niedziela, 30 listopada 2014

Wizyty i inne przyjemności

Mój ostatni, branżowy post wywołał sporo emocji. Jak to branżowy, nawet Andrzej B. - niestrudzony tropiciel spisków i pogromca Wszystkich Potworów Sztuki Współczesnej ujawnił się w charakterze ochroniarza zasad języka polskiego To chwalebne, trzeba dbać o język na wypadek, gdyby miało się coś istotnego do powiedzenia. Martwi mnie trochę moja skłonność do odpowiadania ad vocem, do nadmiaru emocji i zgubna niekiedy niepowściągliwość. Warto uczyć się od Zdzisławka, jest pochopny jedynie w obliczu piłeczki lub innego psa, najczęściej dużego. To drugie to akurat trochę, jak ja. Niezrozumiały mechanizm, ale cóż, emocje potencjalnej walki. A potem się martwię, że reakcje ostre na moje niepohamowanie, właściwie to nawet z pewnym drżeniem oczekuję odpowiedzi. Tak to jest, środowisko niewielkie, wszyscy się prawie znają mniej lub bardziej, co i fajne, i nie. Z radością zresztą obserwuję, że to na tyle ciekawy świat, że co chwila przybywają nowi, młodzi, żądni krwi, splendorów i po prostu działania - ich oddech na plecach to najlepszy napęd i lekarstwo na rutynę. I wcale ich nie znam a oni mnie tez nie, pewnie nawet nie chcą i fajnie. 
         O wyborach nie będzie, choć  polityka nas wszystkich i tak dogania, tak to już jest.
 Wizyta Karoliny Wiktor z książką, porozmawialiśmy sobie, było chyba ciekawie, mam nadzieję, bo nigdy nie jestem obiektywny. Tylko psa Dropsa, z którym przyjechała nie zdążyłem sfotografować, bo trzeba go było od Zdzisława odseparować. Potem rozmowy i nawet brak wspominek, co jakoś lubię, trzeba żyć do przodu. 
Tu sobie już siedzimy z Olą i Weroniką, bardzo głośno grają na scenie, w miejscu, gdzie nigdy nie miałem pójść, więc nie gadamy.



       













 I jeszcze jedna wizyta, związana z powyższą, Iza, Józek i Józefina. Piękny rysunek rodzinny w realiach biura galerii. Bardzo miła niespodzianka!


















I jeszcze Zdziś, ciemne zdjęcie, bo już wieczór.





piątek, 28 listopada 2014

Napiszą ci, co się obrazili. Polska wojna domowa



Jasne, jasne, to trawestacja tytułu książki, o której wiecie już dobrze, że jest. Tu jest mój blog, jest miejscem, w którym możemy jak na dłoni ujrzeć, jak intymność i sfera prywatna wpływają na sferę publiczną, co jest podobno jednym z najaktualniejszych nurtów w naukach humanistycznych. Tak słyszałem. Mogę więc sobie teraz napisać, że Zdzisław leży w koszyku i nawet już nie przeszkadza piłką, nie udaje małej suczki Pusi, co zdarza mu się na szczęście coraz rzadziej. Mogę przechodzić do meritum, kiedy mam na to ochotę i nie muszę się z tego tłumaczyć. Wszystko dlatego, że nie mogę spać, gdyby nie to, chyba nie zawracałbym sobie głowy tym tekstem. Jest coraz później i już powinienem przestać pisać, coś mnie jednak gna, chyba poczucie bezradności intelektualnej splecione
z przekonaniem, że ludzie lubią zazdrościć, zawłaszczać, być niesprawiedliwymi, powiększać niedociągnięcia a pomniejszać zasługi innych. Iza Kowalczyk w swoim polemicznym tekście próbuje deprecjonować książkę Sienkiewicza z powodów, jak powyżej. No chyba, że nie zrozumiała, co przeczytała. Potwierdzeniem tej drugiej tezy jest np. zarzut, że autor bierze w cudzysłów określenie "sztuka krytyczna". Tak jak ja teraz. Co oczywiście w książce wynikało z toku tekstu a nie wątpliwości autora co do "krytyczności". Jest to zarzut co najmniej kuriozalny. Wynikający może też ze złej woli. Podejrzewanie innych o brak umiejętności czytania ze zrozumieniem jest ryzykowne, ale jakoś nie mogę się powstrzymać, gdy czytam o braku przypisów i zaraz potem "Tym samym publikacja ta kryteriów naukowości nie spełnia, Sienkiewicz nie ma chyba zresztą takich ambicji." No nie ma. To nie jest książka naukowa. Nie miała być. Nie była pisana z takim założeniem. Tu krzyczę.
Polemistka za wszelką cenę chce znaleźć w książce nieścisłości. Udaje jej się raczej słabo, bo jest to kilka dosłownie, absolutnie nie mających wpływu na całość, drobnych błędów. Jedną z konsultantek książki była Maryla Sitkowska. Ja wiem, że nikt nie jest doskonały, ale bywają ludzie w swoim fachu do doskonałości zbliżeni.
Mam przykre wrażenie, że dzieje się tu rzecz, z którą w polskiej i nie tylko polskiej nauce czy w ogóle działalności intelektualnej mamy do czynienia często - jest to zawiść o wstęp na terytorium badań własnych. Karol Sienkiewicz nie raz mówił o tym, że książka "Ciało i władza" (cudzysłów oznacza w tym wypadku, że jest to tytuł książki) była dla niego lekturą formującą, bardzo ważną ,wpływającą na jego postrzeganie sztuki. Nie wiem, może powinien to powiedzieć na klęczkach? A może MSN i Karakter powinny zaproponować własnie IK napisanie tej książki? Kto jest bowiem najlepszą znawczynią "sztuki krytycznej" (cudzysłów oznacza w tym wypadku wyróżnienie nazwy własnej), no kto? To oczywiście retoryczne pytanie. Z tekstu polemicznego wobec książki nic innego niestety nie wynika. Co gorsza autorka deprecjonuje inne, niż swoje lub przez siebie akceptowane punkty spojrzenia, jak chociażby w wypadku określenia sporów z Jerzym Truszkowskim jako mało istotnych z "dzisiejszej perspektywy" (cudzysłów oznacza tu dosłowny cytat z przywoływanego tekstu) . Otóż akurat Jerzy Truszkowski napisał także kilka książek dotyczących obszaru zainteresowań autorki, choć z innych pozycji. Akurat Sienkiewicz oddaje mu w tym zakresie sprawiedliwość, co nie takie dziś częste. Jak widać.
Oprócz innych, mniej lub bardziej naciąganych pretensji pojawia się (przywoływana także w recenzji Kuby Banasiaka z Dwutygodnika) kwestia "przezroczystości" (cudzysłów jest tu odniesieniem do cytowanych tekstów, ale także może być rozumiany jako ironia) autora. Przeczytajcie moi Drodzy "Podziękowania" (cudzysłów oznacza tu tytuł części książki) - i cała Wasza (mówię tu także do Kuby) teza upada w proch i pył.
Iza kończy tekst deklaracją, że sama musi napisać książkę obalająca jej własne tezy. Z niecierpliwością czekamy. Pyta też, dlaczego w tytule pojawia się taniec. To jest mój blog, miejsce styku sfery prywatnej z publiczną, więc wykorzystam to - Iza, przecież Ty bardzo lubisz tańczyć, więc co w tym dziwnego?

