poniedziałek, 30 września 2013

Do studentów moich przyszłych

Drodzy moi! Odsłaniam się oto przed Wami dość mocno, ale nie dajcie się zwieść. Nie wszystko tu jest prawdą. Blog jest gatunkiem literackim, pokrewnym dziennikowi i pamiętnikom naraz. Musicie pamiętać, że chęć autokreacji, luki w pamięci a także zwykły narcyzm powodują, żetworzenie przeważa nad odtwarzaniem stanu rzeczywistego.
Blog będzie służył również celom dydaktycznym. Znajdziecie tu ślady lektur, trochę nazwisk, zjawisk i cennych informacji. Raczej powinniście umieć potem wykazać się wiedzą, wynikającą z pilnego studiowania tych zapisków. Nie ma za to punktów ECTS, ale to pomaga :) w ich uzyskaniu.
Atak może przyjść z najmniej spodziewanej strony, pamiętajcie; podbijam sobie ilość wyświetleń w ten sposób, ale przynajmniej mówię to otwarcie i zapewniam, że nigdy mi to nie posłuży do komercjalizacji tego miejsca. Jako, że nie udzielam się na Fejsbuku, tamtędy nie próbujcie, to tędy wiedzie droga.

Na początek znajdźcie www.obieg.pl, www.magazynszum.pl i wybierzcie sobie co najmniej trzy teksty do przeczytania. A z www.dwutygodnik.com po jednym z każdej dziedziny. A w www.artmuseum.pl wejdźcie do działu Filmoteka i zobaczcie najlepsze istniejące źródło wiedzy o polskim filmie i wideo w sztukach wizualnych. I na początek oglądnijcie 5 różnych, na wyczucie do wyboru. A potem spróbujemy o nich porozmawiać.
P.S. Pytania o samopoczucie Zdzisia nie pomagają raczej w procesie współpracy dydaktycznej.

niedziela, 29 września 2013

TZN Xenna - raz jeszcze

No i jednak drugi raz dzisiaj, bo choć nie mam siły, to popróbuję na bieżąco, skoro pojawiły się bodźce.
Zdziś domaga się rzucania piłeczki i trochę mnie rozprasza. To jest mina - nie dam!



Przez przypadek nieco (zadzwonił Igor, czy przenocujemy muzyków) byłem na koncercie TZN Xenna, bardzo kiedyś dawno temu pankowego zespołu, który widziałem na żywo w 1982, w trakcie koncertu Open Rock w Krakowie, o którym tu już kiedyś pisałem. Xennę pamiętam z ostrego nawalania, chyba nawet Gazety mówią sobie przypominam i że perkusista miał nogę w gipsie i wchodził na scenę o kulach, co nadawało całości jakiejś ponurej aury.
http://www.youtube.com/watch?v=uVt3I2sAvy8
Niesamowite, że to jest na YT, zwróćcie uwagę na konferansjera :) To konkurs przecież był, zapomniałem.
Świetna jakość, jak na taśmie i pierwszy kawałek jakże aktualny.
Dziś stałem blisko sceny, widziałem Zygzaka z 4 metrów i właściwie, jak trochę przymknąłem oczy, to się nie różnił od tego dwudziestoletniego może chłopaka z wtedy. No dobra, jednak. Ma ciągle charyzmę, może w inny sposób, jak wtedy, sam nie wiem co myśleć. Czy pięćdziesięcioletni facet może na poważnie śpiewać te same teksty, co wtedy? Ze świat trzeba zmienić, że dzieci z brudnej ulicy, że politycy i księża, i wojskowi są źli i kłamią? To są rzeczy oczywiste, przerobione i nudne w swojej jednoznaczności. Jakoś jednak mi się podobało, może też dlatego, że grali równo, sprawnie, wszystko stroiło i nawet nieźle brzmiało. Koncert, po prostu. Nudzę, preferuję formę, stoję sobie w kącie postukując mogą z lekka do taktu. Co tam w ogóle robiłem, poza przywoływaniem demonów młodości? Jak wiadomo, nie pankowałem, to jest jedna z tych nielicznych rzeczy, których trochę żałuję. Tylko trochę, jak się żałuje rzeczy już nierealnych, nie-do-zrealizowania. Minęło 30 lat i ciągle pamiętam, jak wbity w ziemię patrzyłem na tych chłopaków, rówieśników właściwie i wierzyłem w ich wkurwienie, jak w nic na świecie.













Gorzej żałować czegoś, co się schrzaniło samemu i wszystko jest najgorzej. Uważajcie.

O wybaczenie

Wybaczcie proszę, ale trochę nie mam siły. Dla wesołości i sentymentu ten kawałek, jak pamiętacie, będący inspiracją dla pewnego filmu WA. Enjoy!
http://www.youtube.com/watch?v=0lCPmaq960E

sobota, 28 września 2013

Zdziś - nowe fakty

Dobrze, trochę tu jednak pokonfabulowałem. Zdziś pojawił się w moim życiu zupełnie inaczej, ale nie pytajcie mnie teraz o to.
Dziś tylko wiersz, na szczęście nie mój, który dedykuję wszystkim.

Erich Fried, "Es ist was es ist" / "Jest czym jest" 
tłum. Iwona Ziółkowska-Stadler

JEST GŁUPOTĄ
MÓWI ROZSĄDEK
JEST CZYM JEST
MÓWI MIŁOŚĆ
JEST NIESZCZĘŚCIEM
MÓWI WYRACHOWANIE
JEST TYLKO BÓLEM
MÓWI STRACH
JEST BEZ PRESPEKTYW
MÓWI PRZEKONANIE
JEST ŚMIESZNE
MÓWI DUMA
JEST LEKKOMYŚLNE
MÓWI OSTROŻNOŚĆ
JEST NIEMOŻLIWE
MÓWI DOŚWIADCZENIE
JEST CZYM JEST
MÓWI MIŁOŚĆ

czwartek, 26 września 2013

Skąd wziął się Zdziś w moim życiu czyli tajemnica pieska
















Pojawienie się Zdzisia w moim życiu jest owiane mgłą tajemnicy, niedopowiedzeń i zwykłego niedoinformowania. Nie chciałem mieć psa właściwie, od dawna już to raczej koty zdominowały moje otoczenie. Nie tylko domowe, ale też okoliczne, jak się to ładnie mówi. Dokarmiałem je, chowałem jak było trzeba (w sensie – do ziemi), na Wrocławskiej szczególnie, gdzie przez jakieś pięć lat miałem pracownię. Tam było ich dużo i była pani, które je karmiła, rodziły się
i umierały często, bo ulica była blisko a samochód to jest największy koci wróg w mieście. No i 2 domowe przez 16 lat - Azja i Tygrys.
Pies nie był brany pod uwagę. Któregoś jednak dnia pojawił się w okolicy galerii dziwny piesek, bez wyraźnych cech rasy. Nie dałem ogłoszenia o znalezieniu, bo jednak nie wydawało się, że ktokolwiek tęskniłby za nim. Wyglądało na to, że ktoś go po prostu podrzucił. Po bliższym przyjrzeniu widać było, że jest pół shih-tzu, ale była to zdecydowanie ta gorsza połówka. Nie wiadomo było, co zrobić. W dodatku przytroczony był za smycz do dużego fotela, co wyglądało trochę, jakby przywlókł go ze sobą. Dla małego pieska musiałby to być wysiłek gigantyczny.
Pierwsze, co rzucało się w oczy, to wielkie brązowe oczy i krzywy zgryz, lewy kieł wystający z paszczy czy może raczej paszczki na zewnątrz. Nadawał mu zawadiackiego, żeby nie powiedzieć, groźnego wyglądu. Sierść (shih-tzu powinien mieć włosy) w kolorze pieprz z solą też nie przedstawiała się najlepiej. Jedynie może biała kryza z przodu nadawała mu nieco dostojeństwa. Ale było to takie dostojeństwo, jak u krzesła od stolarza amatora, które próbuje naśladować ludwika np. XVI a tylko go parodiuje. Krzywe łapki i zakrzywiony w fajeczkę ogon, dopełniały niezbyt imponującej reszty. Trochę nie wiedziałem, co robić. Fotel, choć stary, był nawet ładny, mały piesek, choć na oko młody, nie był mi na nic właściwie. No ale, że zima była ciężka, wziąłem istotę z jej inwentarzem.
Tajemnicą pozostawało nadal, kto właściwie chciał pozbyć się tego, jak się okazało, miłego stworzenia. Piesek miał około roku, nikt go nigdy nie tresował, umiał tylko prosić łapkami oraz powiedzieć mama i pan. Lubił biegać za piłkami, kasztanami, patykami, no ale to właściwość wszystkich psów. Potem przestałem się zastanawiać nad jego pochodzeniem, po prostu się polubiliśmy i polubili go wszyscy w galerii. Stał się trochę moim a trochę galeryjnym.
A imię? Możecie zapytać. Jedyną informacją, jaką miałem, było znalezisko z tego zagłębienia każdego fotela, gdzie wpadają rzeczy z kieszeni siedzącego. Znacie to. Z ciekawości, parę dni po znalezieniu pieska, poszukałem w tym miejscu, pomiędzy siedzeniem a oparciem. Oprócz kurzu i paprochów była tam jeszcze mała karteczka z napisanym na maszynie (!) krótkim tekstem – Jestem Zdziś. Zabierz mnie. Do dziś nie wiem, czy ta informacja (?) dotyczyła fotela, czy psa, ale uznałem, że nadawanie imion fotelom to jednak rzadko spotykana aktywność. Postanowiłem przyznać je pieskowi, co stało się źródłem wielu drobnych nieporozumień, komplikacji i wesołych zdarzeń. Zachowałem je, choć mogłem nie znaleźć tej, małej przecież, karteczki. Być może poprzedni właściciel nie mógł już z nim mieszkać, może miał alergię na jego, co tu dużo mówić, inwazyjną sierść a może musiał wyjechać gdzieś daleko, gdzie nie można zabierać piesków. Tego już się chyba nigdy nie dowiemy. Nie wiadomo w dodatku, czy naprawdę było to imię pieska, czy karteczka była po prostu próbą maszyny. Z drugiej strony, kto dziś pisze na maszynie!? To mógłby być jakiś trop, ale żaden tam ze mnie Marlowe.
Zdziś jest super dzielny, nigdy nie skarżył się na samotność, czy odrzucenie przez dotychczasowego właściciela. Jednak, choć minęły już od tego czasu ponad 4 lata, co jakiś czas nie chce biegać z piłeczką ani mówić mama czy pan. Leży tylko i patrzy. A może po prostu coś zjada i źle się z tym czuje a ja antropomorfizuję go bez sensu. Pewnie tak.
Mniej więcej tak wyglądał gdy go spotkałem.





