wtorek, 14 lutego 2017

Być Ickiem.

Jak być może niektórzy z Was pamiętają, w Niemczech od stycznia 1939 roku wszyscy Żydzi noszący nieżydowskie imiona otrzymywali obowiązkowo, w dokumentach, imiona Sara lub Izrael. Przypomniał mi się ten fakt w momencie, kiedy uczestnicy antyuchodźczej manifestacji okrzyczeli mnie imieniem Icek, z uwagi pewnie na mą rudą brodę i własne uprzedzenia. Właściwie to nawet lepiej niż Mośkiem, gdybym miał wybierać. Choć to przecież imię Mojżesza spolszczone, no jednak mimo wszystko wg tradycji autora Pentateuchu, jakby nie patrzeć świętej księgi także dla katolików. Icek jest, jak łatwo przeczytać w polskim Internecie bohaterem niezliczonych, ciągle żywych w kraju bez Żydów anegdot żydowskich. Jakoś mnie więc ten Icek nie obraził, w końcu to zniekształcony Izaak, co jak wyczytałem w Wiki, oznacza śmiech. Jakiż piękny źródłosłów, tym bardziej nie ma się na co obrażać no i jakoś też paradoksalnie, jego uczestnictwo w tych żartach tym znaczeniem może się bardziej tłumaczy. Sam kiedyś przyznam, te szmoncesy opowiadałem, nie rozumiejąc nazbyt idiotyzmu tej czynności, zrozumiałej w czasach, kiedy ich bohaterowie żyli sobie, może nie beztrosko, ale jednak żyli. Jak już przestali, takie opowiadanie, wykonywane z dobrej czy niedobrej woli, jest jednak głupie. Rozumiem w Odessie jeszcze, no.
Pamiętam jeszcze swoje polemiki z kolegami, którym próbowałem przetłumaczyć, że pewnych dowcipów się nie opowiada, choć przecież sam mam na sumieniu rzekę tego typu zachowań. Nie, żebym miał wyrzuty sumienia, młodość cechuje się przyrodzonym sobie bałwaństwem i trawestując znane powiedzenie kto nie bywał głupawy w młodości, ten na starość będzie nudnym bęcwałem.
Jednak bycie Ickiem w bezickowym społeczeństwie łatwe może nie być, prawdziwym Ickiem oczywiście. Jako biały, heteroseksualny mężczyzna nie mam teraz  właściwie  problemów z przebywaniem w miejscach publicznych mojego kraju, choć nosząc nadmiernie obcisłe spodnie narażałem się niekiedy na plugawe, choć ciche komentarze.. Dawno temu, kiedy  nosiłem długie włosy, ubierałem się powiedzmy niestandardowo i z dużą ilością koralików, wiedziałem, że to może być tu i ówdzie źle widziane. Ale przecież robiłem to świadomie, prowokując spojrzenia, reakcje, bawiąc się czasem a czasem uciekając. Kiedy jednak ostatnio na chwilę stałem się Ickiem, poczułem ciężar nienormatywności, która ciągle, nie tylko tu, bywa źródłem sytuacji nieprzyjemnych, opresyjnych, przykrych. Niewiele trzeba. Nagle czujesz uważne spojrzenia, oglądasz się nerwowo i czekasz na atak. Nawet jeśli to wszystko tylko twój wymysł lub imaginacja. Oczywiście, że to wymysł i imaginacja a jednak nie włożę kipy i nie wyjdę na ulicę, nawet w Warszawie. A i pewnie nie w Paryżu, Berlinie coraz mniej i wielu innych miejscach. Nie mam zresztą powodu, ale uparcie stawiam się w sytuacji kogoś, kto musi, chce, powinien. I wolę mówić jednak o sytuacji tu, bo tu mieszkam i pracuję. Pisałem tu kiedyś o nieobecności Żydów w powojennej Polsce, w miejscach gdzie mieszkali przed wojną i sprawdziłem na przykładzie Parczewa, czy może coś się zmieniło. Przed wojną 50 % mieszkańców. Na stronie miejskiej ani śladu właściwie. Na Wiki trochę, choć najwięcej o powojennym pogromie. Czyli jak dawniej. Nie raz to już mówiłem, cieszę się, że mieszkam tu, gdzie "to zrobili inni". Gdybym mieszkał w Wąwolnicy, Kazimierzu albo Górze Kalwarii nie wiem, kim bym był i co myślał o tym, ale nie da się chyba na spokojnie przejść nad tym do porządku. Jakiś czas temu Andrzej Kirmiel, historyk opisujący dzieje Żydów w ZG i okolicach napisał, że obecnie w naszym mieście mieszka 10 osób mających pochodzenie żydowskie. W sumie mogę być honorowym Ickiem, nie z powodu jakiegoś głupiego filosemityzmu tylko raczej z poczucia wspólnoty z nieobecnymi.

sobota, 4 lutego 2017

O wystawie Jana Smagi i Zdzisiu odrobinę.