Tu było odniesienie do postu Izy z jej walla na FB. Zostałem skarcony za jego zacytowanie i postanowiłem to usunąć. Argument był taki, ze wykorzystałem coś, co udostępniane było tylko znajomym. OK, przyjmuję i wyrzucam. 

Żeby było jasne, nie uważam, że ta książka nie ma wad. Jest jednoznacznie warszawocentryczna, rola Gdańska nie jest w niej, jak sądzę dostatecznie wyeksponowana. Mógłbym mieć pretensje, że Biennale Sztuki Nowej (w tym wypadku nie zastosowałem cudzysłowu, z powodów tradycji takiego własnie pisania o tej wystawie) pojawia się tu w dwóch rożnych wersjach nazwy Jest to jednak tak naprawdę pierwsza pozycja opowiadającą o sztuce nieakceptowanej powszechnie w sposób, który może nie spowoduje jej akceptacji, ale pozwoli zrozumieć motywacje i pozycje ludzi, którzy ją tworzyli. To nie jest książka dla "branży" (cudzysłów jest tu użyty dla słowa będącego skrótowym określeniem grupy ludzi zainteresowanych tematem z powodów zawodowych) choć też. To jest o historii bez pretensji do wyczerpania tematu. To jest rzecz o wydarzeniach znanych, które jednak zebrane w całość dużo mówią o czasie w którym się działy.
To jest książka do czytania. Rzecz jasna, ze zrozumieniem.

czwartek, 27 listopada 2014

Zdjęcia bo podróże

Jak podróże, to zdjęcia, dużo zdjęć najczęściej i tym razem tak będzie. W Warszawie na promocji książki, o której już opowiadałem. Bardzo miłe towarzystwo, niedużo nas było, ale nie w ilości jakość. Prof. Baraniewski wprowadził do rozmowy kategorię "wolność" i było już z górki. Stateczny afterek w Studio dopełnił poczucia dobrze spełnionego obowiązku.
W Poznaniu jak to w Poznaniu - to jest najdziwniejsze miasto świata, bezustanne paradoksy i sprzeczności. Trzeba o tym napisać.
C.d. obrazków z dzieciństwa.
Budynek stacji, na której wysiadaliśmy, był typowy, jedyna różnica w stosunku do innych, bliźniaczo podobnych, jaką pamiętam, to ogrodowy krasnal, stojący przed nią na klombie. Nigdy takiego nie widziałem, a był to przetypowy, z tych najmniejszych, w czerwonej szpiczastej chyba czapce, więcej nie pamiętam. Został po dawnych gospodarzach. Był  pierwszym znakiem sygnalizującym, że to tu. Kiedy w wiele lat później chodziłem z mamą po nieczynnej już, zrujnowanej stacji, miałem nadzieję, ze może choć kawałek znajdę, ale nic nie było, cegły, dół, resztki, kurz. Smród upadku. Wtedy jednak stała pewna jak nic innego. Z pachnącego w lecie rozgrzanymi podkładami przytorza szliśmy powoli do domu. Rzadko kto nas witał, choć może czegoś nie pamiętam, może Marysia po nas wychodziła albo Jurek. Wujek raczej nie, bo albo w pracy, albo jakieś roboty koło domu były zawsze, więc się takimi drobiazgami, jak przyjazd siostry, nie chciał i nie mógł przejmować do tego stopnia. Droga była dość długa, pociąg stawał nieco na uboczu, jak to przeważnie bywało, więc szliśmy powoli, jakoś nie przypominam sobie panicznego pośpiechu. Piszę tylko o tym, co pamiętam, może więc jak byliśmy mali, to wujek wyjeżdżał jednak ciągnikiem, ale że nie pamiętam, to idziemy najpierw niedługą ścieżką wzdłuż pola a potem już wieś, pierwsze budynki, pierwsze dzień dobry spotykanych ludzi. Czasem, dawno, ktoś poznawał mamę i zaczynały się krótkie rozmowy a jak tam, a na długo, a chłopcy wyrośli, na wsi to nabiorą, opalą się, bo bladzi...I szliśmy dalej, po bruku, bo droga była wtedy kociołebna, pierwsza kapliczka, domy ludzi, których nazwisk nawet wtedy nie znałem i już za niedługo plac, sklep i remiza a tuż po lewej szkoła i kościół, i dom stryjny. Ale idziemy dalej, już zaraz coraz bardziej sąsiedzkie domy, zapach z rowu-rynsztoku, bo jeszcze wtedy dużo nieczystości tam płynęło. I ogrodzenia przy potoku z taśmami stalowej grubej blachy, często się takie spotykało na ziemiach po Niemcach, na pękatych betonowych słupkach. Zapachy wsi. Spaliny z rzadko przejeżdżających samochodów, dostawczych najczęściej albo traktorów. Obornik. Gnój. Zwierzęta. Kurz. Na początku. Znów pozdrowienia, czasem zza płotu, albo z drogi i za chwilę wchodzimy.