środa, 25 września 2013

Chwilę z Wiednia, o obrazach i nocnym portierze

Waga Wiednia w naszym obszarze geograficznym jest oczywista i powalająca. I nie do uniesienia, w sensie historycznym przede wszystkim
Ale to wszystko wiecie. Ja tu tylko małe opowieści snuję, więc to będzie niewielkie. Na początek drobne nawiązanie do poprzedniego posta i takie klasyczne zwizualizowanie - jest cudownie i miło. Znalezione w Wiedniu na jakimś słupie, chyba reklama, czegoś, nieważne.
















W Wiedniu chciałem dwie rzeczy. Jedną już widziałem, drugą tylko na filmie. O drugiej następnym razem a teraz będzie o Kunsthistorisches Museum, gdzie dużo ciekawych obrazów i sala z Breughlem, moja ulubiona, gdzie mógłbym siedzieć długo.
To wielkie, piękne, staroświeckie muzeum. Postarałem się specjalnie dla Was poszukać rzeczy, których nigdy nie wiedziałem, albo nie pamiętam. Wolf Haber, zaiste duża wyobraźnia i świadomość rynku. W jego Ukrzyżowaniu fundator pod krzyżem jest wielkości Chrystusa. I wąż na krzyżu w kształcie te, powieszony obok. Nie sfotografowałem, ale rzadki motyw i może gdzieś znajdę (pobieżne poszukiwanie w Sieci zawiodło). A tu Leonhardt Beck i kolejny Św. Jerzy. Jak widzicie, biedna jaszczureczka cierpi i jeszcze mały krokodyl obok, już zamordowany.Na to wszystko opodal czeka księżniczka z barankiem (Barankiem raczej) na lince, chciałbym napisać mopsoidalnym (uwielbiam to słowo), ale nie jest. Obraz jest do oglądania bardzo, szczegółowy i zabawny i taką pewnie pełnił wtedy rolę, pięknego przedmiotu dla bogacza. Nic w tym złego, to do dziś tak działa.




























Dziś jeszcze tylko mój ulubiony fragment z Rzezi Niewiniątek, morderca kopiący w drzwi - ramę obrazu jakby chcąc wyjść poza obszar odtwarzanych zdarzeń, na zewnątrz, do życia. To zresztą bardzo aktualny, straszny i niestety zrozumiały dobrze obraz. Nie wymądrzam się, sam tego nie lubię.


 Ciąg dalszy zdecydowanie nastąpi. Urlopowy nastrój nie sprzyja skupieniu. Na razie tylko, w ramach bonusu zapowiedź nudnego story o wizycie w okolicach Karl-Marx-Hof, który to budynek jest jednym z ważnych bohaterów Nocnego portiera Liliany Cavani. Filmu znaczącego, jak wiecie.






sobota, 21 września 2013

Różowe mopsy, konkurs z nagrodą i ulga spokojnego wybaczania

Ty moje pióro drewniane, nieumiejętne i oporne. Czy raczej – klawiaturo twarda i ciągle
z wyprzedzające r albo ą zamiast a bez ustanku. Przyszedł mi do głowy esej o różnicy pokoleniowej a było to w dworcowym Cofee Heaven (reklama?) i już prawie był sformułowany gdy spostrzegłem, że przy stoliku obok, na stojąco, w wyraźnym pośpiechu pije kawę Monika Sz., z którą parę dni temu piliśmy herbatę w Istambule. I było to jak zawsze treściwe, choć tym razem krótkie spotkanie. Przypomniało mi się zaraz potem, że powinienem jeszcze opisać rozmowę o Biennale, którą na bieżąco prowadziliśmy w I. Monika jak zawsze celnie zauważyła, że to, co ja nazywałem radykalizmem, jest jednak radykalizmem zmiękczonym, chociażby przez fakt, że wiele prac było już na innych wystawach, nawet w podobnych a przynajmniej zbliżonych konfiguracjach. Nie było też właściwie prac ze wschodniej i środkowej Europy, które mogły by być na poważnie radykalne. To prawda, jakoś dałem się uwieść (jak zwykle) kuratorskim sztuczkom, choć podtrzymuję swoje poprzednie słowa o tych pracach, które opisywałem. Kilka z nich chętnie pokazałbym u siebie i właśnie nad tym pracuję. W końcu po to są binole, jak to się mawiało w Elblągu, żeby poznawać nowe rzeczy.
Odprowadzałem Misię do pracy (moja mała Lady Day śpiewa wieczorami w podejrzanych lokalach) idąc a potem wracając ulicą dziewicy bohater. I czego ja właściwie chcę, myślałem sobie, zrobię ten potlacz, rozdam i wyrzucę wszystko i potem już będzie zamknięte, niepamięć, niebyłość, spokój. O co mi właściwie chodzi jeszcze, sam zbroiłem, nikomu nic do tego, to ja tu rządzę, ja zniszczyłem, ja ponoszę konsekwencje. Nikt więcej nie powinien przez to cierpieć i nawet się martwić. Nikt. Szczęścia dla wszystkich i niech nikt nie odejdzie skrzywdzony, jak brzmi przecudowna pointa jednej z moich ulubionych książek. Kto zgadnie, jaki ulubiony film powstał na podstawie tej książki, dostanie cenny przedmiot w ramach potlaczu. Na poważnie, proszę o wpisy, tym chytrym sposobem.
No może tylko piesek cierpi, ale on będzie teraz ćwiczył bieganie z rowerem i to mu na pewno dobrze zrobi na smutki.
A esej miał być o kwestiach pokoleniowych i że poetyka różowego roweru, kawy pitej z kubka na ulicy i mopsoidalnych psów, przedstawiona na muralu kawiarnianym jest czymś bardzo ciekawym do analizy kwestii różnic wiekowych dziś. 