Zacznę od Zdzisławka choć wiem, że niektórzy z Was już po dziurki w nosie mają tego tematu, ale jakoś tak nie mogę jednak. W filmie Toni Erdmann na samym początku umiera stary piesek bohatera i ja fizycznie tę scenę poczułem w gardle, nawet nie, że czułostkowo, że jakieś łzy czy coś. Raczej przesmutną taką świadomość, że to się stać musi, że jest nieuchronne, że nic się na to nie da zrobić, no chyba że mi się pierwszemu przytrafi. Każdy jak miał zwierzę, zna tę pojawiającą się świadomość. Bardzo kibicowałem chłopcu z Smętarza dla zwierzaków, tak doskonale go rozumiałem od zawsze. Tak jak po śmierci ojca śniło mi się czasem, że zjawia się, wiem że jest martwy ale mi to nie przeszkadza, trochę się boję, ale bardziej cieszę. Rozumiem malgaską Famadihanę. Tęsknimy za człowiekiem, jego słowami, czynami aktywnością, ale też za ciałem, zapachem, ciepłem, całą tą fizycznością, która dopiero za jakiś czas po stracie staje się tak dojmująco nieobecna. No a piesek, jak to piesek, nie bardzo zwraca uwagę na moją świadomość, tylko ogania się od moich nadmiernych pieszczot., patrzy na mnie z wyrzutem kiedy krzyczę na niego i tak sobie przebywamy w spokojnej relacji. Prawie cały czas jest gdzieś przy mnie i chyba dlatego tak źle znosi rozstania, ja zresztą też nie najlepiej. Z drugiej strony to jakieś takie smutne i obciachowe jest, samotny starszawy facet z pieskiem, coś niezbyt ładnie pachnącego i raczej wzbudzającego litość oraz chęć oddalenia się czym prędzej. Umberto D. Jakoś patrząc na siebie z dystansu nie dziwię się tym wszystkim portierom, własną piersią zasłaniającym wejście do gdzieś tam, gdzie z psem oczywiście nie wolno. Odganiają swoje przeznaczenie. Nie żebym się użalał, Zdziś pozwala na nawiązywanie miłych rozmów, jest zawsze grzeczny, pozwala się głaskać i robi słodkie oczy. Zjawił się w moim życiu nagle i znikąd, ale nigdy tego nie żałowałem. Może odrobinkę czasem jak koniecznie chce na spacer o 3 rano. Ale odrobinkę. Czułostkowość, spieszczenia, rozmowy ze zwierzęciem przy ludziach, głośne pouczanie na ulicy, sam nie wiem, jednak jakoś obciach, choć staram się nie.
Długo nosiłem w sobie doświadczenie wystawy Jana Smagi w Rastrze, po której zresztą zostałem oprowadzony przez autora, o czym za moment. To nie będzie oczywiście recenzja, tu nie ma recenzji ani esejów, tak sobie wypisuję ulotne wrażenia. Jak ktoś chce recki, to tu jest tekst Piotra Słodkowskiego, fachowy i rzetelny, choć trochę się z nim nie zgadzam no i dobra dokumentacja. Artony Włodzimierza Borowskiego, które są dla Smagi punktem wyjścia, zawsze były dla mnie czymś niezmiernie ważnym. Piszę czymś, bo przecież z założenia miały nie być sztuką, choć umieszczone w galerii czy w muzeum jakoś jednak tego statusu nabierały. Nie pamiętam, chyba pierwszy raz zobaczyłem je zreprodukowane w książce Alicji Kępińskiej a może tylko o nich przeczytałem, nieważne, nawet teraz nie pobiegnę sprawdzić, czy są tam, w tej kolorowej wkładce do czarno jednak białej książki. Potem to już pierwszy raz w Łodzi, chyba jeszcze na Więckowskiego. Faktycznie, nigdy nie były dla mnie czymś oswojonym czy oczywistym, zawsze odgradzały się nieoczywistością swojego bytu nie bytu czy raczej bycia nie bycia. Trochę mi się z takimi plafonowymi kloszami kojarzyły, tymi białymi, gdzie zawsze pełno much, jak byłem mały, jakoś się bez powodu ich obawiałem, przez te muchy martwe chyba. To skojarzenie odwoływało się do niemożności, do strachu przez niepoznawalnym, ale też było wyrazem radości z istnienia czegoś tak nie w a obok. Jan Smaga opowiedział mi literalnie o swoim działaniu z dokumentacją artonów, trochę mogłem się domyśleć, ale więcej się dowiedziałem. Mam wrażenie, że udało mu się, przynajmniej tak czuję, tym rozbiciem na nierozpoznawalne kawałki utrzymać ich niepoznawalność, ich bycie poza, ich tajemniczą (nie boję się tego słowa zupełnie) pozapostrzegalną egzystencję. Jest przy tym ta praca wyrazem szacunku dla fizyczności, unikalności, żmudnej pracy, co zawsze podziwiam. No i ma swój wymiar estetyczny o czym Piotr dobrze napisał. A dziś oglądałem sobie relację on-line z otwarcia w Rastrze na Insta i po raz kolejny podziwiałem wymiar czasu, w którym mi przyszło żyć. Moja mama zawsze unosi się nad zmianami technologicznymi, których przyszło jej doświadczać (kiedy po raz kolejny z trudem uczę ją obsługi nowej komórki, głupio się niecierpliwiąc) i ja się podobnie czuję. Dobrze, zaczynam prawić banały, czas kończyć. Dziś tylko Zdziś.