Warszawskie reminiscencje. Stół w sali audytoryjnej MSN grozi jego użytkownikom. Z punktu widzenia BHP jest skandalem. A to w końcu wiodąca polska instytucja wystawiennicza.




Toaleta Studia przypomniała mi pierwszą wizytę w Pałacu Kultury, byłem bardzo mały. Przycisk spłukiwania zadziwił mnie swoją użytkową tajemniczością. Niestety, za chwilę zobaczyłem, przez otwarte drzwi roboczego pomieszczenia rząd rezerwuarów typu "Niagara". Czar prysnął, czy raczej, został spłukany.





To już Poznań i jeden  z najstraszniejszych wykwitów polskiej manii pomnikowej. Poświęcony Polskiemu Państwu Podziemnemu. Żeby było jasne - nie neguję idei upamiętniania. Pamięć jest warunkiem niepopełniania ponownie tych samych błędów chociażby. W gruncie rzeczy, ci młodzi przeważnie ludzie, którzy wtedy walczyli z wyjątkowo okrutnym wrogiem, nie liczyli pewnie na pomniki. Może właśnie na pamięć. Nigdy właściwie nie stawałem przed kwestią utraty życia albo zdrowia dla zachowania integralności swojej i własnego otoczenia i nie wiem, co bym zrobił, gdybym musiał. Pewnie bardzo bym się bał. Nie podejmuję się nawet mówić, ze byłoby tak a tak. Nie wiem. Szkoda, że to jest takie brzydkie i bez sensu. Szkoda, że taniutką symboliką chce załatwić sprawy ostateczne. Ciężarem udowodnić, że to ważna sprawa. 
poniżej informatorium pomnika z ekranem o takiej, jak widzicie treści. No ja wiem, że urządzenia elektroniczne się psują. Brąz za to, niestety, trwa, prawie że wiecznie.














A tu coś lżejszego kalibru, chyba nic nie muszę dodawać.



Tu zaś dokument z ciekawej wystawy Enesta Stewnera w poznańskim Zamku, cóż za aktualność tej dyskusji ciągła. Żart.









Tu zaś, po pracy, w pieleszach tymczasowych.