Czy efektywność tej estetyki polega na łatwości przyswojenia? Czy ta różowość jest Gemutlichkeit czy raczej jednak Bańdowo-Pinińska? Czy to w ogóle jest na poważnie, te ich brody, mówienie Bourdiem i żoliborski sznyt? Do łez rozbawił mnie ostatnio tekst o prawicowych h. (nie przejdzie mi tu nigdy to słowo przez palce), ich teksty i jakaś taka nieostrość, jakbym nie mógł ich zobaczyć inaczej, niż rozmazanych.
Nie wierzę w mądrość dojrzałości tak jak w siłę młodości, to nie są zjawiska do zmasowienia, że tu stworzę sobie neologizm.
Ale też widziałem i widzę z bliska fascynację życiem innym zupełnie, niż moje. Potrafiłem ją i potrafię zrozumieć, ale nie umiem orzec do końca, skąd jej siła. Kupiłem sobie dziś zresztą obowiązującą kurteczkę półpuchową w znanej sieciówce. Dobrze wiedziałem, gdzie, jaką, dobrze wiedziałem, jak kupować, świetnie wytresowany, w umiejętnej rozmowie z przemiłym sprzedawcą.
Konwersy też miałem, tylko w plecaku.
Upraszczając - to jest miłe i łatwe, jak się ma za co. Wszyscy są młodzi, ładni, tolerancyjni dla inności, wiedzą kto to Żiżek, Sontag i Bownik. Lubią podobne, choć na szczęście jest dużo i coraz więcej do lubienia. Jak ich też lubię, żegluję po tych samych wodach, choć coraz wolniej, w nie całkiem tę samą stronę, wciągają mnie wiry, liny się plączą i wanty nie podniesione na czas.
Trochę to wszystko jest jednak jak ożywiona wizualizacja. I jest to właściwie sprzężenie zwrotne – wizualizacja wygląda jak życie i na odwrót. Sam w tym uczestniczę, biorąc niekiedy wykreowane za prawdziwe. Ubierając trampki i wąskie spodnie, by załapać się do biegu – ucieczki przed upływem lat. Nawet jeśli się nie uda, to są wygodne rzeczy. Ale przez powszechność tak łatwe do wyrzucenia, gdy już przyjdzie ich czas. Na razie mi pozwólcie.

Konkurs jest łatwy, ale dam Wam szansę - trwa tydzień a nagroda będzie miła.

środa, 18 września 2013

Źle i źle

Tak, bardzo źle, nie mogę nic więcej. Może nawet nie jakoś najgorzej, ale ciągłe, przymusowe myśli, nieumiejętność poradzenia sobie z nimi i jeszcze Zdziś. Ufny, wpatrzony, kochający i neurotyczny. Jeszcze chwilę temu ciepło i w miarę spokojnie. W miarę.















Żeby nie narzekać i utrzymać jakiś spokojny rytm, muszę coś zrobić, choć nie wiem co. Jutro trochę pracy w Warszawie i pojutrze. Dajcie mi dyspensę na te kilka dni, będzie po parę zdań. Znowu się robi słabo a muszę być mocno sprężony. Nie będę udawał, że jest OK, nie potrafię, ale może przejdzie tak szybko, jak przyszło.
 Zdziś zaspany, sapie.


wtorek, 17 września 2013

Po co mi jest sztuka właściwie?

No jest to jednak blog o sztuce. Wypadałoby choć parę słów, jak to mówią, w temacie. Nie cały czas o potlaczu, bólu i głupich decyzjach życiowych.
No dobrze, jeszcze tylko coś śmiesznego. Oglądam sobie Nocnego portiera Liliany Cavani, jeśli ten film można oglądać  "sobie". W polskiej wersji tłumacz (chyba było robione ze słuchu jednak) napisał zamiast Kaltenbrunnera (chodzi oczywiście o TEGO Ernsta, który nb. studia skończył w Grazu) Karltona Bruenera.. Tak kończy się brak podstawowej wiedzy historycznej. Skomleniem bzdur. Ale to tylko dygresja, choć nie niewinna, przed wyjazdem do Austrii. I nie przez przypadek w lobby przemiłego Hurriyet Hotel (reklama) znalazłem The Kindly Ones. Angielską wersję, bo przypomnijmy, choć Amerykanin, Littell napisał to po francusku. Zawłaszczyłem, zamieniając na polski przewodnik po Istambule. Tam się bardziej przyda. A polską gdzieś mi wcięło, więc sobie teraz będę czytał i się uczył.
A tu mała impresja z Kadikoy:
















Przez z górą 30 lat kontaktu nie znudziła mi się ani trochę. Kiedyś mówiło się o niej plastyka a nawet używało słowa plastyk na określenie artysty. Mówiło się też komisarz a kurator był tylko sądowy.
Trochę się trzęsę, gdy to piszę, nie z zimna, które mnie dopadło znienacka, a raczej z przejęcia. Choć przecież piszę o tym po raz kolejny a mówię to chyba tysięczny raz.
 A teraz trochę historii. Niektórzy z Was znają tę opowieść, tłumaczącą, skąd właściwie wzięła się w moim życiu. Nie myślę oczywiście, że to jest jakoś bardzo interesujące. Raczej jedynie może być jednym z przykładów na indywidualne dochodzenie do rozumienia. Bo ja wiem, odczuwania i radości z obcowania. Przyjemności i wiary w sens. Przekonania o prawdzie wypowiedzi i szczerości przekazu.
 W 1981 roku, pod koniec października byłem w Łodzi na otwarciu "Konstrukcji w procesie". Właściwie to byliśmy całym 2 rokiem poznańskiego kulturoznawstwa. Zabrał nas tam Grzegorz Dziamski. Właśnie sobie uświadomiłem, że miał wtedy 26 lat i wydawał się nam szacownym starcem, przynajmniej mi, bo ja właśnie skończyłem 20. Zajęcia z nim dotyczyły sztuki nowoczesnej, a tym wyjazdem rzucił nas na głęboką wodę. Tu muszę się nieco cofnąć. Ale zanim to nastąpi, posłuchajmy muzyki:

 http://www.youtube.com/watch?v=7F5Cw2AEyQo

Akurat w tym miejscu jest to piosenka znacząca.

Dostałem się na studia, bo byłem laureatem Olimpiady Artystycznej. Właściwie, mówiąc szczerze, laurelatem. Choć mi to korekta podkreśla, oczywiście tak miało być. W 3 klasie liceum namówiła mnie Pani Baturo, żeby wziąć udział. Właściwie zrobiłem to tylko dlatego, że z rysunków byłem słaby (żebyście zobaczyli te wazoniki z kwiatami, nigdy więcej niż trója minus) no i jak każdy bęcwał w tym wieku uważałem impresjonizm za najwyższą formę sztuki współczesnej a już za Van Gogha to nie wiem co bym zrobił. Działo się to pod wpływem felietonów Andrzeja Osęki i Sztuki cenniejszej niż złoto. Klasyk i banał, jak tak rozmawiam z rówieśnikami. A jednak jakoś się udało i  dostąpiłem nawet pod koniec tejże olimpiady (cóż za zresztą wpadka - powinny być to przecież Igrzyska - częsty błąd i już wszyscy go chyba popełniają) rozmowy z Profesorem Białostockim. Choć to dawno było (lat 35 - wybaczcie, ale to się już jakieś straszliwe memuary robią), jak dziś pamiętam, że opowiadałem coś o manierystycznym obrazie, wskazanym przez profesora, chyba nawet coś o nim wiedziałem. Profesor na moje niepewne stwierdzenie o nierozpoznawalności autora, z lekką pobłażliwością stwierdził, że obraz jest anonimowego malarza. No i o Toulouse-Lautrecku, którego sobie wybrałem do końcowego ewentualnie egzaminu. A dowiedziałem się tuż przed wejściem, że Profesor nie cierpi. No, ale jakoś poszło, pamiętam zacisze gabinetu, powagę biurka i książki. I uśmiecham się teraz do tamtego szczeniaka, który nadrabiał miną, był śmiesznie głupi i udawał mądralę. Może bym i dzisiaj takiego nie lubił, ale może jednak nie był taki zły. A jeszcze wcześniej, na salach Muzeum Narodowego, dostałem do opisania obraz. Bez podpisu. Szanowna komisjo, przyznaję się dziś publicznie, po raz pierwszy - nie wiedziałem, co to za obraz. Znałem go ze znaczka pocztowego (!), ale nie pamiętałem nic więcej. I wtedy ktoś ze studentów, pilnujących żebyśmy nie ściągali, podpowiedział mi, że to Jean-Baptiste Greuze i jego Gitarzysta (niektórzy uważają, że Ptasznik). Jak już wiedziałem, to sobie trochę przypomniałem, trochę nadrobiłem potoczystością pisania i w ten nieuczciwy sposób wszedłem do finału. Prawnie się przedawniło. Mam nadzieję, że nie wykorzystacie tego przeciwko mnie, ale jeśli już, to przynajmniej pamiętajcie, że sam się przyznałem. I jeśli ów student to pamięta, to dziękuję mu często do dzisiaj!
Na 2 roku studiów nie wierzyłem w sztukę nowoczesną. Uważałem ją za co najmniej wątpliwą działalność, naśmiewałem się też, w czym walnie pomagał mi ton opisów wystaw w Szpilkach a także lektura Manipulacji  Ireneusza Iredyńskiego. Głupi i naiwny jednak byłem , co składam trochę na karb wieku a trochę po prostu na podatność na (nie tylko tytułową) manipulację.
Wycieczka na Konstrukcję zmieniła wszystko. Literalnie, dokumentnie i na zawsze. Zrozumiałem, że sztuka może wszystko. Że chwyta za włosy, ma sens, wprowadza w inny świat, nie lepszy, tylko inny. Że daje poczucie wspólnoty i naznacza życie wagą i sensem. Ale też potrafi być śmieszna i dawać poczucie uczestnictwa w niezrozumiałej niekiedy, ale bardzo śmiesznej zabawie. Byliśmy na projekcji Robotników 80, byliśmy na strajku w Zakładach Marchlewskiego, kiedy stare-młode włókniarki płakały w obecności artystek i artystów eleganckich nowojorską wystudiowaną elegancją. Oni całkowicie wmurowani w brudny beton nie wiedzieli, co powiedzieć. Takie rzeczy znali z Dickensa. A mi się otworzyły oczy i wszystko już było inaczej.
A potem była wystawa towarzysząca Falochron, o polskiej sztuce i pamiętam Łódź Kaliską i Kryszkowskiego a potem wszyscy zostali zamknięci przez ŁK na najwyższym piętrze fabryki i trzeba było schodzić schodami ppoż a Bożena miała lęk wysokości i musiałem ją mocno trzymać.
Już za długie. Jeśli doczytaliście do tego miejsca, to bardzo dziękuję. Jeszcze o tym będzie. A długość ma mnie rehabilitować za dni parozdaniowe.
A tu bonus dla Roberta Maciejuka:


















Dobrej nocy.