W koszyku się nie mieści trochę.




piątek, 3 lutego 2017

I po co ja tam poszedłem - Toni Erdmann.

Nie powinienem iść na ten film, co mną kierowało, to nie wiem. Jakoś z założenia nie przeczytałem żadnego opisu ani żadnej recenzji. Są takie filmy, na których od samego początku utożsamiasz się z głównym bohaterem i całą  historią. I ja tak miałem i dlatego już nic więcej nie napiszę, powiem tylko - Maren Ade Mistrzyni!

Z Misią, może 2000 albo nawet '99 w Izerach u Tomka



środa, 1 lutego 2017

Śpieszmy się oglądać wystawy, tak szybko znikają...

Od razu przepraszam za trawestację tak popularnego, tak zbanalizowanego, ale też tak dźwięcznego cytatu. Po raz kolejny dopadła mnie refleksja, jak bardzo to, co robię jest ulotne i trudne w zdyskontowaniu; jak bardzo każdy sposób dokumentacji jest tylko i wyłącznie dokumentacją a w dodatku jak często nawet to zaniedbuję. Za co mi wstyd i wszystkich artystów przepraszam niezmiernie. W tej chwili w galerii jest wystawa obrazów Agaty Bogackiej, wystawa wspaniała i w dokumentacji na naszej stronie też to widać (txs Karolina) A jednak już niedługo zniknie, obrazy pojadą z powrotem, może niektóre z nich ktoś kupi (oby) a niektóre Agata przemaluje i będą już inne. Prowadziłem na FB rozmowę na ten temat niezbyt może miłą, ale dającą mi do myślenia. Czy istnieje w ogóle optymalny czas trwania wystawy? Czy istnieje "idealna dokumentacja"? Przypomniałem sobie w kontekście niedawnej wizyty w Warszawie jedną ze swoich ulubionych wystaw w ogóle, czyli "Kwiaty naszego życia" Joanki Zielińskiej. 9 lat temu była prawie, niesamowite, jeszcze w czasie kiedy myśleliśmy, jakie to będzie świetne miejsce...Chciałem sobie przypomnieć kształt tej wystawy, na stronie CSW na szczęście dokumentacja jest. Ale zdjęcie są niepodpisane, trzeba zgadywać, co jest co, widać obrazki, całość uleciała, została w pamięci, trochę niejasna a trochę tak przyjemna. Może tak powinno być, może nasza pamięć wystaw powinna być jak przypominanie miłych chwil w relacji z innym człowiekiem, może tak lepiej. A miałem to skojarzenie przy okazji wizyty w MSNie na wystawie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych
która jakoś mnie nie usatysfakcjonowała zupełnie, była jak risercz po jutubie, wimeo, insta i FB i czym tam jeszcze i ujawnieniem niektórych znalezisk. Rozumiem, że tak to dziś jest, może też dlatego rzeźby Julien Creuzet mi się podobały w swej zabawnej namacalności Tę nieco banalną całość wynagrodziła mi instalacja Andrzeja Szpindlera, szalona, gesamtkunstwerkowa, w dodatku w piwnicy, w której pierwszy raz byłem. Niepokojąco klaustrofobiczna, niemożliwa do odczytania była sama dla siebie, jak znalezisko w tym podziemiu, przypadkowe i nieoczekiwane.
Byłem też w Zachęcie na oprowadzaniu profesora Baraniewskiego po wystawie Jerzego Jarnuszkiewicza,zadziwiająco muzealnej, mnóstwo ludzi, rzetelny wykład, zawiłość nieoczekiwanych dygresji, imponujące. I w Zachęcie Abraham Ostrzega, wystawa która mogłaby być muzealna właśnie a zupełnie nie jest. Historia zapomnianego rzeźbiarza odkrywana w kontekście skomplikowanych polskożydowskich losów (tak właśnie, bez myślnika), poważne ale wizualne prace, przemyślany sens. Zobaczyłem, dowiedziałem się, przeżyłem w emocji. Właściwie, ideał wystawy. Bez ironii. No i jeszcze u Michała Slezkina w pracowni nowej, gdzie dużo fajnych obrazów i kurator z Kolumbii John Angel, który uświadomił mi smutny fakt, że z dziedzictwa Antanasa Mockusa w Bogocie nic nie zostało.
Trochę bałaganu, ogólników, dopiero wracam do pisania i sztywno jest i drewno słychać, ale staram się.

W MSN - piłeczki, to co Zdziś lubi na wystawach najbardziej

Fragment pracy Andrzeja Szpindlera w MSN

Jeszcze raz Andrzej Szpindler

Rysunek Jerzego Jarnuszkiewicza z wystawy w Zachęcie

W pracowni Michała Slezkina, John Angel zmienia płytę

Obraz Michała

Zdziś na Obelisku, mojej ulubionej pracy MS