piątek, 21 listopada 2014

Zmęczenie i zapominanie

Przez literówkę tytuł tego posta najpierw napisał mi się jako meczenie. nawet chciałem to zostawić. Meczenie jednak lepsze, niż zmęczenie. Praca nad zapominaniem idzie mi całkiem dobrze, to jest ćwiczenie łatwe i trudne jednocześnie, więc przynajmniej zabawne.
Na zmianę z "Księgami Jakubowymi", które jednak trzeba sobie dawkować, jak bardzo silnie działającą substancję, czytam najnowszą książkę Stasiuka. Ta z kolei jest jak balsam, łagodzący ból, taki domowy, od wieków stosowany i pomagający. Jest to jednocześnie dla mnie książka bardziej niż ta pierwsza męcząca.
W sensie oczywiście bólów niespełnionego pisarza (Karol, wychodzi na Twoje). Bo tak, jak Olga Tokarczuk nie dałbym nigdy a tak, jak Andrzej Stasiuk, pozornie niby tak. Ale nic z tego, to zmyła, ściema i samooszustwo. To jest jeszcze bardziej niedostępne. Zwykłość, która jest jak Twoja zwykłość, opisywane sytuacje, miejsca tak dobrze znane a jednocześnie nie masz szans, żeby to napisać właśnie tak. Dobra, przecież dar jest dar, ćwiczenie jest ćwiczenie, jak we wszystkim, jak zawsze. Takie tam to moje meczenie raczej nieważne. Skrzywdzone, poszarpane ego nigdy nie na miejscu.
 Popróbuję tu poćwiczyć. Cały ten blog jest ćwiczeniem relacji ze światem na różnych poziomach, ale może najbardziej zwykłą wprawką pisarską. Nie, nie, oczywiście to nie proza. To dalej ten blog. Po prostu wspominam sobie.
 Jeździłem tam co rok, w dzieciństwie, z którego najbardziej pamiętam właśnie te momenty, a głównie wsiadanie do pociągu, najczęściej nocą. Cała ta wyprawa wydawała się jakąś niepojętą całkiem ekspedycją. Aż się dziwię, jak dobrze to pamiętam, pamięcią dziecka kilkuletniego, więc wybiórczą, nierozumiejącą, mozaikową w pokawałkowaniu świata na bezpieczne-groźne, znane-nieznane, twarde-miękkie. Pakowanie walizek, jeden neseser, jak mówiła mama, pamiętam szczególnie, skórzany z tej żółtopomarańczowej skóry częstej wtedy w użyciu, miał chyba nawet jakiś specyficzny zapach, może wymyślam teraz. Chyba jednak tak, bo używany głównie w wakacje (o ile mama nie była w delegacji), długo nieotwierany, trzymał w sobie zapach najpierw czystych, potem zużytych ubrań, kurzu podróży, niezjedzonych do końca kanapek na drogę. Miał pasek od góry, miękką część górną, więc można go było udeptać, żeby się zamknął. Nie jestem pewien, czy nie miałem go na swojej pierwszej kolonii w 67. Jeśli jechaliśmy całą rodziną, bagaży było nader więcej, ale innych waliz nie pamiętam. Tata miał  jakąś teczkę zawsze, pamiętam dwie, jedna z tych klasycznych z klapą na dwa zamki obok siebie, druga była nowocześniejsza, z zamkiem błyskawicznym przez długość, bez klapy. Chyba jechaliśmy taksówką na dworzec, jak z Krośnieńskiej, z Konicza mogło być piechotą, choć z bagażami to nie sądzę. Wejście do pociągu to była, jak mi się dziś wydaje, cała operacja, z celowaniem by jak najbliżej drzwi, przepchnąć się przez wściekły tłum, przecież wiadomo było, że nie wszyscy będą siedzieć. Jakoś się chyba za bardzo nie bałem tego tłumu, rodzice byli zdenerwowani, bo przecież dzieci musiały siedzieć, co udawało się połowicznie, korytarz też czasem był naszym miejscem. Te pociągi zawsze wyjeżdżały w nocy, czy raczej bardzo wczesnym rankiem, bo przecież przesiadka, w Rudnej kiedyś, a na pewno w Kędzierzynie, potem w Racławicach. A to tylko niecałe 300 kilometrów, żadna odległość, śmieszna wręcz z dzisiejszej perspektywy. Mi się jednak wydawało, że jedziemy i jedziemy, traciłem rachubę czasu, wymyślałem coś niemrawo,  wybujała wyobraźnia to nie była nigdy moja mocna strona. Wreszcie w Racławicach, skąd już tylko niecałe 10 minut do Ściborzyc. Zawsze piętrowymi wagonami z lokomotywą, zapach dymu z lokomotywy będę pamiętał zawsze, potrafię go przywołać w każdej chwili. Okna w tych piętrusach były na korbkę, często się nie otwierały, ale przez brudne szyby i tak widać była znany już dobrze pejzaż. Tu siada moja swada pisarska, nie umiem go opisać, pamiętam nasyp, iskry, zwłaszcza, że czasem jechało się wieczorem, most tuż przed stacją, zawsze uczucie miłego napięcia że już koniec, ale przecież za chwilę już dom, ciotka, wujek, kuzyn i kuzyni, czy tacy sami jak ostatnio, czy coś się zmieniło, nowy pies, może inna krowa, zapach w stodole taki sam, to było pewne.
Pierwsze ćwiczenie sam oceniam na 3+.
Kilka starych i nowych zdjęć od Karoliny, właściwie służbowych.

Tu usiłuję przeczytać tekst z plakatu do wystawy Sławka Pawszaka, powieszonego własnie tak.






Tu dzisiejsza wizyta na "peronie" zbudowanym w ramach budżetu obywatelskiego. Ponad tysiąc osób chciało otoczyć drucianym płotem 10 metrowy odcinek torów i dwa semafory, co nazwane zostało skansenem kolejowym. Hm. Demokracja. oczywiście. Nie, żebym kwestionował, skąd. To tylko dziwne po prostu.





A tu po prostu Zdziś w rurze.




czwartek, 20 listopada 2014

Zaraz tam problemy...

Dzisiejsza rozmowa  o książce Karola Sienkiewicza z autorem,  mówią, że OK. Nie mogę sam za siebie mówić, więc tylko podzielę się z Wami refleksją lekką - trochę już to wszystko zapomniałem. Nawet może bardzo. Usiłowałem sobie przypomnieć lata 80-te przy okazji książki, z którą się nigdy Marcie i Piotrowi nie nadziekuję ale proste to nie było. Wszystko zaczęło się nawarstwiać, przenikać, nakładać - a to dlatego, że nie prowadziłem notatek, dziennika, nigdy. Kiedykolwiek nie próbowałem, zawsze niesystematycznie. Nie żałuję, wbrew poprzednim utyskiwaniom jednak nie żałuję niczego. Ale pamięć coraz częściej zawodna, pamiętam tylko niektóre spotkania, niektóre rozmowy, jeśli już, to silne uczucia, te najsilniejsze, więc raczej sprzed 30 lat co najmniej. Wszystko co po czterdziestce, zestaliło się w magmę pełną mało ważnych, marginalnych zdarzeń. Udawanych porywów, nieistotnych relacji, pragmatycznych wyborów. Zapominanie jest w gruncie rzeczy czynnością prostą, przy odrobinie chęci do nauczenia bardzo szybkiego i łatwego. Każdy potrafi, tylko trzeba się przyłożyć do ćwiczeń.
Rozśmieszyła mnie wczoraj własna moja śmiertelność. Ten strach bezustanny przed zniknięciem bez śladu jest tak zabawny w swojej bezsensownej wielkości. Jeśli nawet się tego boję, to śmieszy mnie też moja własna obawa. Tak bardzo jest wielka i tak jednocześnie śmieszna. Szliśmy sobie ze Zdzisiem opustoszałym, śpiącym miastem, które mżawka osrebrzyła odblaskowo a ja śmiałem się w środku, bo na zewnątrz nie mogłem. Z jego zniknięcia, ze swojej nieobecności, z marności wiary w jakąkolwiek formę nieśmiertelności. Ten śmiech nie jest tu żadną metaforą, naprawdę dudnił mi w środku i wprawiał w dobry humor, pewność, że w końcu to się kiedyś skończy wszystko i dobrze.