Spóźniony znowu spóźniony

No i nie udało się tym razem. Jeden dzień bez pisania. Właściwie mogłem popisać, ale dzień wyjazdowy jest zawsze nerwowy, jak mówi nieznany poeta. W gruncie rzeczy nic się nie działo, jakiś drobne zakupy, spacery, dojazdy na lotnisko. W sumie luz i powrót samochodowy też bezproblemowy. No, ale się nie napisało.
Nie odrobię tego teraz i nic nie wskazuje na to, żeby miało być lepiej. Wypala mi się ta chęć twardego pilnowania systematyczności zapisu. Muszę wykrzesać nowe siły. Potlacz jest tu rozwiązaniem, potlacz otwiera nową drogę i uniezależnia. Oczywiście to moje własne rozumienie idei, która ma swój konkretny: przebieg, rodowód i znaczenia. Zawsze przy tym się zastanawiałem, na ile antropologiczny jego opis zniekształcił to, co było naprawdę. Nie dowiemy się tego już nigdy. Muszę, po prostu muszę zrobić swój własny, zniszczyć, oddać i wyrzucić mnóstwo rzeczy, by spróbować nie myśleć o tym, o czym nie powinienem.
 Nie jest źle, ale też prawdziwy potlacz pozwoli mi na odzyskanie przestrzeni, którą utraciłem. Na zabicie przeszłości, która już nie istnieje nawet w słowach.
 Ale zanim to nastąpi, jak mawiał spiker w nieodżałowanej pamięci audycji Radio ma głośnik, od soboty na urlop jeszcze do miejscowości Graz. O czym szeroko opowiem, na urlopie bowiem można robić, co się chce.
A tu minaret i ufo.














Śpijcie dobrze, już bardzo późno.

niedziela, 15 września 2013

sobota, 14 września 2013

Zobowiązania i ich realizacja

Tak, moi Drodzy, zobowiązałem się do codziennego pisania. Nie wobec Was oczywiście, a wobec siebie. Trochę to było na wyrost, trochę rozumiem, że trzeba mieć bardzo dużo i bardzo ciekawego do powiedzenia, żeby to naprawdę miało sens. Nie zawsze się ma, cokolwiek. Dziś na przykład jest ten dzień. Można by powspominać, coś z dawnych czasów przytoczyć, jakiś link miły udostępnić a tu nic. Pustka. Po azjatyckiej stronie Istambułu nieprzebrane potoki ludzi, tłum, samochody pięć na godzinę, ale to sobie możecie przeczytać w jakimś bakpakerskim blogu, pełno tego jest. Nie lekceważę, sam korzystam, ale sam nie umiem. Mogę Wam tylko poradzić, żeby nie jechać autobusem z Kadikoy do Uskudar (pisze bez umlautów) a jeśli już to nie w południe. Potworne korki.
No i tak to jest ze mną. Trochę żyję w przeszłości a trochę się staram przestać. Tu jest zresztą idealnie do takiej mieszanki, wszystko jest zmieszane, trochę żywe i trochę umarłe.
Koty. Jak to miło, że ich tu tak dużo. Jak w Marrakeszu. Ale czy ja właściwie kiedykolwiek byłem w Marrakeszu? Nie, chyba jednak nie. To tylko maligna była, jakiś sen niezbyt mądry, zagubiony w realności. Wszystko się tylko wydawało, nie było, z gorąca, głupoty i wiary w możliwość. Jeśli więc będę Wam kiedykolwiek opowiadał o Maroku, pustyni i Jemaa el Fnaa to nie wierzcie w ani jedno moje słowo. Wszystko zmyśliłem, trochę wziąłem z Baśni z 1000 i jednej nocy a trochę z odurnienia. Wybaczcie i śpijcie spokojnie.

piątek, 13 września 2013

Nic wieczorem

To był miły dzień. Do popołudnia Biennale (musi się uleżeć, więc napiszę później), przemiła kolacja z Moniką, Anią i Sylwią. Trochę dognały mnie wspomnienia, ale wspomnienia są dobre. Przeszłość zawsze dogania. A może to tylko banał dla podtrzymania ducha. Zdjęć nie będzie tylko pozdrowienia dla czytelników.

czwartek, 12 września 2013

Peryferia i moc- kilka zapisków z Biennale

Nie będzie to oczywiście ani systematyczny, ani  zapis całości, bo wszystkiego nie widziałem, na razie pierwszy dzień. Bardzo pozytywne wrażenia, nie ma napięcia właściwego wielkim imprezom, dobre prace, przynajmniej większość tych, które widziałem. Karolina robi poważniejszą dokumentację, a ja raczej jakieś przypadkowe fotki, trochę filmuję, żeby coś pokazać studentom. Nie mam w tym blogu ambicji prowadzenia działalności krytycznej. Zresztą, widziałem na wystawie co najmniej kilku bardzo ważnych, młodych, polskich  i nie peryferyjnych, tak jak ja, kuratorów. Oni Wam we właściwym momencie wytłumaczą, co było dobre a co be.
 Zawsze jest kłopot z takim szybkim resume. Bardziej przychodzi na myśl przesmaczny posiłek w miłej knajpie, wcale nie bardzo turystycznej, mnóstwo różnego stanu i formy kotów, czy ulica wypełniona sklepami muzycznymi. No ale w końcu jestem w pracy i chociaż będę to dyskontował trochę później, to może trochę na gorąco. Film Miki Rottenberg i jej film Squeeze, nieco barneyowska w formie, ale bardzo efektowna i straszna opowieść o pracy, globalnym kapitalizmie, zmęczeniu, maszynach i pewnie mnóstwie innych spraw. Przerażająco miejscami śmieszna, a jednocześnie maszyny-krajalnice-mieszkania z OSB pewnie działałyby naprawdę.
I inna, o której powinienem na początku. Jakoś wzruszająca, na wejście i chyba znaczące, że na wejście, trochę staroświecka, tak jednoznaczna a jednak poruszająca. Jorge Mendez Blake i Castle. Równy mur,
z jedną nierównością, wypiętrzeniem, spowodowanym przez książkę położoną u podstawy, jak w tytule, oczywiście FK. A jeszcze film Amal Kenawy, właściwie zapis akcji w przestrzeni Kairu. Milczenie owiec,grupa mężczyzn na czworakach w stadzie idących przez ruchliwe ulice miasta.I potem dyskusja, autorka otoczona autorytarnymi, napastliwymi mężczyznami, plotącymi coś o obrażaniu narodu i zdegenerowanej sztuce. Jak wszędzie, ale też może bardziej płciowo opresyjne. Jorge Galindo i Santiago Sierra - film, na którym karawaniarskie samochody wiozą na dachach odwróconego lustrzanie Madrytu wielkie portrety króla i byłych premierów. Oczywiście o kryzysie, ale jakże efektownie. No i w tle Warszawianka 1905 r. Wprawdzie po rosyjsku, ale Yael Messer pisząca w katalogu o tej pracy nie musi wiedzieć, że to nie jest Varsoviana Sovietica choć zdaje się w napisach końcowych coś takiego się pojawia. Ale to jest Warszawianka, bardzo radykalny hymn socjalistyczny:

Dziś, gdy roboczy lud ginie z głodu,
Zbrodnią w rozkoszy tonąć jak w błocie,
I hańba temu, kto z nas za młodu,
Lęka się stanąć choć na szafocie!
O, nie bez śladu każdy z tych skona,
Co życie sprawie oddają w darze,
Bo nasz zwycięski śpiew ich imiona
Milionom ludzi ku czci przekaże!
Naprzód Warszawo!
Na walkę krwawą,
Świętą a prawą!
Marsz, marsz, Warszawo!
Hurra! Zerwijmy z carów korony,
Gdy ludy dotąd chodzą w cierniowej,
I w krwi zatopmy nadgniłe trony,
Spurpurowiałe we krwi ludowej!
Ha! Zemsta straszna dzisiejszym katom,
Co wysysają życie z milionów.
Ha! Zemsta carom i plutokratom,
A przyjdzie żniwo przyszłości plonów!

