wtorek, 28 stycznia 2014

Do utraty wszystkiego.

Coś mi się w ciagu dnia pomyślało, że dobry temat, żeby na blogu coś napisać. Chyba to jednak nic dobrego to nie było, skoro zapomniałem i nadal nie pamiętam. Może o piosence How insensitive? A może o mocy śpiewania Come as you are? Zdarłem sobie głos trochę i w dodatku czytałem tekst z telefonu, jaki obciach. Powinno się takie rzeczy znać na pamięć, jak Dziewczynę z Ipanemy. A w tym roku będzie 20 lat, 5 kwietnia. Jakoś zabawne, być ciągle tak żywym, choć z dziurą w głowie. 
 Zimno generuje smutek, rozpaczliwą tęsknotę, za ciepłem. I trochę też jest tak, jak napisał ostatnio nieznany Wam klasyk, Zbyszek Walichnowski "Jak nyje, o to dopiero głębia obolałego Ja i skopanej  dupy) nie  będziesz  miał czasu i ochoty na pierdoły." W odpowiedzi na moje wywody o niemożności pisania w równowadze. Zdziś spokojnie śpi, choć Lithium to jest naprawdę mocny kawałek. Trochę mu łapki drgają. 
 Jest cicho, byłoby, gdyby nie Heart-Shaped Box, swoją drogą, co za klip, zupełnie o nim zapomniałem 

http://www.youtube.com/watch?v=n6P0SitRwy8&list=RDvabnZ9-ex7o

Dobrze byłoby zostać zapamiętanym na zawsze, ale umówmy się - to jest łaska (?) dostępna nielicznym. Może lepiej, gdy wody zamkną się bezgłośnie nad głową i już nic nie będzie i jakie to będzie miało znaczenie, co potem? Nie, nie, nie mam TAKICH myśli, to tylko dywagacje na marginesie Wielkich Nieśmiertelnych i bezgłośnego chłodu. Chyba po prostu potrzebuję nie być tu teraz sam, choć jest Zdziś, niech na razie wystarczy.

 Trzeba było się starać, mówi mi w głowie i jest to mądry tekst. Staranie się, na wszystkie sposoby jest podstawą. We wszystkim, najmniejszym i największym. Nic nie przyjdzie samo, a przynajmniej rzadko. To mówiłem ja, paolokoelo znad Odry.
 Dlaczego tylko 22 miliony ludzi obejrzało na YT About a Girl w wersji unpluged? To powinna być lektura obowiązkowa dla całej ludzkości, może wtedy doszlibyśmy zbiorowo do wniosku, że gorzej już być nie może, nie może być smutniej, teraz już tylko lepiej, hej. 
 Jak już chyba dziś mówiłem, zapomniałem o tej nieważnej rzeczy, o której dziś miało być.
Może jeszcze być o Do utraty tchu. Nie potrafię patrzeć na ten film inaczej, niż od formy, ale przecież on też jest tak bardzo o miłości, o chwilowości, niemożności, geście ostatecznym i zmęczeniu. No, ale tak naprawdę to o filmach i ich oglądaniu jest  najbardziej. Dobrze, oglądaniu razem. 
I zupełnie zapomniałem, jakie miny powtarzał JPB na samym końcu. Ale się nie rozpłakałem, bo nawet chyba nie chciałem. 

A tu Zdziś w przerwie czytania Papuszy Angeliki Kuźniak. 




















Po chwili - nic nie jest źle przecież, tylko zimno i trzeba przeczekać do jutra.

sobota, 25 stycznia 2014

Ohydne lenistwo

Straszliwe zaniedbania, ohydne lenistwo i brak pozorów pracy! Nie podoba mi się to, że nie potrafię utrzymać rytmu. A przecież miałbym o czym pisać, ale nie, oczywiście, lepiej nie, lepiej sobie się nurzać w nicości niemrawej, nieskoordynowanej, gluzowatej. W nieposprzątaniu, udawaniu, przekładaniu z kąta w kąt. Obiecuję Wam oczywiście ze wszystkich sił, że żadnych tu teraz nie będzie porad, przestróg i paolokoelizowania. Jedynym usprawiedliwieniem nierobienia systematycznego jest stan zawieszenia. Momentu rozpoczęcia. Refleksji i niepewności, co dalej. Dobrostanu w tym konkretnym czasie. Więc się nie biczuję. Jest cudownie, tylko trochę czasu jeszcze trzeba znaleźć dla siebie. Jest spokojnie i dobrze. Pracujemy nad poważnymi sprawami. Spotykam się ze wspaniałymi ludźmi. Psy może się nie lubią, ale przynajmniej tolerują i napadają tylko raz dziennie.

