środa, 30 października 2013

Trudne sprawy

No z tym tytułem to żart jednak, ale trochę nie. Właściwie nie powinienem dziś pisać, nie mając za wiele do powiedzenia, może poza refleksją nad jakimś poważnym brakiem myśli ostatecznych w związku ze zbliżającym się świętem. Tak, jakbym trochę jednak nie chciał przyjąć do wiadomości przemijania. I nie, nie dam Wam satysfakcji, nie będzie banalnych tekstów ani nawet niebanalnych przemyśleń. Mózg odrobineczkę wyjałowiony ciągłą ucieczką przed przeorganizowaniem świata.
 Dziś konferencja prasowa o Parku 1000. Tak bardzo chciałbym, żeby to się wszystko udało i tak mało mogę, tak naprawdę. Bądźmy jednakże dobrej myśli, gdyby pomysły BudCudu się dało wdrożyć, mielibyśmy naprawdę piękny i przyjazny park, z mnóstwem miejsca na wszystko, na sztukę też, nareszcie.
Misia wpadła na chwilę, jak to się mówi, na groby i miło mi się z moją dorosłą córką rozmawia, a nawet śpiewa.
Kupiłem dziś zapiski Bułhakowa, żeby zobaczyć, jak to jest, gdy się pisze co dzień. Ten dzisiejszy wpis jest trochę ćwiczeniem na podstawie twórczości zapiskowej  mistrza. Mistrza.
Śpijcie dobrze i dbajcie o tych, których kochacie, żeby zawsze byli blisko.

wtorek, 29 października 2013

Teatr - raz jeszcze

Drugie w ciągu kilku tygodni doświadczenie teatralne. Tym razem w poznańskim Polskim na Otellu Pawła Szkotaka. Siedzieliśmy z I. najpierw na drugim piętrze a na 2 akcie w pierwszym rzędzie. No i nie wiem. Historia przeniesiona w realia bazy piechoty morskiej, mundury prawie jak. Ładne stroje, przystojni mężczyźni. Otello jest Arabem, mówi po (?) arabsku chyba, co jakiś czas, zwłaszcza jak się zezłości. Pojawiają się w pewnym momencie portrety zamachowców z 11/09. Trochę nie wiem, czy było o miłości czy o różnicach kulturowych. Im bardziej myślę o tym spektaklu, tym bardziej widzę niemożność częstą w teatrze - miało być naprawdę a wychodzi jak zawsze. Kurz od zbyt głośnego tupania po deskach. No nie, to nie miała być recenzja. Nie znam się. Ale przypominam sobie Wałbrzych niedawny i pamiętam tamtą emocję. Tu na chwilę pojawiła się, ale po tekście, który przecież jednak, ponadczasowy. Chciałbym się popłakać nad tym, przecież głupim, końcem miłości. Zwłaszcza takim, zupełnie bez sensu. Maur daje się w tej sztuce wrabiać jak dziecko. A Jago jest wielkim, przystojnym, przekonywującym w swej podłości kolesiem. No, Otek jest żołnierzem, mógł też mieć kłopoty językowe, no bo obcy jednak. Szkotak to sugeruje, że jest coś nie tak ze zrozumieniem wzajemnym, spektakl kończy się tyradą po arabsku. Nie wiemy, co mówi, ale pewnie nic fajnego. Nie rozumiemy się, no ale to jest do bólu oczywiste. Czy warto po to po raz kolejny uruchamiać starego Billa?
A u Marka w teatrze dwie kobiety i może nawet więcej emocji. Już reklamowałem, link do znalezienia w poprzednich postach.
W w nocy, na placu przy Krzyżach, Zamku i Filharmonii darłem się na cały głos, katarktycznie a może raczej w beznadziejnej chęci przegonienia własnego strachu i cudzego niezrozumienia. Tam w okolicy nikt nie mieszka, więc przepraszam za hałas duchy poznańskie jedynie, których akurat w tej okolicy mnóstwo.

poniedziałek, 28 października 2013

Odpowiedzialność i drżenie

Im częściej słyszę, że to tutaj czytacie, tym bardziej się denerwuję, żeby Was nie rozczarować nudą, powtarzalnością i koniecznością pisania. Narzucona regularność może być męcząca i dla was i dla mnie. Czasem jest we mnie pustka niewypełnialna, nieruchoma i nieopisywalna. No ale po co komu właściwie ta wiedza...
Nie jest w żaden sposób przydatna ani nawet zabawna. Jest jakimś tam mniej lub bardziej tarzaniem się
w sentymentach. Jak to zdjęcie dziś zrobione w drodze z Wrocławia.