A tu ja jakiś rok temu z okładem, bezbrodny i trochę tym wszystkim zdziwiony.



Niewymądrzanie

Niewymądrzanie to umiejętność, którą opanowywałem dość długo, z pewnymi sukcesami acz nie powiem, że jestem tu mistrzem. Kiedyś się wymądrzałem, nawet wymandrzałem bardzo okrutnie i nie do zniesienia. Nawet dla mnie samego to było trudne. trzeba było wielu lat, przeżyć, prztyczków od losu i bliźnich, żeby choć trochę się nauczyć. A i to ciągle nie zawsze mi wychodzi.
Byłem na "Lewiatanie" Zwiagincew, ale nie będę o tym pisał, bo słów brak. Tyle, że mój rosyjski znów przepadł.
Jutro a właściwie już dziś, będę z Karolem Sienkiewiczem rozmawiać o jego najnowszej książce. Przeczytałem ją jednym tchem, wiele zdarzeń w niej przytoczonych znam dobrze, choć może z innej nieco strony. Ale, to fakt, o niektórych nie miałem pojęcia. Zresztą, po raz kolejny miałem wrażenie, że kiedyś, może w czymś trochę brałem udział, ale tak tylko trochę. dawno temu, w 2000 roku Jacek Podsiadło napisał w TP idiotyczny felieton, bardzo typowy w tonie dla swojego czasu, na który wysłałem mu maila, który raczył był zacytować w swoim felietonie. Może bym już dziś tak tego, co napisałem, nie napisał tak emocjonalnie. Nie zmienia to faktu, że recepcja sztuki krytycznej, o której będziemy rozmawiać wyglądała tak właśnie nawet u ludzi skądinąd sensownych. Co dopiero u różnych niefajnych ... Właściwie z tych wszystkich śmiertelnych krytyków jedynie Cezary Michalski złożył jakiś rodzaj, powiedzmy, samokrytyki, za tamto. Chociażby w ten sposób, ze związał się z KP :) 
Późno, w nagrodę Zdziś grabiony jesiennie:



środa, 19 listopada 2014

Mejnstrimowo w myśleniu jednak

Chodzi za mną ten wiersz, chyba dlatego, ze przez kilka dni nie słuchałem właściwie niczego innego prawie, jak tylko 15 płyt z masterami BH. Też trochę nie wiem, czemu. Znam je na pamięć nieledwie, miejscami już nawet może nie sprawiają mi przyjemności, raczej wtłukują się w mózg, jak kapiąca woda, jak coś przymusowego, trochę nieznośnego a jednak usypiającego. Nabrałem dystansu, chyba z przesytu i nadmiaru. A jednocześnie mogę w kółko.
Wiersz brzmi tak:

The Day Lady Died

BY FRANK O'HARA
It is 12:20 in New York a Friday
three days after Bastille day, yes
it is 1959 and I go get a shoeshine
because I will get off the 4:19 in Easthampton   
at 7:15 and then go straight to dinner
and I don’t know the people who will feed me

I walk up the muggy street beginning to sun   
and have a hamburger and a malted and buy
an ugly NEW WORLD WRITING to see what the poets   
in Ghana are doing these days
                                                        I go on to the bank
and Miss Stillwagon (first name Linda I once heard)   
doesn’t even look up my balance for once in her life   
and in the GOLDEN GRIFFIN I get a little Verlaine   
for Patsy with drawings by Bonnard although I do   
think of Hesiod, trans. Richmond Lattimore or   
Brendan Behan’s new play or Le Balcon or Les Nègres
of Genet, but I don’t, I stick with Verlaine
after practically going to sleep with quandariness

and for Mike I just stroll into the PARK LANE
Liquor Store and ask for a bottle of Strega and   
then I go back where I came from to 6th Avenue   
and the tobacconist in the Ziegfeld Theatre and   
casually ask for a carton of Gauloises and a carton
of Picayunes, and a NEW YORK POST with her face on it

and I am sweating a lot by now and thinking of
leaning on the john door in the 5 SPOT
while she whispered a song along the keyboard
to Mal Waldron and everyone and I stopped breathing


Kiedyś go tu przytaczałem zlinkowanego ale jakoś teraz chcę, żeby tu był, nielegalnie, ale odciskający swoją obecność w tej mojej małej domenie. 
Czas żałowania. Pamiętacie, jak kłamałem, ze nie żałuję, że się nauczyłem. Co jakiś czas mnie dopada straszliwy żal, że się nie poświęciłem muzyce (to wynika ze słuchania Cosy Cola np., wiecie, że Cosy Powell przyjął ksywkę na cześć tego poprzedniego?). Albo pisanie...Jestem oczywisty i mejnstrimowy i czytam co mi media podsuną - stąd "Księgi Jakubowe" Olgi Tokarczuk. Przerywam co jakiś czas, żeby się oddać podziwowi i żalom, że się nie udało, że nie potrafię, że to jest - właśnie, nawet nie potrafię napisać, jakie. Bo się czasem może nie powinno pisać przed końcem czytania. Czytam to jednak jak jakąś naprawdę KSIĘGĘ - fakt, że to po prostu jest z założenia tak właśnie zrobione. 
I nie polecę do NY. Nie, że nie mogę, tylko jakoś tak bardzo, dogłębnie nie widzę sensu. Gdzieś mi umknął sens podróży.