Warto czasem sprawdzić źródła, Senores! A to jest tekst oryginalny i jeśli się go zna to film staje się naprawdę radykalny. Tak, czepiam się.
 W tym kontekście jeszcze film Wonderland Halila Altindere, perfekcyjnie zrealizowany klip, na który grupa istambulskiej młodzieży rapuje, parcouruje, beboyuje ale też bije i podpala i włazi na prawdziwy akwedukt. Katarzyna K., którą spotkaliśmy na wystawie, zasugerowała jednak nadmiar kapitału w imię anarchii, ale żeby było przekonywająco, myślę, trzeba zrobić dobrze. I nawet jeśli się mylę, to jest to sugestywne.
I dzisiaj jeszcze tylko Dominio Argentyńczyków Martina Cordiano i Tomasa Espina. Wnętrze, w który każdy, wcześniej rozbity, pęknięty sprzęt jest dokładnie, choć w widoczny sposób zlepiony. 
A zdjęć nie będzie bo Internet w hotelu jest umowny nieco, więc na razie z telefonu nie prześlę.
Stambuł wciąga i jest taki różny. Dziś też oddział policji z tarczami i w zbrojach przy opancerzonym pojeździe i wizyta w sklepie muzycznym, żeby spróbować pograć na zapomniałem nazwy, ale potem zidentyfikuję. Dobranoc Państwu.

środa, 11 września 2013

Stambuł by night

Za oknem kocie wrzaski i okrętowe syreny. Szum samochodów. Konstantynopol, można powiedzieć.
Żeby nie było - echt turistico foto:













Biennale zaczyna się jutro- dziś spać, jutro do pracy. Jeszcze jedno zdjęcie z cyklu swojskie klimaty:


wtorek, 10 września 2013

It's easy to remember and so hard to forget,

jak mawia klasyk (w tym wypadku Lorenz Hart, autor także Blue Moon i My Funny Valentine - wyobrażacie sobie napisać takie piosenki!, tu z Richardem Rodgersem). Nie będzie aluzji ani smętnych wyznań. Tak mi się napisało po prostu. Pisanie piosenek jest w ogóle jakąś jednak magią, pomyślcie sobie o KSP i o tym, ile tego zrobili. Absolutnie niewiarygodne.
Reisefieber przed lotem do Stambułu. Biennale zapowiada się świetnie, bardzo dużo imprez towarzyszących, nie do przerobienia, ale starać się trzeba. Mój pierwszy raz cztery lata temu zdarzył się akurat w trakcie ramadanu. To jest świeckie państwo, ale czuło się jednak pewne napięcie, zwłaszcza jak się połapaliśmy, że turyści turystami, ale jakby trochę jednak dziwnie. Spotkałem tam wtedy Monikę i Magdę i poza sztuką było bardzo miło, towarzysko i przechadzkowo.
Teraz mam nadzieję na ciężką pracę intelektualną i wystawę ciekawego młodego artysty w 2015. Gdybyście mieli zazdraszczać, to jadę do roboty i to wcale nie jest żart. Spróbuje to opisać, choć nie obiecuję, że od razu.
 Zdziś oddany, nie wyglądał na przejętego, z czego się cieszę. Trochę się rozstajemy często ostatnio, dlatego po powrocie nie spuszcza mnie z oka, włazi do łóżka i wyłazi dopiero rano. Taki to jest piesek nieco neurotyczny.
Tu pod szafkami u Marty i Michała, gdzie z daleka słychać było odgłosy żużla. Mało widać, no bo było widać niewiele:














Ostatni kwartał roku zapowiada się w galerii jako wielki powrót do przeszłości. W tym roku mija 50 lat od pierwszego Złotego Grona. Mam nadzieję, że się uda ten fakt wprowadzić do zbiorowej świadomości, przynajmniej lokalnej. Na razie niespodzianka, ale będzie dużo ciekawych zdarzeń, co tu publicznie obiecuję. Do jutra, niedługo znów on the road.

No i jeszcze bonus, może najlepsza wersja tego utworu:
http://www.youtube.com/watch?v=Mmrpb8aQFQY

10.09. każdego roku - jednak wiersz (nie mogłem inaczej) i piosenka

10.09. każdego roku

To wiem na pewno nie przez Cigacice
choć most tu piękny i pójść można pod nim
lub nawet jechać nad rzekę przez wał
prosto nad brzeg piaszczysty
gdzie też ładnym latem
wykąpać się można
jak kto to  lubi bo woda jest ciepła
i  mulista trochę lecz czysta nad wyraz
Także nie chodzić do baru
gdzie wszyscy
chodzą a wciąż tu jest tanio
i raczej  smacznie
jeśli nie być bardzo
wybrednym i żądnym
niezwyczajnych doznań
Narzucić sobie dyscyplinę miejsca
zabić nadzieje i nie prowokować
myśleć rozumnie
wszystkie stare sprawy
zamykać w worku niebieskim na śmieci
wszystkie stare rzeczy
wyrzucić lub oddać
nie wdychać zapachu
nie głaskać nie płakać
Zamykać w worku szczelnym bez powietrza
żeby  zgnilizna z niego nie wypełzła
Mocno zamknąć oczy oraz nie używać
bliskiej pamięci
zaszyć te fragmenty
pokryć je szmatami wybudować szopę
na resztki i w głowie ułożyć te gruzy
stare ścierki pudła folie i palety
Pójść inną drogą i zmienić mieszkanie
a ze starego wyjść zupełnie nago
zapomnieć wszystko
zapachy i żądze
rzeczy  i ubrania
książki wiersze filmy
dotyk i piosenki
całą biżuterię
nie uwierzyć więcej
i zabić pragnienia
znaleźć inne miasta
i nigdy nie wrócić

http://www.youtube.com/watch?v=VRJMaYOs3r4





poniedziałek, 9 września 2013

Nagroda dla galerii

Miło jest dostawać nagrody. Dostaliśmy, jako instytucja kultury, galeria BWA w Zielonej Górze, nagrodę kulturalną Miasta. Dobrze jest być docenianym na miejscu, u siebie, gdzie wszyscy się znają i mniej więcej wiedzą, na co cię stać.
To jest nagroda dla wszystkich, bo jednak w instytucji praca zespołowa jest podstawą. Na szczęście to jest mała galeria, więc te 8 osób, z czego 3 na niecałym etacie, jakoś się dogaduje.
Głupio mi o takich poważnych sprawach pisać na blogu, ale że jednak o sprawach zawodowych też tu jest, no to wspominam.
Zacząłem tu pracować prawie 30 lat temu. Nie będę teraz opisywać, jak to na mnie wpływa, to w końcu ponad połowa mojego życia, ale nie jest źle. Niektórzy chyba potrzebują stałości :) Budynek się zmieniał, zmieniały się moje stanowiska, dyrektorzy, prezydenci, nie mówiąc już o ustroju. W 2015 będziemy obchodzić 50-ciolecie i muszę wymyślić coś spektakularnego (o ile oczywiście dotrwam).
Dziękuję za nagrodę i dziękuję tym, którzy mnie teraz czytają za cierpliwość wtedy, kiedy pisanie idzie mi niesporo.
Zdziś domaga sie rzucania mu piłeczki, ale przesadza, dziś to już któryś raz.
To chyba tyle, wcześniej się dziś położę, za oknem szaro bo jesień nieubłaganie nadciąga.

niedziela, 8 września 2013

Miało być jeszcze parę słów o wystawie Gregora Różańskiego w Fundacji Salony. Lubię ten rodzaj dociekania, dzikie rośliny, zapomniane proweniencje znaków, nie do końca rozpoznane symbole i okolice. Relacja pomiędzy zagospodarowanym a opuszczonym, nieznane powody różnych decyzji, czyjeś fascynacje, których nie podzielamy, ale podziwiamy konsekwencję. Rozpoznanie świata.
Sama wystawa jest raczej opowiadaniem o procesie dochodzenia do wiedzy, bez jej osiągania. Jest opowieścią o niepewności, poszukiwaniu trochę po omacku a trochę takim, gdy zamiast odpowiedzi pojawiają się kolejne pytania. Jak nieopanowane rośliny na chodniku.
W doniczkach przymiotno, nawłoć, łopian, bylica, jakiś zapomniany albo samozasiany pomidor. Rośliny, które lubię, które znam od dzieciństwa i włóczęg po bliskiej okolicy na Krośnieńskiej. Mam do nich słabość, bo są tak niezniszczalne, tak wszechobecne a jednak nie kłują, nie odstraszają, no może poza łopianem i jego rzepami. Mówimy o nich chwasty a one po prostu są u siebie, choć lubią tereny po człowieku. Są ruderalne (przy okazji - słowo rudera ma piękny łaciński źródłosłów rudus- oznacza gruz).
http://fundacjasalony.pl/

A tu otwarcie, od lewej Gregor, Marta Gendera i Romuald Demidenko nieledwie pośród roślinności:















Trochę słabe mi te zdjęcia tu wychodzą, może kiedyś będzie lepiej, jak już w końcu się dorobię nowego wiadomo czego.
Na wystawie pojawia się mysz Falubazu, która zadziwia wielu przybyszów swoją nieadekwatnością do tego sportu czy w ogóle sportu. W gruncie rzeczy, Miki był usportowiony a przynajmniej bardzo sprawny fizycznie. Był takim koledżowym chłopakiem, trochę odważnym, trochę bezmyślnym, ale lubiącym wyzwania i trochę szaleństwa. Z tego punktu widzenia pasuje jak najbardziej. A o tym, kto wpadł na ten akurat pomysł, dowiedziałem się stąd: http://www.zuzel.zgora.pl/historia,12.html
W dniu 06.09.1961r. odbyło się zebranie organizacyjne Klubu Motorowego "Zgrzeblarki". W tym samym roku bohaterka filmów Walta Disney'a figlarna myszka Miki, została "matką chrzestną" żużlowców zielonogórskich, a jej podobizna za sprawą pomysłodawców i wykonawców: Bonifacego Langnera i Andrzeja Szurkowskiego widnieje na plastronach naszych zawodników do dnia dzisiejszego. 

Jak się domyślacie, żużel nie jest z mojej bajki, ale z drugiej strony tu się urodziłem, tu jestem i tu pewnie umrę, trochę trzeba wiedzieć. Nb. pierwszy raz na zawodach byłem z Tatą pewnie jakoś 67, więc nowicjuszem nie jestem. A przez jakiś czas pracowałem u Morawskiego, wtedy właściciela klubu. Robiliśmy z Leszkiem, Markiem,  Arturem i Rafałem zapisy meczów, wywiady z żużlowcami, montowane, z kilku kamer. Nikt tak wtedy nie robił, w dużych stacjach wszystko leciało z jednej. Gibon pięknie wszystko komentował albo ktoś inny, nie pamiętam już. Niedawno ktoś mi podesłał wywiad, który robiłem z Tomaszem Gollobem w 91, był na YT ale już znykły. Może to i lepiej :)
Nie mam sentymentu, ale było to pouczające i zabawne. I z bliska zobaczyłem, jak się ładnie łączą i uzupełniają sport, polityka i pieniądze. A niedawno znalazłem przypadkowo list gończy za Z.M. Skończyła się pewna epoka definitywnie.
Miało być o sztuce, skończyło na żużlu, bardzo przepraszam.
Fajna wystawa i bardzo o parku. Mam tylko nadzieję, że pomidory dojrzeją.

Zdziś jako punkt odniesienia i Billie Holiday

Jak się ma psa, to jednak wszystko jest trochę inaczej. Co oczywistością jest i banałem dla wszystkich posiadaczy świadomych. Ja należę do tych, którzy zawsze mieli psy jakoś z konieczności. Jak wtedy, kiedy brat przyprowadził Murkę ze schroniska.
Zdziś w całej dziwności swego pojawienia w moim życiu jest jednak pieskiem szczególnym. Cierpliwym, pogodnym, żeby nie powiedzieć, radosnym. Trochę ciągnie na smyczy, ale to już trudno zmienić. Teraz właśnie Cash śpiewa na Folsom Prison Blues piosenkę o psie. No kończy się ona niezbyt miło, ale to żart raczej.
Ma też niezwykła właściwość niekłopotliwego czekania, pod stolikiem w knajpie, pod biurkiem, na wykładzie i koncercie. Nie szczeka i nie domaga się niczego a jeśli już to rzadko. Nie to, że nie szczeka wcale, na dzwonek, ruch za drzwiami, żeby dostać piłeczkę, to tak.
Tu na przykład było szczekane:                                                                      
                                                                         













Nie nachwalę się go, ale martwię się, kiedy wyjeżdżam i nie mogę go zabrać. Co tam sobie myśli, gdy mnie nie ma. Mam nadzieję, że nic, że to nie jest tak, jak u nas. Że nieobecność jest czymś, co nie boli tak bardzo. Że jest tylko nieobecnością. Tak się pocieszam.
Położyłem się wczoraj bardzo wcześnie, przez co noc była oscylacją przebudzeń, czytań i zasypiań. I tak wszystko się skończyło o 6. To bardzo ucieszyło pieska i długi spacer był naprawdę długi, samotny i szczęśliwy.
 Czasem myślę, że w nagraniach Billie Holiday ogniskują się wszystkie moje potrzeby wobec muzyki. Jak się zastanowić, to jest to chyba jakieś ograniczenie, fiksacja, kompulsja. W końcu muzycznie to nie jest Alban Berg jednak. Ani nawet Szostakowicz. A jednak mogę jej piosenek słuchać w nieskończoność. Może to kwestia prawa pierwszych połączeń? Miałem może 14 lat, kiedy usłyszałem o niej audycję Henryka Cholińskiego w Trójce. Coś tam już wiedziałem z książki Od raga do rocka Joachima - Ernsta Berendta. Nie mogę sobie przypomnieć, czy miałem już wtedy licencyjną płytę, która jakimś sposobem wyszła w Polsce. Chyba jeszcze nie. Audycję Henryka Cholińskiego nagrałem na taśmę i przesłuchiwałem ją setki razy. Może to wtedy, pośród nieprzespanych godzin, narodziła się ta dziwna obsesja, nie wiem. Teraz od kilku lat mam płyty, odtwarzam na YT i S, ale wciąż mi nie dość, wciąż mogę śpiewać razem albo tylko słuchać, popłakiwać oczywiście (nie cytujcie tego proszę) i wesoło się śmiać. Nie chcę Was przekonywać, że to jest świat idealny, w którym jest wszystko. Pewnie tak nie jest - teksty są jednak piosenkami, muzyka to po prostu orkiestrowy swing, albo combowy mainstream. Nie ma tu jakiejś wielkiej innowatywności formalnej, nawet głos właściwie nie jest ładny, w sensie belcanta. To jest jednak trochę opowiadanie o życiu, w dodatku kogoś, kto się nie wymądrza, bo wcale nie wie, jak. Popełnił mnóstwo błędów, źle lokował uczucia, wierzył naiwnie. Kochał szczerze. Używał życia różnymi używkami, nielekkimi i bardzo. Nie poucza, tylko mówi. Możesz słuchać, nie musisz.Tak też czasem myślę, że swing, którym teraz gardzimy (nie licząc Woody Allena, Miśki i mnie), to muzyka, której piosenki są wyżyną tego, czym może być piosenka. Wiem, wiem, jest jeszcze cała masa późniejszych przykładów, ale to jest trochę tak, jak z wielką powieścią XIX wieku. Potem napisano mnóstwo świetnych rzeczy, ale to jest jakiś wzór - do naśladowania albo odrzucenia.
Poza tym narodził się, jako dojrzała forma, na koniec Wielkiego Kryzysu. Jest muzyką nowego otwarcia, nowych możliwości, New Dealu. Jest zadziwiająco polityczny, nawet jeśli nie ma tam słowa o politykach.
Polityka w swojej najgorszej formie dogoniła jednak BH na Jej własną prośbę. Zaśpiewała "Strange fruit" i stała się celem tajnej policji. Odbieranie "Cabaret card" nie miałoby miejsca ze względu nawet na ekscesy heroinowe - robili to, bo nienawidzili jej za odwagę. Też nie za to ciągle Jej słucham. Za cokolwiek, nie umiem do końca wytłumaczyć.
No jak mnie lubicie, to po prostu posłuchajcie, bardzo późne nagranie z płyty Lady in satin:
http://www.youtube.com/watch?v=oxSldEPISwo

A tego nagrania to nie znałem zupełnie:
http://www.youtube.com/watch?v=iALyrLFJjlE

sobota, 7 września 2013

Krótko, bo z telefonu

A tu nowe doświadczenie, pisanie z telefonu. Daje radę, aczkolwiek wolę tradycyjnie. Dzień bez zdarzeń właściwie. Pranie, obiadosniadanie, po południu wernisaż w Salonach, o którym wiecej pewnie jutro. Na deptaku inwazja barbarzyńców, ale pewnie tak musi być. Tradycja. To ciekawe jednak, ze przybysze zostali skolonizowani przez tutejszą kulturę. Nawet nie przez dotychczasowych mieszkańców, tylko przez miejsce, jego pejzaż i historie. Idealna historia do analizy antropologicznej. Jutro może trochę wiecej, a dziś spać, długo spać.

piątek, 6 września 2013

Performansy we Lwowie i kilka słów o smutku a także koty i Zdziś

Wracam jeszcze do Lwowa. Głównie dlatego, że trochę mi go było za mało, jednak jak trzeba pracować, potem oglądać i uczestniczyć, to miasto schodzi trochę na drugi plan. Codziennie przechodziłem obok wielkiego gmachu tutejszego FSB, zawsze obok stało kilku tajniako-jawniaków popalając papierosy i dyskutując nieśpiesznie. Nie robiło to dobrego wrażenia, byli mało przyjaźni i trochę brzydcy - no ale taką miałem lokalizację. Poza tym 1 września był początek roku szkolnego i mimo, że w niedzielę, dzieci musiały pojawić się w szkole. U nas jednak nie do pomyślenia. Mnóstwo młodzieży, bardzo dobrze wyglądającej :) Widzę teraz, jak nie potrafię opowiadać, jak nie odnoszę się do szczegółu, jak bardzo jest to niezdarny opis i nienośny. Trudno, ćwiczę. No wiem, na Waszej cierpliwości, ale inaczej się nie da.
Mało spektakularnych zdarzeń, ale może też ich nie prowokowałem. O jedzeniu już pisałem trochę, teraz będzie o performansach.
Grzegorz Bożek na Jefremowa 26. O galerii już trochę pisałem. Dwa pomieszczenia i piwnica w przedwojennym domu, w słabym stanie, ale widać, że prowadzący starają się i bardzo by chcieli.
Performans w piwnicy, Grzegorz zaczął od słownego wprowadzenia - nie zapamiętałem go dokładnie, ale właśnie usiłuję zrekonstruować. Bardzo mała piwnica, wszyscy ciasno przy sobie, mało miejsca dla performera. Katakumbowa atmosfera, jak w dawnych czasach. Sama struktura akcji była połamana przez wprowadzenie tekstu, pisanie go na kartkach, tłumaczenia (niezawodny Wowa Topiy), było w tym coś nieporadnie mistycznego. Jakby obrzędy zapomnianego rytuału, przypominane na gruzach. Palenie zapałek i układanie ich w nieznane symbole. Powolne, po kropli upuszczanie wody z ust - co ewidentnie wywołało potworną ulewę na zewnątrz.
















Grzegorz przekonał mnie swoją szczerością i nie było w tym nic udawanego, co jednak najważniejsze. Nie potrafię go zinterpretować, choć może to było łatwe. Wolę czasami poczuć.
na drugi dzień - na początek Alevtina Kakhidze z zupełnie niezwykłym wystąpieniem, od początku trzymającym widzów za twarz. Choć było po cichu i o sprawach intymnych. Trzy opowieści o sobie, sztuce, śmierci, przeszłości, smutne i śmieszne jednocześnie. Tak, nie wstydzę się tego, że byłem wzruszony, że łzy stanęły mi w oczach na chwilę, choć pewnie z własnego żalu, którego melodyjna opowieść artystki była pewnie katalizatorem. Trudne miała zadanie Ewa Zarzycka, które przecież też posługuje się słowem. Ale była równie dobra, w najwyższej formie, po raz kolejny obnażając wątpliwości i czyniąc z tego wartość najwyższą. Dwie mistrzynie. I tak mi smutno, że nie potrafię dobrze opisać ich występu, który tak dobrze odczułem. Ale może podświadomie po raz kolejny odczuwam niemożność przekazu tego medium.
Tu po rozmowie z fanką.                                            



A potem jeszcze Alevtina wzywa mi taksówkę, czeka ze mną na nią, jakby chciała mnie, po prostu widza jej pokazu, do końca, na chwilę choć osłonić przed zwykłością i problemami świata. Czerwona Honda, zwykły samochód, nie taksówka, albo taksówka bez taksometru, zawozi mnie na dworzec, za umówione 40 hr.

Było trochę kotów. ten tu na podwórku Efremova 26, mały.













Ten z kolei na rogu Ormiańskiej, blisko Dzygi. Knajpa nazywa się Rudy Kot, jeśli uważnie popatrzycie, to taki właśnie ucieka, sądząc z tego, że wybiegła za nim kelnerka, jest maskotką miejsca:














Ten, z zaplecza teatru, siedzi na starej scenografii:














Zdziś dostał dziś nowe posłanie, na starej marynarce, której nigdy już nie ubiorę.


















A tu oszukane frizbi pieska, które polubił bardzo:














Dziś po wernisażu Eriki Stuermer-Alex. Czy wypada pisać o imprezach w galerii? Niedługo zdjęcia na stronie i na fejsbuku. Był koncert na puzon - bardzo efektownie grał Pan Karol Kot.


Zmienimy źródło muzyki - nie będę reklamował spotifaja, ale jest naprawdę fajny. Tu idealna muzyka do dołowania się https://play.spotify.com/album/6ZriwnFXAHlp0m4VvsILQa
Dobranoc. Zdążyłem :)



























czwartek, 5 września 2013

Jak to na granicy ładnie i inne małe refleksje

No i jestem z powrotem. Strasznie dużo wrażeń się nazbierało, miałem napisać o kilku widzianych performansach, ale dziś to chyba średnio możliwe. Jechałem od 19.30 do 12 tutejszego czasu czyli minus godzina. Nawet mi się nie chce liczyć. Na granicy oczywiście kolejne refleksje na temat sensu granic, Unii, celników, pograniczników i ludzkiego upokorzenia. Każdy z ukraińskich pasażerów autobusu był dokładnie i publicznie przesłuchany, gdzie jedzie, po co jedzie, kto jest pracodawcą, czy kobieta czy mężczyzna, czy ma jego numer, za ile pracuje. Wszystkich puścili, ale miałem wrażenie, że to sztuka dla sztuki, że to wszystko jest tylko po to, żeby pokazać, kto rządzi. Po drodze czytałem "Stambuł" Pamuka, piękny i przygnębiający i wzorcowo pokazujący, jak można pisać o ojczyźnie przez pryzmat osobistego doświadczenia.
A oto i poczekalnia we Lwowie na dworcu Stryjskim, w której jest dużo miejsca i wi-fi. Byłem tam rok temu i wtedy wydawało się, że szczęście do mnie wraca.














Wczoraj przydarzyła m się jeszcze jedna przygoda lwowska. Kupowałem po raz kolejny smaczne bułki w pirożnej, którą miałem po drodze. Kiedy chciałem, będąc tam ostatni raz, sfotografować je dla Was, pani z kasy nakrzyczała na mnie, że nie wolno. Krzyczała na poważnie. W innych warunkach to bym się obrażał i krzyczał, ale tu, w tej ewidentnie poradzieckiej sytuacji tylko mnie to rozśmieszyło. Pani nie potrafiła powiedzieć, dlaczego - nie bo nie. Jak dawniej. No to tylko zdjęcia z zewnątrz :)















A to jeszcze jedno zdjęcie o dizajnie domowym - ławeczki ze starego regału na wysoki połysk. Przed domem, w którym mieszkałem.














Jeszcze chwila o warsztatach. Właściwie to dużo by mówić, na razie mamy nadzieję, że pojawi się trochę tekstów, inspirowanych naszymi rozmowami. W ostatni dzień wpadła do nas Alevtina i  od razu zrobiło się optymistycznie.














Trochę skonany. Zdziś spokojnie śpi obok. Idę spotkać się z Ryszardem, który pomaga nam przy wystawie swoim znakomitym niemieckim oraz spokojem i opanowaniem. Na razie.

środa, 4 września 2013

W drodze

Żeby nie było, że dziś nic, parę słów z dworca autobusowego we Lwowie. Jest tu wielka poczekalnia, w której wi-fi i w ogóle super. Zdjęcia potem. Za chwilę wsiadam do autobusu, więc ciąg dalszy nastąpi jutro po południu. Dzień byłpiękny, słońce i niezwykły perfromans Alevtiny Kakhidze o którym też napiszę. Na razie on the road again i do pabaczenia.

Spóźniony, spóźniony...

Jednak nie zdążyłem, ani tutejszego ani Waszego czasu. Zdarza się. Poza tym właściwie dla mnie nie jest jutro, bo jeszcze nie spałem. Wyszedłem z domu :) o 9.50, wróciłem przed chwilą. Od rana - warsztaty, na których jednak mało konkretnie. Ania postanowiła, że jednak musimy doprowadzić do powstania jakiejś platformy tekstowej. Jutro będziemy walczyć.
Padało. Tutejsi mówią, że tu tak przeważnie. Po warsztatach olbrzymi znów obiad, już nie powinienem o tym pisać, ale tym razem pierogi z ziemniakami, trochę jak nasze ruskie. I sernik. Mistrzowski, a kto mnie zna to wie, żem koneserem sernika wielkim. Potem długa droga do galerii Efremova 26  - https://www.facebook.com/efremova26 - polubcie, fajne chłopaki to robią. I miłe przyjęcie, alkohole, winogrona, herbata, trochę słońca, trochę deszcz. Performance Grzegorza Bożka, o którym jednak jutro albo później. Przyjechała Zarzycka. Potem jednak do Dzygi, tu Janusz Bałdyga i Waldek Tatarczuk, wieczorem małe przyjęcie poimprezowe. Przyjechała Ania Łazar i Atevtyna Kakhidze. Bardzo sobie piękną rozmowę po rosyjsku ucięliśmy, poznałem ją dopiero teraz, jest świetną artystką, co wiedziałem już wcześniej. Oczywiście było całe mnóstwo miłych ludzi, których nie wymieniam, ale polubiłem.
Po drodze z Efremova do Dzygi jakiś koszmarny konflikt z podpitymi starszymi kolesiami o fotografowanie ledwo idącej w błocie staruszki. I odżyły wszystkie stereotypy, i przypomniały się uprzedzenia i pomnik Stefana Bandery na wielkim placu. I pomyślałem sobie, jak niewiele trzeba, żeby ludzie zaczęli się nienawidzieć. Koleś wrzeszczał kurwa kurwa twierdząc, że Polacy siacy tacy, a we mnie narastała jakaś wściekłość idiotyczna, głupio i bez sensu. Rozeszło się po kościach. A teraz wróciłem do domu i czytam to:
http://wyborcza.pl/1,75478,14537174,1_5_tys__internautow_zazadalo_wypedzenia_Romow_z_Andrychowa.html#BoxSlotIIMT a szczególnie komenty pod tekstem i widzę sam siebie i tego faceta i tych wszystkich "internałtów" i już sam nie wiem.
Nie będzie zdjęć. Będzie smutno i beznadziejnie.
http://www.youtube.com/watch?v=qeOCBbYFajQ

poniedziałek, 2 września 2013

Pisane na kwasie - prawdziwa gazetka ścienna i wiele innych zdjęć ze Lwowa

Dzień upłynął pod znakiem warsztatów, wizyty w liceum plastycznym (no nie do końca liceum, dziewięcioletnia szkoła, rzekłbym, rzemiosł) i teatru tańca na końcu. Pochłodniało, trzęsę się w nocy trochę a i w dzień nielekko. Na szczęście zjedliśmy dziś z Anią gigantyczny obiad. Ania Smolak przyjechała rano z przygodami, ale warsztat poszedł dobrze, choć dyskusyjnie. Jak zwykle okazało się, że nic nie jest takie, jak się wydawało wcześniej. Zobaczymy, może jutro będzie jeszcze inaczej.
Daryna  zaprowadziła nas do koledżu, w którym pracuje. To taka podstawówka z liceum w zakresie sztuk czystych i użytkowych. XIX-wieczny budynek i trochę podobne myślenie o nauczaniu sztuki. Ale też pewnie tak trochę musi być, z różnych względów. Zobaczcie zdjęcia, choć mam więcej dużo.
Na warsztatach poznaliśmy Arinę, młodą kuratorkę niezależną, Rosjankę od 6 lat mieszkającą w Ukrainie. Jest szalona, ale niewykluczone, że za nie tak długo będzie kuratorką kolejnego Kassel.
A na pewno ukraińskiego pawilonu w Wenecji, choć pewnie wolałaby rosyjskiego. 0 autorytetów, dezynwoltura, szybkie reagowanie, znajomości - wszystkie cechy jakie powinna mieć kuratorka.
Pozywiom uwidim, jak się nie tylko tu mówi.
A oto kilka ilustracji z dnia dzisiejszego:

Warsztaty prowadzi Ania, ja dokumentuję:



Kolejny zestaw ppoż, tym razem szkolny. Uwierzcie mi, u nas też takie były:



Po drodze do Koledżu, piękna radziecka hala sportowa:
















A to już pracownia ceramiki ściennej, oczarowani byliśmy:


A to metaloplastyka w dużych ilościach:














Wizyta w muzeum szkoły:                                            

A tu absolutnie imponująca pracownia tkacka z licznymi krosnami:














A to obraz, który Daryna popełniła w 9 klasie:













A to prawdziwa gazetka szkolna:














Naturalne pigmenty w pracowni konserwacji ikon:      




A to pracownia:













No i tego akcentu nie mogło tu zabraknąć. To tylko tablica, ale jednak nie do końca.


A to widok z okna, to wielkie to apartamentowiec, to mniejsze to kawałek lokalnej akademii. 













Lekcja rosyjskiego - nie znałem tego - tytuł sztuki Wszystko na odwrót:

A to kwas, na którym tu jadę. Bardzo lubię:


Na dobranoc miła optymistyczna pieśń, w sam razem na chłodny wieczór, przywraca wiarę w ludzi i koi.






niedziela, 1 września 2013

Jeszcze raz Cigacice, wiersze i dużo zdjęć

Bardzo przepraszam czytelników tego bloga za pesymistyczny nastrój i często samobiczowanie. To naprawdę głupie i przyjmuję pojawiającą się krytykę obiecując, że to się już nie powtórzy a przynajmniej rzadko. Pierwszy wers niepowstałego wiersza wywołał niejakie emocje - Zbyszek Walichnowski dokończył go (a był 33 lata temu dobrze zapowiadającym się młodym poetą), choć u podstawy jego wersji leży błąd. Pomyliły mu się mianowicie Cigacice z Ciborzem (dla osób spoza regionu - w tym ostatnim mieści się lokalny zakład psychiatryczny). Stąd Gniezno w poincie, które pełni tąż rolę w Wielkopolsce. Zwróćcie uwagę na doskonałą znajomość topografii Ojczyzny.  Pozwolę sobie zacytować:

 To wiem na pewno nie przez Cigacice.
 Raczej przez Lubaw i przez Mękoból.
 Zjeżdża się nawrotem do Lękowoli.
 Kiedy po prawej mijać Niemoją , Niejak , Nieswojno

            Wchodzi się prosto w gniazdo
                       GNIEZNA

W jakimś sensie to bardzo adekwatne zakończenie.

Na warsztatach bardzo ciekawy tekst Daryny o Tanagramie Anny Molskiej i Evgenii o pracy Pawła Janickiego. Opowiadałem trochę o polskiej sytuacji galeryjno-krytycznej. Zważcie, niedziela rano. Bardzo kocham sztukę w moim kraju.
I tak opowiadając o Rastrze zatęskniłem za czasami, kiedy czekałem co w następnym numerze i śmiałem się głośno, kiedy napisali to, co sobie myślałem. To były piękne czasy dezynwoltury i walki z warstwami mułu, błota i mentalnej wydzieliny, które pokrywały całe wielkie obszary sztuki polskiej. No i sporo się zmieniło od tego czasu, a jednak chciałoby się czasem bezkompromisowości od krytyka. Oczywiście sprawiedliwej.
Kiedy dziś chodziłem sobie po Lwowie i byłem nawet na wernisażu, myślałem jakby to było, gdybym tu spróbował zrelacjonować to wszystko w dobry, rastrowy sposób. Ale pomyślałem sobie, że przecież jestem tu w gościach i nie wypada. Będzie więc kilka zdjęć z komentarzem. Jadłem też dziś obiad z Wową i jego żoną, żartom i zabawie nie było końca, dostało się wszystkim i prześcigaliśmy w niepoprawnych żartach.

No i trochę zdjęć:

Piękny modernizm, jakieś lata dwudzieste, nawet w nienajgorszym stanie














A tu panowie komuniści dla uczczenia wybuchu wojny


















A tu szyld, w którym pojawia się słowo politura. Kto czytał Moskę-Pietuszki wie, dlaczego go tu zamieściłem. Kto nie czytał, niech przeczyta.














A tu przepiękny zestaw przeciwpożarowy z Muzeum Książki. Mieści się ono w baraku, będącym jedynym śladem idei budowy metra we Lwowie. Okazało się, że na błocie się nie da.














Dla porównania, zestaw z Teatru Młodego Widza. Jakby co, młody widz bardziej zagrożony.














A to wernisaż wystawy Wojciecha Prażmowskiego o Czesławie Miłoszu. Gdybyż to było w Rastrze 10 lat temu...














I jeszcze paprotka z Muzeum.


















A tu jeszcze klasyczny Kilter z okolic Teatru. Niestety, płochliwy, ale to naprawdę klasyczny Kitler.
















A na koniec, żebyście uwierzyli, że teraz już będzie wesoło i optymistycznie, skoczna piosenka o radości życia:
http://www.youtube.com/watch?v=KUCyjDOlnPU