Trochę ilustracji do powyższego, jak jak to się mówi, to nie fotoblog.


Ginger e Zdziś once more:


































A tu znani galerzyści knują nowy układ w polskiej sztuce:















A tu Michał Lasota precyzyjnie i perfekcyjnie  przechodzi test Zdzisia.




















Podobnie jak Przemek Truściński:

















I last but not least Anka Ptaszkowska. Tu na tle miejsca, w którym w '69 odbyła się część wystaw Złotego Grona z pamiętnym Nie śpimy i Permanentnym Jury.
















Jest dobrze i może dlatego niesystematycznie. Postaram się, żeby w tym stanie nie gubić systematyczności. Może to jest właśnie ta wielka siermiężna prawda? (cyt .z Ilfem i Pietrowem oczywiście).

niedziela, 19 stycznia 2014

Courtney Love

W końcu, po długim czasie przymierzania, zobaczyłem "Courtney Love" Strzępki i Demirskiego. Nic tu nie będzie recenzowane, sami sobie zobaczcie, jak się robi coś, co pod każdym względem mówi, przemawia, komunikuje, przekonuje, bawi albo bardzo smuci. Co jest oczywiście pokoleniowe. A może też mi się wydaje, w końcu przy rokendrolu (używam tego zwrotu często w odniesieniu do całości rocka od Haleya do McVeigha) wychowali się prawie wszyscy żyjący obecnie ludzie. Choć oczywiście nie wszyscy to zaakceptowali. Jasne, trzeba wiedzieć, co Nirvana, a co Black Flag a co G'n'R, ale z drugiej strony jest to też o dziewczynach i chłopakach, którzy sobie albo nie  radzą sobie wcale, albo radzą całkiem nieźle, albo nie wiedzą, czy w ogóle chcą sobie radzić. O nas to jest po prostu i może dlatego siedzisz w tym teatrze, ale zapominasz co jakiś czas, że to tylko teatr i patrzysz na nich a oni na Ciebie. I wiesz, że to tylko aktorzy a jednak zaczynasz myśleć o nich Cortney, Amy, Kurt, Krist, Henry, Axl (genialnie śmieszny swoją drogą). Zaczynasz (ja zaczynam) myśleć - a jakby to było, gdybyś został tym rokendrolowcem, jeździł w trasy, zaliczał grupisy i wyrzucał telewizory przez okno...Chciałem, tak. Absolutnie i do końca tak - chciałem. Ale nie za bardzo. Albo się rodzisz z koniecznością, wolą, nazywaj to jak chcesz, żeby grać, najpierw nie umiesz, ale robisz wszystko, żeby się nauczyć, ćwiczysz, choć już wszyscy zaczynają cię nie lubić, ale katujesz ich a potem dyrektora domu kultury tymi niedorobionymi dźwiękami, nie spotykasz się z dziewczynami, albo tylko na chwilę, zawalasz budę a przynajmniej mało Cię tam lubią...Albo próbujesz i wszystko łatwo ci przychodzi i właściwie nie wiesz do końca czy to to i potem jest świetnie, ale nie umiesz sobie powiedzieć tak - tylko to, nic więcej, od teraz już tylko to i nic więcej przynajmniej do pierwszej płyty, dużego koncertu, przychylnej recenzji. No i już. Nigdy mi się nie udało. Z kolegami graliśmy 15 lat z narastającym poczuciem, że jednak inne rzeczy są fajniejsze. Trochę nie potrafię tego zrozumieć a trochę wiem, że do pewnego momentu wystarczyła nam wzajemna obecność, dobra relacja na scenie, dreszcz wyjścia przed ludzi i zaśpiewania dobrze znanych wszystkim tekstów. Nawet jeśli raz na kilka tygodni a potem miesięcy a potem lat. I tak siedziałem na widowni i trochę o tym myślałem a trochę dałem się ponosić tym historiom nieco mi znanym a nieco obcym zupełnie. To były naprawdę bardzo dobre cztery godziny mojego życia.
A teraz powiem Wam coś, czego jeszcze nigdy nie mówiłem. Sam się nieco boję. Ja się jednak jakoś nigdy nie potrafiłem utożsamić z rokendrolem. Ja rozumiałem i rozumiem, że to jest bardzo ważna część kultury i faktycznie, Purple Haze albo  Come as you are łapało mnie za twarz z całych sił, do dziś. OK, co najmniej tak mocno jak Centrala albo Moja krew, pewnie mógłbym tak długo jeszcze. A jednak to są chłopaki, które położyły wszystko na zupełnie niepewne. Ja po prostu nigdy tak nie potrafiłem. Zazdrościłem im tego, że tak umieją, że potrafią to wypowiedzieć, że nie boją się niczego. Może to tu jest klucz. Nie bać się. Najpierw siebie, potem dopiero innych. Chciałem też napisać, że na szali, gdzie leżą Smells like teen spirits i Naima zawsze przeważy mi to drugie, ale potem pomyślałem, że Coltrane też nie bał się niczego. I Davis i Billie Holiday byli tak samo nieustraszeni jak Kurt czy Grzegorz. Ja nie. To już nie boli. Tylko, że po raz kolejny zrozumiałem, do czego jest teatr.

sobota, 11 stycznia 2014

Kolejny raz głupio

No i znowu straciłem panowanie nad sobą. Na szczęście tylko na FB. Ale jednak. Rozmowa z doktrynerami, którzy jak to przeważnie z nimi jest, okazują sie też ignorantami, musi doprowadzić do  granic utraty turgoru umysłowego. Umysł upada w męce wyzwisk i zaciskania szczęk. Znów poszło o park i mądrale , ktory nie widział, ale wie. Nie rozumie, co sie do niego mówi. Wie swoje. Że drzewo jest najważniejsze. Nawet jak stare, chore i  grozi zawaleniem. Dobra, ja tez kocham drzewa, ale jeśli ktoś mówi o czymś na podstawie kilku wizualizacji, to nie wie, co mówi. Znów sie wscieklem. Piszę z ifona, podpowiada mi głupoty, mam za grube paluchy, nienawidzę tego palanta z Krakowa za jego niezmąconą pewność siebie w mieście, w którym nie da sie oddychać i z którego sadzi nam dobre rady. Dobra, ponosi mnie i ponosi, ale jestem u siebie. Pewnie zaraz wrócę na FB i unizenie go przeproszę.

czwartek, 9 stycznia 2014

Niespecjalnie nic specjalnego

 Wiadomo, że czasem nie ma o czym. Albo, że chciałoby się opowiedzieć, z teorii i obserwacji, jak bardzo wiele można zrobić z miłości, że jednak to bywa czasem do zabicia, zniszczenia, zapaści i zatraty. Albo, że się słucha Rammsteina teraz. Wierzcie, lub nie, ale na tym zdjęciu Zdziś słucha Rammsteina:

















To zresztą nic dziwnego, bo jest to zespół bezpośrednio kontynuujący dzieło J.S.Bacha. I na nic tu różne żarty, tak jest a uzasadnienia poszukajcie sobie sami.
 Rzeczy się zdarzają. Sprawy idą naprzód. Czasem niepotrzebnie wdaję się w dyskusje na FB. Czasem niepotrzebnie się nie wdaję. Tak źle, ale inaczej też słabo. Ale może jednak odwyk sobie trzeba zrobić.
Pisanie jest wymagające. Powinno się. Trzeba. Cały czas. Z sensem. Albo po prostu. Nie jestem pisarzem i nigdy nie będę. Ale mam ochotę zacząć pisać książkę, która zaczynała by się od słów - "Rzucili się na niego we czterech." Skąd tu siły znaleźć, nie mówiąc już o znalezieniu wydawcy?! Umiejętność paru celnych bon-motów raz na kilka dni nie wystarczy jednak. Ale też pisanie o pisaniu jest obciachem obciachów, jak już tu się mówiło, więc koniec.
 Rammstein powinien być głośniej, ale trochę nie wypada. Nie wypada mnóstwo rzeczy. A dziś za to otrzymałem propozycję uczestnictwa w zespole muzycznym w roli wokalisty. W nurcie "koniec marzeń". Nie wiem, czy mi wypada. Na wszelki jednak wypadek rozruszam gardło.

czwartek, 2 stycznia 2014

O architekturze mojego miasta?

Trochę mnie zmotywował/zainspirował fragment artykułu Artura Łukasiewicza w naszej "Wyborczej". Tekst dotyczy architektury w naszym mieście, na kanwie nowego budynku na ważnej miejskiej ulicy. Pojawia się tam passus, że prowadzę bloga o architekturze miasta. http://zielonagora.gazeta.pl/zielonagora/1,35161,15211271,Czy_przy_Reja_wyrosnie_budowlany_knot__OPINIA_.html#TRLokZielTxt
 Fajnie, ale mało tu u mnie jest o architekturze. Żeby to nadrobić, spróbuję się odnieść i do podjętej kwestii, no i trochę do architektury ogólnie, tutaj.
 Trochę nie czuję architektury. Kiedy przygotowywałem się dawno temu do różnych konkursów czy egzaminów, ten akurat fragment wiedzy o wizualności był dla mnie największym wyzwaniem. Czytanie planów to już w ogóle wielki mój kłopot.
 Przez długi czas bylem zakamieniałym modernistą i do secesji miałem stosunek jak nie przymierzając Adolf Loos do ornamentu. Wzięło się to chyba z faktu, że przez pierwsze 1,5 roku swojego życia mieszkałem w secesyjnej kamienicy na Jedności (wtedy Robotniczej), tej, w której kiedyś mieścił się kultowy w pewnych kręgach "Karmazyn" (kto wie, ten wie). Nic z tego nie pamiętam, ale mama twierdzi, że to było 9 metrów kw. Może te ciężkie warunki lokalowe wpłynęły na moją niechęć do dziewiętnastowiecznego budownictwa, co raczej żartem jest, bo przecież w budynku z tego samego czasu się też urodziłem. Ale potem mieszkałem w Zielonej Górze już tylko (z ośmiomiesięczną przerwą) w budynkach powojennych. Trochę chyba zazdrościłem kolegom z kamienic w centrum, ale też widziałem, że często toalety były tam na piętrze wspólne, albo zgoła na podwórku a łazienkę stanowiła kuchnia z miską do mycia. Leczyło mnie to z romantyzmu, choć potem w podobnych, większych kamienicach widziałem piękne mieszkania, takie, w jakich każdy, nawet modernista, zamieszkałby z ochotą. W Berlinie i to w komunalnych, na przykład, choć w każdym dużym i średnim europejskim mieście takie mieszkania i takie kamienice są.
 Mimo, żem z bloku, mam coraz większą estymę dla starej substancji miejskiej. Zresztą, jestem tu trochę radykalny i myślę na przykład, że w mieście powinny być obszary nieruszane, niezagospodarowywane, niczyje albo po prostu wspólnie nieużytkowane. Takie, jak ten na przykład.














 Co oczywiście nie dotyczy tego miejsca na Reja, gdzie ma się budować apartamentowiec. W stylu nowonijakim, nie jest na wizualu, ani brzydki, ani żaden, po prostu jest użytkowy. Nie wiem, czy to jest dobre miejsce dla niego. Być może jednak przynajmniej zasłoni tyły tych nieledwie ruin, które stoją na Jedności i Wandy. Chociaż tyle.















To jest ciągle otwarty i poważny problem - co robić z tymi niezagospodarowanymi zapleczami, komórkami, zapomnianymi oficynkami i szopami. Przez lata nie wiedzieliśmy, jakie były zamysły poprzednich właścicieli, przez lata całe nie było zresztą ani możliwości, ani woli, żeby strukturalnie myśleć o przestrzeni miasta, szczególnie ścisłego centrum. Teraz już można, nadal jednak chciałoby się zobaczyć coś na kształt wielkiego, rozumnego a do pojęcia nawet dla laików planu na lata. Żeby zebrać doświadczenia z całej Europy i zaprosić fachowców z prawdziwą, realną a atrakcyjną wizją. Przypomina mi się oczywiście wizyta studentów Krzysztofa Nawratka. I brak jakiejkolwiek i czyjejkolwiek woli do skorzystania z ich pomysłów.  No, ale może jeszcze musimy poczekać, może wszystkie doraźne kwestie, które są jeszcze niezałatwione, muszą się zamknąć i wtedy już przyjdzie czas.
 Na razie, w galerii odbywały się spotkania z architektami, które w ramach projektu Biuro Architektury prowadził Romuald Demidenko. Bardzo to było ciekawe i w dodatku przy pełnej sali, studentów naszego budownictwa lądowego, ich wykładowców a także tutejszych architektów. Nie łudzę się, że akurat to coś zmieni, ale kropla drąży skałę.
 A Zdziś ma to wszystko w poważaniu i na czas karnawału postanowił się przebrać za meduzę. Wygląda tak. Pierwszy z prawej.