A tu goście wernisażu wystawy Michała Slezkina, mocna ekipa, Zdziś tym razem na drugim planie:












poniedziałek, 17 listopada 2014

Mało i pusto

Dzień trochę leniwy, trochę w biegu, acz miłym. Spotkanie rodzinne, pogwarki przy stole, wieczorem przyjaciele i moje kłopoty z naleśnikami, coś jakby przywierały, co mi się nigdy nie zdarzało. Za to 2 rodzaje nadzienia. Byłem w kinie, na rosyjskim filmie "Geograf przepił globus" Aleksandra Wieledinskiego. Sprawdziłem, że reżyser jest starszy ode mnie, stąd chyba bardzo mi się ten film podobał. Przeczytałem kilka recenzji, dowodzących niezbicie, że istnieje coś takiego, jak wrażliwość pokoleniowa. OK, młodzi są może i bardziej rozgarnięci, niż ja, ale jakby mniej rozumieją. Albo mało. To głupie tak pisać, ja wiem. Doświadczenie nie ma tu generalnie za wiele do rzeczy. Chrzanię.
Film trochę mnie zasmucił, trochę rozbawił, jest świetnie zagrany (Konstantin Chabienski jest aktorem absolutnie wielkim, nawet w nie za fajnym "Admirale" był doskonały - choć jak już kiedyś mówiłem, na grze aktorskiej to ja się znam słabo albo nawet wcale). Nie lubię tu "recenzować" filmów. Dziś miałem zabawną rozmowę na ten temat z Markiem J. Jestem mu zresztą wdzięczny za tę kilkunastominutową zaledwie dyskusję o książkach i niemożności obiektywnej oceny filmów. Bardzo komicznie to opowiadał, po obejrzeniu dyskusji o "Obywatelu", na TV Kultura. Marek napisał poemat trzynastozgłoskowcem o swoim dzieciństwie w ZG. To jakoś jednak fascynujące, pisać tak dziś. Miejscami piękny. Tak, nie nasuwa mi się inne słowo.
Wracam na chwilę do filmu, bo smutny ale  nie przygnębiający. W jakimś sensie o sile młodości (!)
a może nawet najbardziej, jak hymn o jej cudownym pięknie, nawet jeśli czasem niszczącym, w konfrontacji
z wyczerpaną, co tu dużo mówić, brzydką i spitą dojrzałością.

Nadużywam przymiotników, co już samo w sobie jest niepokojące. Podobnie jak słuchanie Melanie.


Napis z wczorajszego spaceru ze Zdzisiem.



sobota, 15 listopada 2014

Przerwy bez przyczyn

Mógłbym właściwie pisać codziennie. Np.  - "Dziś nie zdarzyło się nic ważnego właściwie". I tak za każdym razem. No ale to bez sensu oczywiście i nigdzie nie pojedziemy w ten sposób.
Wernisaż "Państwa" udany. Wystawa jest w pewnym sensie także uwieńczeniem naszej znajomości z Michałem Slezkinem i pierwszego mojego spotkania z archiwum gry, jakieś 8 lat temu.. To bardzo ciekawa jest historia i choć nie będę jej tu teraz opisywał, to mam osobisty stosunek do tego projektu, może zbyt. Choć uważam go za obiektywnie ważny. Inna rzecz, że to było to naprawdę bardzo wymagające zadanie dla naszego małego teamu galeryjnego. Zawsze powtarzam, że mogliby pracować w każdej galerii na świecie i byliby najlepsi. To wcale nie czcze pochwały, tylko moja nieumiejętność wyrażenia radości, że dobrze mi się z nimi pracuje. W końcu ten blog ma w podtytule, że jest o galerii, choć oczywiście przymiotnik w nim zawarty jest jedynie kokieterią.
Ja w ogóle mam dużo szczęścia, myślę, że dużo więcej niż statystycznie. Nie dotyczy to złych rzeczy, tylko dobrych, jest nieco demoralizujące, ale wolę mieć niż nie mieć.
Popołudnie w Legnicy na "Promocjach", gdzie wybierałem kandydata do nagrody-wystawy. Ponarzekaliśmy sobie ze Zbyszkiem na los dyrektorski, w sumie fajny, choć niełatwy. Żarty, wszystko żarty, moi mili, jak mawiał swego czasu Lucyfer Brzuch, nieco zapomniany posiadacz kota Dulcyna. Lucy był pełnokrwistym bohaterem, blogerem nieprawdziwym, ale świetnie opisanym, stworzonym przez bardzo młodą wtedy osobę, która już wtedy wykazywała się prawdziwym kunsztem literackim. Brakuje mi czasem tego absolutnie nieprzewidywalnego kapłana rozpusty i zepsucia.
Wieczór przy telewizorze z mamą, oglądaliśmy sobie teleturniej o wygrywaniu miliona, brzydko natrząsając się z niewiedzy występujących. Schadenfreude, ale z łagodnym posmakiem pobłażliwości.
Niepokojąco te zapiski zaczynają przypominać memuary starych poetów - "Dziś przyjechali Wackowie, do północy przy lampce wina rozmawialiśmy o absolucie i Kaziu". Koszmar i zgroza, takich rzeczy Wam, moi Drodzy oszczędzę. Do następnego razu.

Dziś tylko Zdziś proszący




wtorek, 11 listopada 2014

Nic raz jeszcze

Epatowanie własnymi słabościami jest dla czytających po pewnym czasie nudne, zwłaszcza gdy czynione systematycznie. Nie będzie już tedy. Postaram się tu wykreować kogoś innego trochę.
 Widziałem "Interstellar". Mam wielką słabość do klasycznego SF, z rakietami, podróżami przez tunele czasoprzestrzenne albo po prostu w hibernacji, sporami członków załogi (może nie być potworów na pokładzie), mądrymi robotami, wędrówkami po powierzchni innych planet, mieszkańcami tychże, brakiem tlenu, za dużymi odległościami, poświęceniem dla dobra ogółu itd. itp. Mieliśmy w Polsce całkiem sporo tłumaczeń Złotego Wieku, od lat 70-tych, była taka antologia opowiadań "Kroki w nieznane". Wtedy jeszcze można było przeczytać prawie wszystko, cudowne czasy. Film Nolana jest z tamtych czasów, oczywiście nie do końca. Nie będę go tu recenzował, ale motyw relacji córka-ojciec polecam nawet nielubiącym gatunku. Nie, żeby coś odkrywczego, po prostu wzruszająco. Bohater, choć mówi cały czas prawie przyciszonym głosem, potrafi też płakać jak niebohater.
 Zdziś potrafi być wyjątkowo upierdliwy z rzucaniem piłeczki.
Za to oglądane wczoraj przy sprzątaniu "Bliskie spotkania III stopnia" są miejscami przekomiczne. Porozumiewanie się przy pomocy dźwięków to szczyt wszystkiego jest. Ziemia im obojem, to kosmici na tubie, pamiętacie? Przesterowanej! W końcu nie wiadomo, czy muzyka, to nadal dźwięki ze statku, czy już ilustracja filmowa. I to stado dzieci z wielkimi głowami jako kosmitów na końcu...Ale sceny "nie sf" ze szczególnym uwzględnieniem ataku szaleństwa Richarda Dreyfussa, niesamowite. No i Francois Truffaut jako francuski znawca UFO, nieprawdopodobne, absolutnie. Steven the Great jednak!
Dziś trochę o widoku z mojego okna. To jest nowy dla mnie widok, już tu go kiedyś pokazywałem, ale tym razem może trochę szczegółowiej spróbuję.

Mur na wprost jest częścią pustego domu, który stoi na rogu ulicy dr. Pieniężnego i drogi bez nazwy, która kiedyś była ulicą a teraz prowadzi na podwórko teatru. Właściwie jest to ściana oficyny tego budynku. najwyższy w głębi po lewej, to budynek TPSA, kiedyś było w nim fajne miejsce, Blues Express, knajpa, w której dużo bywaliśmy i grywaliśmy nawet czasem z kolegami, bo jej właścicielami byli Kamila i Jurek Nowakowie. W książce "Zabytki Zielonej Góry" Barbary Bielinis-Kopeć znalazłem informację, że kamienica została zbudowana w 1896. Przed nią, to niższe, to dobudowany kilka lat temu dach nad domem, w którym teraz "Essenza". Ten z kolei z 1887. Po prawej na pierwszym planie dawny "13 posterunek" jak go wszyscy nazywali a jeszcze wcześniej tzw. "Higiena szkolna", gdzie Misia w wieku lat 5 narobiła najstraszliwszego wrzasku w historii tej placówki jak sądzę, ever. Na drugim planie ledwo widoczna kamienica, w której mieszka Basia Bańda. Jak się dowiedziałem z cytowanej książki, te paskudne na zapleczu tego budynku,
to był browar.
Najdalej w tle biurowiec z lat 70-tych.
















A tu lewa strona widoku. jeśli powiększycie sobie to zdjęcie, to zobaczycie na nim z lewej strony wieżę Ratusza. A pod najniższa gałęzią drzewa widać kawałek placyku, w tym miejscu był szpital położniczy, w którym się urodziłem. To zabawne jednak jakoś, mieszkam 50 metrów w prostej linii od miejsca, w którym fizycznie przyszedłem na świat. Najbardziej po lewej to już teren teatru.

















Tu dobrze widać ścianę pustej a pięknej kamienicy, to żółte najbardziej po prawej, to dobudowane w latach 80-tych skrzydło Muzeum.

















Nie doceniałem nigdy wagi miejsca do mieszkania. Trochę mnie bawiły ludzkie zabiegi o to, często pochłaniające mnóstwo czasu, sił i środków. A teraz myślę, że chyba byłem głupi. Albo i sam nie wiem.







poniedziałek, 10 listopada 2014

Kompletnie nic

Przychodzi taki moment, że pustka. Nie jakaś totalna, ot taka sobie pusteczka, po prostu nic. Trochę pracy, niezbyt dużo wymyślania, jakiś prąd błądzący. Nic, co miałoby być  wiążące albo odkrywcze. Chciałbym Wam coś ciekawego powiedzieć, napisać, dać odpór...Nic jakoś jednak nie wydaje mi się istotne na tyle, by zawracać Wam teraz głowę. Tyle jest ważniejszych rzeczy, niż moje niezbyt lotne przemyślenia. Są, jakie są, moje, niezbyt zabawne ani też lepsze niż inne.Zaczynam mieć bardzo poważne wątpliwości co do sensu dalszego ciągu. Zaczynało się z poważnych powodów, teraz jest po prostu kontynuacją zaczętego przedsięwzięcia. Hu kers to wszystko, jak lubię pisać w takich przypadkach, siedząc przy monitorze późnym już wieczorem.
Przypomniałem sobie, że mam 15 płyt, na których są wszystkie oficjalne nagrania BH, mastersy, więc bez tych wszystkich nieudanych takes, które się zachowały. Poprzedniej nocy bez przerwy grała "Lady in Satin", najsmutniejsza płyta świata. Może cały jej smutek przez te 7 godzin wsączył się we mnie i teraz krąży mi pod czaszką, napełniając myśli melancholią bezgraniczną i jeszcze mgłą przez cały wieczór dziś. I na to wszystko puste miasto, może nie aż tak puste, jak mi się wyobrażało, ale jednak niełatwo dostrzec sylwetki we mgle. No nie, aż taka nie była, ale zmiękczała, zamglała, znikała.
 Przy okazji bardzo ciekawego tekstu Tomasza Kolankiewicza w Obiegu - dokładnie taka jest artystka w "33 scenach z życia" Szumowskiej. Może to jakaś taka konieczność jest, podpisują na umowie realizacji scenariusza, że jak artystka, to właśnie taka musi być. I jeszcze ta beznadziejna sztuka, te bezustanne rozmowy przez telefon przy mazaniu po zdjęciach. Nie wiem, przecież ci wszyscy reżyserzy znają jakichś artystów, chociaż parę razy upili się w pracowni jakiejś, no nie wierzę, że nie. Chociaż, nasze środowiska artystyczne jeszcze do niedawna bardzo hermetyczne były. Dopiero niedawno to się zaczęło zmieniać, choć sam nie wiem. Teatr się zbliżył a my do teatru, a przynajmniej Bogna :) 
 Prz okazji słuchania allegretta z 7 Beethovena, Spoti znalazł mi 7 Szostakowicza, co za muzyka, ja cie, jak to się kiedyś mawiało. No to ta wojenna, zapomniałem zupełnie.
 No i proszę, zasypałem Was nieszczęsnych swoimi zabawami kulturalnymi, nie łudźcie się, to tylko zabawy. Mało w tym pogłębionej refleksji. Jest tylko Zdziś na poważnie, który ozdrowiały, zabija balony, cieszy się światem, rzuca mi piłeczki a teraz popiskuje przez sen.


Niewiele pieskowi do szczęścia potrzeba więcej niż czarny balon.




Tu pozuje nader




A tu żółty j.l. wszystko mu opowiedział





na otwarciu wystawy Cz. Łuniewicza w Archiwum Państwowym tak mi się ładnie ustawili Panowie Fotografowie, którzy zawsze byli dla mnie wzorami jakości i rzetelności ale też kreatywności w wykonywaniu zawodu. Od lewej:
Zbigniew Rajche, Paweł Janczaruk, Bronisław Bugiel, Tomasz Gawałkiewicz. Wszyscy wszystko wiedzą o fotografii, każdy na swój sposób robi zdjęcia już od dawna, są prawdziwymi Mistrzami i w dodatku bardzo lubią swoje miasto.




W parku, nie mogłem się powstrzymać, przepraszam.






Z drogi na spacery - pejzaż codzienny, w tle zburzona nie wiadomo po co siedziba LOK.




To nie scenografia do Fallouta 4 tylko przejście podziemne na dworcu w Świebodzinie, co się tam czai, lepiej nie wiedzieć.



niedziela, 2 listopada 2014

Nie pamiętać - obietnice

Dzisiejszy dzień oczywiście, banalnie i jak co roku nastraja do rozmyślań o kwestii najoczywistszej
i najostateczniejszej. Uwielbiam długie słowa, jest w nich jakby dużo więcej znaczeń, niż w tych krótkich, jasne, że to nieprawda. Ale mogłoby być zasadą, są zresztą takie języki, niedaleko szukać, niemiecki. Anegdoty o najdłuższych słowach w tym języku znajdźcie sobie w Internecie. Przepraszam, że sam tu nie umieszczam, są granice żenady jednak. Jak taki wpis jak ten, jest balansowaniem na granicy nicniemówienia. Zagłuszaniem pustki, pytaniem samego siebie o granicę poza którą nie da się już nic powiedzieć, żeby miało sens. I nie będzie o przemijaniu, śmierci i tych, co ich nie ma. Na to jest czas w normalne dni.
 Długo myślałem dziś o zapominaniu. Niepamiętaniu, przykrywaniu przeszłości mokrą szmatą, żeby nie płonęła, nie tliła się smrodliwie, bez sensu i konieczności. Trzeba się po prostu nauczyć, co pamiętać, co nie. Wszystkiego się można nauczyć, tego też. Najbardziej to chyba trzeba pilnować odrzucania skojarzeń,
nie bywania w okolicy, nie szukania związków z dawnym. Ja dużo ćwiczę. Obiecuję Wam tu wszystkim solennie - nie będzie już wspomnień, aluzji, przypominań i odwołań. Żadnych takich, może tylko Zdziś będzie, no ale to nie do uniknięcia. Coś w końcu jednak zostaje, czasem materialnego, czasem nie. Tak więc nie będzie już żadnej przeszłości, która tylko niepotrzebnie zamazuje teraźniejszość. Wyrzucam ją uroczyście, z lekkim żalem ale z pewnością przy okazji, że tak trzeba, musi być, tak najlepiej. Cieszę się jakimś swoim głębokim przekonaniem, że tak umiem, potrafię i chcę. Że nie potrzebuję podpórek, że już umiem sam, na własnych, po swojemu. "Chcę, żądam, rozkazuję...", ze zacytuję tu jedną ze swoich ulubionych książek.
 Właśnie wywaliłem źle napisany akapit o czytaniu książki Karola Sienkiewicza. Jest świetna, za dobra, żeby zbyć ją jakimś banalnym tekstem. Może, jak skończę. Generalnie, to jest to też podręcznik do sztuki polskiej dla 1 roku na Akademii, każdej, nawet górniczohutniczej.
 Trochę nic nie ma. Trochę wiem, że jest. Trochę to jedno z moich ulubionych słów.

Dziś tylko Zdziś, z późnego lata, w ogrodzie u Moniki Sz. pośród papierówek.