Trudne do opisania zjawisko zachwytu nad naturą, ale jednak jakaś żenada w tym odczuwalna. Poczucie nieadekwatności słów a jednocześnie w ogóle poczucie nieadekwatności do świata. Niechęci do dalszego ciągu. Do zrobienia jeszcze raz czegoś, co nikomu i tak nie będzie potrzebne. Nikomu łącznie ze mną. Jasne, że każdego tak nachodzi czasem, niekonieczność, niewartość czasu, czynności, niczego.
 A z drugiej strony ta nasza zabawna i przerażająca  jednocześnie świadomość, z tą swoją unikalnością i głębokim przekonaniem o byciu wieczną. Odrobina ołowiu, tona blachy, kilka kropel krwi w mózgu, elektrowóz i jeszcze setki innych powodów, weryfikują to przekonanie radykalnie. A jednak ciągle paniczne próby przejścia do historii, walka o aeternitatis, tak, kiedyś to rozumiałem, że trzeba za wszelką cenę. A teraz już nie. Jest ileś rzeczy, których nie zaznam, nie zrobię, nie zacznę, no i nie skończę. Ale ich nie wymienię, bo kto wie :)
 Późnym wieczorem bardzo miła rozmowa z Markiem, o różnych mniej i bardziej ważnych kwestiach. Często rozmawiamy i cieszę się z tego bardzo, że potrafimy ciągle bez problemu. Jest jakaś uspakajająca stabilność w tej stałości jego obecności w moim życiu. I to jeszcze paru przyjaciół z dawnych czasów dotyczy. I jak widzicie, nie potrafię o tym pisać po prostu, sztuczne, oporne słowa, bez nośności żadnej, z drewna sosnowego, tylko drzazgi i pęknięcia w najmniej spodziewanych momentach.
 Nie wiem, czy pisać o konkursie Gepperta. Jeśli mi się uda dłuższy tekst na poważnie, to tutaj nie, ale jeśli nie wyjdzie, to jeszcze napiszę. A na razie Zdziś w aranżacji na swój wzrost, co bardzo mi się podoba. Niewielkie wnętrze z obrazami Magdaleny Leśniak "Scenografia codzienna".















Ornette Coleman na Spotifaju. Miałem być na jego koncercie we Wrocławiu. Wtedy był to syndrom, że coś bardzo jest nie tak. Sam. Wprawdzie odwołali, ale jednak. Sam. Nie wolno było samemu. Trzeba z. Zawsze z.
Umarła Pani Anna Tokarska. Dawno jej nie widziałem, a teraz nie zobaczę nigdy. Zawsze się uśmiechała, choć pewnie nie zawsze miała powody. Jak teraz sobie o tym myślę, to dociera do mnie mocno, jak wszyscy, choćby nie wiem jak bardzo otoczeni bliźnimi, jesteśmy samotni.

niedziela, 27 października 2013

Nowa umiejętność Zdzisia

Bardzo trudno pisać, kiedy za dużo się wydarza. Albo kiedy nie za bardzo umie się te zdarzenia opisać. Z rzeczy opisywalnych - Zdziś w podróży nauczył się jeść gotowe psie jedzenie. To nowa, wielka umiejętność pieska. Może jutro będzie lepiej z możliwościami werbalizacji.

sobota, 26 października 2013

Cała nareszcie prawda o Zdzisiu i ODSZCZEKUJĘ poznańskie zarzuty


Trochę mam już dość pytań, jak to było naprawdę ze Zdzisiem. Moje poprzednie wpisy na blogu, dotyczące tej kwestii, były oczywiście jakimiś nieudolnymi próbami maskowania problemu i złośliwych aluzji. Dziś zdecyduję się na prawdziwą wersję, po raz kolejny dotykając spraw osobistych. Gwoli prawdy. Bez omijania faktów. Tak było panie, tak było, jak mawiają starzy ludzie. A potem o Arsenale.
Zdziś pojawił się w moim życiu razem z nowym związkiem. Był pieskiem Zosi, w prezencie od poprzedniego chłopaka. Miał być shi-tzu, ale w swojej podejrzanej taniości (połowa ceny za rasowego) okazał się półshitzu. Przez 4 lata był ze mną lub z Zosią a czasami z nami, trochę w Poznaniu, najczęściej w Zielonej Górze, niekiedy w Sulechowie i kiedy wszystko się skończyło, po licznych dyskusjach, wątpliwościach i nieco dramatycznych wydarzeniach pozostał u mnie. Zosia, decydując się na nowy związek, zdecydowała się również na nowego pieska, jak słyszałem. Ale Zdziś, w tym sensie, w jakim nasza przeszłość jest ciągle z nami w formie wypartej, albo pamiętanej, jest ciągle jej psem. W jakimś sensie, trochę, nieco. Trochę tak, jak porzucone z powodów ekonomicznych i estetycznych upośledzone dziecko w przytułku. To oczywiście nie jest dziecko, które może spajać, być kwestią życia lub śmierci, źródłem niewyobrażalnych dramatów przy rozstaniu. To tylko mały, śmieszny piesek, najlepszy towarzysz podróży i najlepiej wychowany półshitzu na świecie. Zdziś the Great. Gdyby został z nią, pewnie jakoś tam byłby niepotrzebnym w nowym związku przypomnieniem przeszłości. Dla single mana, którym postanowiłem zostać, jest nieodstępnym przyjacielem.
A teraz coś już nieosobistego a w każdym razie nie w tym stopniu. Nominacja Piotra Bernatowicza na dyrektora Arsenału jest mistrzowskim zagraniem Pana Prezydenta Grobelnego. ODSZCZEKUJĘ! TAK, mieliście rację, bezradni moi niestety poznańscy przyjaciele - list do Ministra KiDN był jedyną możliwością zwrócenia uwagi na mechanizm wyboru prowadzącego instytucję. