałem zachwyty krytyków skądinąd odpowiedzialnych i w głowę zachodze o co tu chodzi. Dobra, czyta się, więc może nie ma się co czepiać. Choć przy skinheadzkiej kurtce "typu players" (powtórzone dwa razy więc nie literówka, tylko zła redakcja). Flyers  - przy okazji natrafiłem na kolejne internetowe kuriozum Skin-szafiarz, extra.
No i deser bardzo gorzki - "Najweselszy barak w obozie" Jarosława Jakimczyka. Smutna lektura z historii, której doświadczyłem na własnej skórze, choć bez wstrząsów raczej generalnie. Dowiedziałem się bardzo dużo, polecam każdemu, kto chce wiecej zrozumieć z tamtego okresu. Trochę się lepko też poczułem, bo to nieczyste wszystko, jak mało czyste były tamte czasy. Przy okazji też niegodne uczucie satysfakcji, że nie każdy umie wszystko i czasem się powinien 3 razy zastanowić, zanim się za jakiś temat weźmie, nawet jeśli robi to jako pierwszy. Ale to tylko zwykła schadenfreude, za którą uprzejmie nie przepraszam.

No i tak sobie nieco się poużalałem, ciągle pamiętając, że to jednak wszystko moja wina. Żarty, wszystko żarty jak mówił pewien przeceniany dziś poeta.







Niebo z okolic Parku Tysiąclecia - txs M i P - szczęścia życzę!


















Zdziś i Biały Potwór



Martin, Lukas a Michal na wystawie Michała i Moniki -
dobry dyplom

Szokująca termomodernizacja tym razem na Chrobrego,
mało nie zemdlałem

Zdziś klasycznie

Brak komentarzy: