sobota, 30 sierpnia 2014

Zdziś pogryziony

No i stało się, mimo opieki, uwagi i nadopiekuńczości nie ustrzegłem Zdzisia przed konfrontacją. W lobby pewnego białostockiego hotelu (nie powiem jakiego, bo w sumie fajny) zaatakował go duży terrier, z Białorusi w dodatku. Wyglądał na dobrze ułożonego, jeździł sobie w ładnym psim wózeczku, ale co bestia to bestia. Zdziś bronił się dzielnie, ale odciągałem go na smyczy, więc potwór złapał go za nogę, horror i zgroza. Nie było na szczęście do krwi, więc więcej mojego strachu, pan doktor bardzo kompetentnie uspokoił nas, że nic się nie stało. Białostoczczanom polecam Zdziś jednak utyka, na trzech boleśnie się przemieszcza. Odpoczął, dziś nigdzie właściwie nie chodziliśmy, prawie cały dzień sam.Teraz sobie wyjdziemy.
 Wywiad z Karoliną w WO, bardzo wzruszający i zbyt to jest osobiste, żebym tu miał o tym pisać. Pamiętam dobrze moment, kiedy Ola mi przez telefon o tym powiedziała, pamiętam fotel, w którym usiadłem i pamiętam każdą swoją myśl.


To Zdziś prawie z tamtych czasów. Przyznać trzeba, że się niewiele zestarzał.



środa, 27 sierpnia 2014

Nic

Chyba już kiedyś napisałem coś pod tym tytułem. Lepiej byłoby nic w ogóle nie pisać, ale przymus pcha mnie do pisania dla pisania. Równie dobrze mógłbym napisać coś takiego oldlfijxzjdioo albo bbbbbbbbbbbbbbbbbbbbbbb takiego. Bardzo niski poziom sensu, szczególnie, że skończyłem książkę Myśliwskiego (co za fraternizacja, dla ciebie to jest PAN Myśliwski). To jest oczywiście książka o miłości i nieumiejętności jej przyjęcia. Może niemożności. I chyba dlatego tak przygnębiająca. Jak się czyta "Mistrza i Małgorzatę", to oprócz tych wszystkich zabawnych i przerażających rzeczy jest "szczęśliwe zakończenie".
Wiemy przecież, że wymyślone, wyobrażone, niemożliwe. Ale napisane z wiarą, że tak powinno być. W "Ostatnim rozdaniu" tego nie ma. Jest koniec, końcowy jak najbardziej kończący, choć sam autor nazwał ostatni rozdział niedokończonym. Furtka. Z bardzo zardzewiałym zamkiem. Nie jestem oczywiście żadnym tam recenzentem. Tylko mną potrząsnęło, choć przecież wcale nie jest po to.
 Bardzo bym chciał, żeby ktoś kiedyś namalował obraz według opisu z tej książki. Narrator jest niezrealizowanym malarzem i może też dlatego czytałem tę książkę z takim napięciem.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Urodziny

Moje drugie urodziny na blogu i drugie bez licznych życzeń z FB. O ile rok temu chciałem się ukarać zapomnieniem, o tyle teraz jakaś systemowa sytuacja. Ale i tak fajnie. Sam nie wiem, co o tym sądzić. Dwa lata temu dostałem mnóstwo życzeń i to było miłe. Dziś jak zawsze najbliżsi, co robią to od lat, poranny telefon od Marasa, sms od J., w pracy pamiętali, co miłe no i słodki wieczór z Olą i Kawą i prezent od nich. Tak powinno być chyba, przyjaciele, rodzina, współpracownicy, jak kiedyś. FB daje złudzenie bycia w środku zdarzeń, z wieloma ludźmi, razem. Tak oczywiście przez chwilę jest, przypominają sobie o tobie, potem o czymś innym, nic w tym złego, takie narzędzie. Ale łudzić się, że to z przyjaźni, wiadomo, nie. Ok, tym razem nawet oczekiwałem na jakieś dowody pamięci, może i dobrze jednak, że tak się stało. I nie mam do Was wszystkich żalu, bo przecież, poza kilkoma osobami, też Waszych dni urodzinowych nie pamiętam. Jakie to ma, zresztą, znaczenie. Lepiej być pamiętanym na co dzień, przydatnym, lubianym, kochanym a nie tylko dlatego, ze jakaś umowna data się pojawia.
 Znów będę pretensjonalny, bo znów o lekturach i w dodatku tak przewidywalnych. Kończę "Ostatnie rozdanie" Myśliwskiego, z bezustannym poczuciem że to nie jest książka nawet jeszcze dla mnie, że to naprawdę trzeba być u kresu, żeby to na spokojnie czytać. Przerażająca jest trochę w swojej doskonałości,
w absolutnie niezwykłym wirze dygresji, retrospekcji, przypomnień, nawrotów, które zamykają się w jakąś
całość, która wcale nie jest cała, jest przeżywanym na zimno bólem upływu.
Ja nawet nie wiem, czy on nie kpi, czy to nie jest wszystko ściema, zabawa, prztyczki, na niby. Musze ją odkładać co chwila, żeby znieść kolejny opis nicowanego płaszcza, który brzmi jak Szir Haszirim co najmniej, jak nie lepiej.To nie jest kpina, tylko ścisk gardła.
 Tak sobie dziś prałem, wywalałem tony rzeczy w końcu, uprawiałem jakiś rodzaj życia rodzinnego niby. Zdziś nieco zdziwiony tym wszystkim, zmęczony wkładaniem go do pudła, piłkami, zwracaniem na niego uwagi za bardzo, jakby był dzieckiem lekko potwornym a przez to bardziej wymagającym. Nie wiem. Demony nie wracają, raczej przewalają się łagodnie z boku na bok, niegroźne, dalekie i dawne, mało ważne, zabawne chyba też. Czas działa cuda.

W pudle                                                                              
                                                                                                                                                                                                                                                 













Sławny żołądź, dawno temu pożarty przez Zdzisia, zdiagnozowany przez Mariusza a cudem wydobyty przez dr Hanusz.. Obecnie jako relikwia nieco.

                                                                                                                                                                                        

















na postumencie


















Historyjka z dawnych czasów, znamienna. Uganiałem się za tą skórka kilka miesięcy, pytałem wszędzie. Kiedy już w końcu znalazłem, zaległa w szafce, dziś odnaleziona, zaraz do śmietnika, jak wszystko co było.



poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Za dużo.

Może jednak trochę za dużo, ale jak jest bodziec, jest i reakcja. Poszedłem więc na nowego Allena, bo od zawsze chodzę na każdy jego film, od Manhattanu. Jasne, niektóre pomijałem (nie wiem czemu, ale Match Point zobaczyłem dopiero na wideo, w 5 lat po premierze dokładnie), ale teraz się poprawiam. Nie jestem obiektywny, zawsze jakoś tam zachwycony albo uwiedziony, albo może trochę nabrany, ale zupełnie tak, jak Colin Firth. Archaiczna jest ta historyjka, dowcipy mają brody (txs M.), wszystko jest z lekka naciągane a jednak mi nie przeszkadza. Oglądałem ten film trochę jak modyfikację swojej własnej historii, choć oczywiście naginałem i sztukowałem, bo w szczegółach różnice. No dobra, nie tłumaczcie mi, że wcale nie, wiem swoje. Miłość jest miłość, to wszystko. I You do something to me, piosenka, której nigdy może za bardzo nie lubiłem, ale Ella Fitzgerald robi tu coś więcej. Nie, że śpiewa u WA, bo rzecz się dzieje jeszcze przed jej debiutem ,swing dopiero się zaczyna, w filmie to grają taki raczej dixieland. A wersji Sinatry z YT nie polecam, jakoś siłowo i bez wiary :) A jeszcze - w scenie w Berlinie w kabarecie występuje stylizowana na Marlenę Dietrich Ute Lemper, której Brechta lubię chyba najbardziej. No dobra, nie będę się już wymandrzał (tak ma być, to jeszcze gorsze, niż się wymądrzać), taki tam ze mnie znawca. Ja tylko lubię.Nie oceniam tego filmu, siedziałem, trochę zazdrościłem im tego południa, słońca i kwiatów, i było mi smutno, ale też nie do końca. Jakoś wiedziałem, że tak bywa, prawie zawsze, że trzeba się mocno postarać, bo inaczej się nie uda. Nic i nigdy.


A to Zdziś sprzed chwili. Z lampą, wygląda głupawo ale szczęśliwy, że jestem wreszcie. A może po prostu zaspany.







niedziela, 24 sierpnia 2014

O samotności bez narzekań.

Trzeba się tego po prostu nauczyć. Nie sądzę, by było trudne i ponad siły, powiedziałbym raczej, że jest łatwiejsze o wiele, niż jakiekolwiek interakcje. Jest po prostu ćwiczeniem, rodzajem medytacji, zwyczajnej, bo bezustannej. Jasne, warunkiem jest podstawowa jednak integracja, brak większych problemów, samowystarczalność pod każdym (ej, bez głupich uśmieszków, zwykła generalizacja), no więc dobrze - prawie każdym względem. Trzeba się nauczyć skupienia nad zadaniami do wykonania, radości z prostych czynności i uważnego przeżywania czasu. Do zrobienia to jest raczej. Śniadanie i inne posiłki z przyjemnością zjada się w towarzystwie książki, nie trzeba udawać zainteresowania, kiedy akurat jest coś ważnego do przeczytania. Nic nie trzeba zresztą, jest się odpowiedzialnym wobec siebie. Mówiąc szczerze, odrobiłem swoją ilość koniecznego przykrawania się do cudzych przyzwyczajeń, poglądów i wymagań. Kiedy było trzeba, choć nie było łatwo. Jest jakiś wpojony nam zestaw twierdzeń, mających utwierdzać w konieczności dzielenia z kimś własnej przestrzeni. Że pójść do kina jest lepiej z kimś albo na obiad, że w wakacje milej jest opowiadać sobie o zobaczonych miejscach, że nawet spacer z psem idzie lepiej we dwójkę. Myślę, że to fałszywe mity. Jasne, jak ktoś naprawdę to lubi, niech ma, ale większość z tych pewników to wirusy umysłu. Mówię tu o ludziach w moim wieku, innych generacji nie tykając, bo to inaczej jest w młodości jednak. Ja też nie mówię o takim singielstwie popkulturowym, z filmów co się dzieją w LA albo NY, ewentualnie na Pl. Zb.  Mówię o głębokim przekonaniu co do sensu przeżywania świata w refleksji własnej, nie poddawanej bezustannej weryfikacji, porannej i wieczornej. Jedyne, czego się jeszcze muszę nauczyć, to naprawdę w to uwierzyć.
Byłem też w Żarach przez chwilę. Nie przywiozłem zdjęć kolejnych pałacu, sami sobie znajdźcie w Internecie, jest dużo i wystarczająco przerażająco. Południowosobotnio to miasto jest, jak pewnie wiele takich miast, zzombifikowane, smutne i jak z wiersza Bursy, który wszyscy znają, a który tak samo brzmi, ciągle i ciągle.


Beuchelt czysty i szlachetny.
















Rzeczy w końcu do wyrzucenia.



















Niedokończony promień celtycki

















Po raz kolejny się cieszę, że nie zostałem gwiazdą rokendrola. Powiększyć by zrozumieć.





















Kościół, w który jest Droga Krzyżowa namalowana przez Staszka Antosza


















A to ulica jak z bajki, niedaleko zagroda z kurami.





















Z dawnych czasów





















A to po prostu Zdziś na dziś.








piątek, 22 sierpnia 2014

Być nudziarzem

Czuję się nudziarzem. To nie chodzi nawet o obraz własny na zewnątrz, raczej uczucie wewnętrznego nudziarstwa, o którym lepiej może nie wspominać nikomu. Znacie mnie, więc i tak pewnie to wiecie, albo przynajmniej przeczuwacie. Nudziarz, tak. To zresztą nawet się rzuca w oczy, nieużywanie alkoholu powoduje brak interakcji w sytuacjach wieczorowych, niechęć do szaleństwa, śpiewu i tańca. Ale też jakaś nadmiarowa odpowiedzialność i ściszenie głosu. Nielotne żarty. Nieudolne próby rozmowy. Nudziarstwo jest bolesne, ale daje też przyjemny dystans, no bo zostają już w okolicy tylko ci, którzy to wytrzymują. Co zresztą może oznaczać, że tylko Zdziś. Nadmierne poświęcanie uwagi pieskowi też jest objawem nudziarstwa, cóż, tak już pewnie musi być. Es muss sein, chciałem dodać przemądrzale, ale to już by było prawdziwe nudziarskie przegięcie. Zamiast Beethovena i tak cały czas wieczór leci 2LiveCrew...
 Czytam ostatniego Midrasza Od pierwszego zresztą numeru go czytam, miałem z nim przez lata kilka przygód, niespektakularnych, ale na moją miarę, jednak. O jednej nie napiszę, bo dotyczy osób trzecich. Właściwie to niesprawiedliwie ocenionego eseju o "Pchle Szachrajce" Jana Brzechwy. Druga jest raczej moją wewnętrzną przygodą. Piotr Paziński napisał arcyniesprawiedliwy esej o Szoa w polskich sztukach wizualnych. Wynikało z niego, że trochę rozumie, ale raczej mało. Napisałem do niego długi, odręczny list, którego jednak nigdy nie wysłałem. Mam go do dziś, choć ze strachu nie zaglądam. To pismo zresztą niestety oprócz wielu absolutnie nie do przecenienia zalet, jakoś do sztuki nie ma szczęścia, czy raczej ona do niego. No były piękne momenty, np. okładki Pawła Susida, tu ta najbardziej znana, absolutne mistrzostwo. W piśmie tym, co niewielu pamięta,zamieścił parę rysunków pod koniec życia Jacek Kryszkowski. Ale generalnie nieufność i problemy. Choć może jestem niesprawiedliwy, nr o Themersonach i małżeństwie Rosenstein/Sandauer był całkiem niedawno, choć bardziej o konteksty społeczno-literackie chodziło. No dobra, lubię się czepiać.
 Najnowszy Midrasz jest o Odessie. Mieście dla mnie z różnych względów ważnym. Byłem tam całkiem niedawno i bardzo doceniłem moc dmuchanego materaca w ciepłym morzu. A poza tym przedmieścia i bloki, bardziej chyba niż stare centrum. Trochę mnie zezłościło, ze Ilf i Pietrow, jedni z kluczowych obok Izaaka Babla pisarzy odeskich, zostali w tekście Belli Szwarcman-Czarnoty określeni jako pisarze humoresek. Artykuł akurat jest o Katajewie, generalnie ciekawy, ale ten passus kompletnie bez sensu, Panowie Przysięgli. Bardzo to było smutne, co się stało tam ostatnio, jakoś mi do ducha tego miasta nie pasowało, choć z drugiej strony...Zamiłowanie do ostrej gry jest jak najbardziej odeskie. Ale też bez skrajności ostatecznych. Nie wiem, co myśleć. Po raz kolejny też czytając, dowiadywałem się, jak wiele nie wiem. Ale też wiem to, czego wy na pewno nie wiecie - Wszystkie towary z przemytu wyrabiane są w Odessie, na ulicy Małej Arnautskiej.

Dziś w Parku wielkie czyszczenie Beuchelta.






A tu papugi z drugiej strony grobowca, zdjęcie Karola Trębuły, dziękuję bardzo.






środa, 20 sierpnia 2014

Zbędność nazywania

Biegłem do komputera z głową naładowaną mnóstwem spostrzeżeń, którymi chciałem się z Wami podzielić. Jak to bywa w takich momentach, jak przyszło co do czego, pustka. Chciałem coś bardzo mądrego, celną uwagę, myśl jakąś zwięzłą a hipnotycznie doskonałą a tu kluski jedynie mózgowe. Pustka i dojmujące poczucie nicości wysiłków. Szukając inspiracji trochę w panice, odnalazłem (na FB oczywiście) historię, po której już nie będę się wyśmiewał z ludzi, którzy nie mogą sobie poradzić z ciężarem odpowiedzialności. Powikłanie ich losów, przedtem nieznane, prowadzi mnie do idei bezwzględnego wybaczania obciachowości, głupoty i ograniczenia. Czasem mają po prostu fatalne trafienia, złych ludzi wokół, bezrozumnie ulokowane uczucia, zły start. Oczywiście - mogliby popracować nad sobą, ale nie mają pozytywnego oparcia, tylko ciągłe utwierdzanie w brnięciu w głupotę, pozostającą zwykłą głupotą, choć opartą na wyimaginowanych wartościach. Słuchają starszych i to się mści. Nie chcę ich dołować. No i nigdy już nie będę tu nawiązywał do swojej przeszłości uczuciowej - ta historia oduczyła mnie tego raz na zawsze, dzięki D.
 Poranny spacer w Parku Tysiąclecia. Po raz kolejny odkrywa się po deszczach cmentarna przeszłość, coraz częściej woda wymywa skrzętnie przykryte warstwą ziemi kawałki historii.
 Znalazłem na blogu AB kawałek swojego ostatniego postu. Jak miło! Drogi anonimie, który szerujesz moje pisanie, z całego serca dziękuję, jeśli nawet robisz to w złej wierze. To niezwykle przyjemne, że inni czytają to, co napiszę. No pewnie, nie jestem recenzentem filmowym, piszę z serca, emocji i radości oglądania. Takiej nie miałem przy okazji "Bardzo poszukiwanego człowieka", bo to nie jest film do zabawy. Hamburg wygląda na nim, jak trochę lepsza wersja świata z "Fallouta". Philip S. Hoffman gra jak zawsze prześwietnie, jak teraz wiemy trochę, co go trapiło, to trudno nie mieć wrażenia, że gra siebie. Bez złudzeń, że świat i ludzie mogą być lepsi. Czwórka młodych ludzi, bardzo wesoło z kolą i popkornem rozpoczynających seans, wyszła po godzinie. Nie ponieśli. Chyba nie zrozumieli, o co w ogóle chodziło. A chodziło jak często o indywidualne szczęście, niemożliwe w starciu z fanatyzmem, forsą i polityką, która w tym ujęciu jest balansowaniem w relacji pomiędzy tymi dwoma na f. No i scenariusz wg Johna le Carre, który akurat w takich rzeczach jest mistrzem. A na końcu dopiero sobie przypomniałem, że Anton Corbijn nakręcił przecież film o Ianie Curtisie. To jak się tu spodziewać wesołości...



Grób Georga Beuchelta chyba jednak nie zasługuje na takie traktowanie...






Zdziś na grzybach przed galerią. Goryczak żółciowy niestety.




Podmurówka grobu






A tu fragment nagrobka


















Dziwna rura, której nigdy nie widziałem, a musi tam być wiele lat.



















niedziela, 17 sierpnia 2014

Nic o Arteonie, trochę o Strażnikach Galaktyki

Może jednak trochę więcej powinno tu być o sztuce. Staram się. Czasem mi nie wypada napisać o rzeczach, które robię sam, czasem wolałbym, żeby napisali o tym inni. Nie napiszę dziś jednak o kolejnym numerze Arteonu poza tym może, że to jednak świetny zabieg marketingowy, zafoliować. Chcąc nie chcąc, z zamiłowania do przeżyć abjektalnych, musiałem kupić. Nie zawiodłem się.
 Byłem za to na Strażnikach Galaktyki i wyszedłem bezkrytycznie zachwycony. Piękna opowieść o miłości, przyjaźni, poświęceniu i sile dobra. O wyższości inteligencji nad tępą siłą. Bez napinki, z przecudownymi odniesieniami do sweet eighties, w muzyce szczególnie. Dość powiedzieć, że amuletem głównego bohatera jest walkman z nagranymi Greatest hits jego mamy. I te wszystkie kawałki lecą z niego, towarzysząc akcji. To nie jest moja muzyka, ale została w filmie umieszczona w punkt, bezbłędnie, mistrzostwo świata to jest. Cały zresztą film jest zbudowany z odniesień, aluzji popkulturowych, czasami zrozumiałych tylko dla znawców. Ale bez tego też jest fajnie. I wzruszająco - dobra, nie wstydzę się, tak, wzruszyłem się kilka razy, wiedząc, że właśnie tak ma być. A Rocket Raccoon  jest naprawdę nieco podobny do Zdzisia.
 Dziwny dzień, dużo milczenia, dużo pracy, przeczytane "Haszyszopenki" Jarosława Maślanka (o latach 80-tych znów). Nieco melancholii, przetykanej maniakalnym z lekka poczuciem konieczności pracy, systematycznej i dokładnej. Hm. 
Nie może być nic stałego, już się przyzwyczaiłem. Coś, co się takie wydaje, w jednej chwili może przestać, coś co się zaczynało, z nagła się kończy. Nawet nie boli a jednak nie przestaje dziwić. 

Trochę starych i nowych zdjęć Zdzisia i obiektów sztuki.




















Tu zdjęcie stare też z Berlina z sobowtórem pewnej artystki.























A tu grób Carol Dunlop i Cortazara na Montparnasse jak byliśmy z Misią i Andrzejem tam





wtorek, 12 sierpnia 2014

Konieczności - cd.

Tak czasami trzeba, z konieczności, ze zmęczenia i że tak się powinno. Przymus i imperatyw, rozum i odreagowanie. Jest jak jest i trudno, by było lepiej, raczej constans, że jakoś tam. Wiara trochę, że wszystko się uda i jeszcze będzie przepięknie, studzona wrodzoną niepewnością rezultatów. Tak właściwie to tylko, żeby jednak, piszę. Żeby nie było, że odpuszczam, wymiękam, nie potrafię.
 Przeczytałem ostatnio długą zaległość, Zaczyn Filipa Springera. Z zapartym i jednym tchem. Jest coś bardzo dojmującego w tych  życiorysach, tak naznaczonych historią i głębokim przekonaniem o słuszności własnej drogi. Zupełnie niesamowita historia o recepcji Hansena i jego uczniu wiernym w Norwegii. Jak ktoś chce zrozumieć więcej ze świata, to powinien to przeczytać. To też niebagatelna kwestia, że autor książki jest w swoim poczuciu słuszności we wszystkim bardzo podobny do swojego bohatera. Zazdroszczę, to fakt.
 I jeszcze jedna lektura, tym razem o Ernie Rosenstein książka Doroty Jareckiej i Barbary Piwowarskiej. To jest troszkę bohaterka mojej młodości, miałem reprodukcję jednej pracy, już nie pamiętam jakiej, wyciętą z Przekroju. to też jest książka konieczna, trochę do historii sztuki, trochę do historii Polski. Zawsze mi się wydawało, że to takie niteczki splątane, coś tam potem poczytałem, ale tak naprawdę, po raz kolejny, znów się dowiedziałem, jak bardzo nie wiedziałem. Szczególnie za rozdział Sztuczne szczęki, absolutnie wspaniały, wielkie dzięki dla Doroty.
Nastrój adekwatny do lekko panicznego powrotu do.
Ze Skartem było lekko i zbiorowo, bardzo dobre wspomnienia.
A w czwartek wieczorem o 18 we Frankfurcie nad Odrą wystawa Agnieszki, Ali, Pauliny i Radka, którą zrobiliśmy razem (oni bardziej).

Na huśtawce wesoło...















A tu Zdziś w towarzystwie Beniamina i Karola, trochę nie ma ochoty.















Tu zaś zdjęcie na którym mój aparat zakwalifikował mądrze pyszczek Zdzisława jako twarz.















Z archiwum, sprzed roku, kot z bramy głównej Stoczni w Gdańsku.


piątek, 8 sierpnia 2014

Kundel a niekundel

Minie za 10 dni rok od czasu gdy zacząłem pisać tutaj. Jakieś klasycznie złe stylistycznie to pierwsze zdanie. Drugie zresztą też. Nie czuję, jak rymuję.
Trochę to jednak nieprawdopodobne, że statystycznie wyszedł mi jeden post na dwa dni. Łatwo jednak wyliczyć. Sam się nie podejrzewałem, że mogę osiągnąć aż taką systematyczność. 365:181 jest bezlitosne.
Rok nie wyrok i nie czas na podsumowanie, tak wyszło. Z uwagi jednak na nawał obowiązków w najbliższym czasie mam zamiar trochę zawiesić działalność, a przynajmniej osłabić aktywność do końca sierpnia. Co z tego wyjdzie, to nie wiem, dowiecie się jako pierwsi.
 Zdziś już oddzielnie na FB zagościł, ale go tu jeszcze raz przywołam. Oto on w pojeździe przygotowanym pod kierunkiem Marcina przez artystów ze Skartu Zwróćcie uwagę na dzielność, balans i pozę pieska. Nie trzeba go ubierać ani trzymać. Jest twardym, śmiałym kundlem, spełniającym nawet najgłupsze idee swojego pana. Marcin go asekuruje, ale dyskretnie. Mam niejasne wrażenie jednak nadmiaru przywiązania do Zdzisławka. Trudno mi się do tego przyznawać przed samym sobą i staram się nie popadać w śmieszność. Związek ze zwierzęciem zawsze jakoś balansuje na granicy. Nie, żebym się wstydził, ale próbuję być w tym nieprzesadny. Czasem pewnie mi się nie udaje...





















A tu Pani Prezes uczy się spawania, również przy okazji działań (tu link do FB) Skartu w Parku Tysiąclecia. Łuku nie widać, ale to przeze mnie, bo nie mogłem uchwycić właściwego momentu. Zapewniam Was, że powstawał.















A na koniec mała reminiscencja z Frankfurtu/O. 14 sierpnia o 18.00 otwieramy w tamtejszym Museum Junge Kunst kolejną prezentację polskiej sztuki. Radek Czarkowski, Ala Lewicka-Szczegóła, Paulina Komorowska-Birger i Agnieszka Graczew-Czarkowska. Tu odpoczywają na chwilę, wystawa będzie, zapewniam, ciekawa, relacja po otwarciu.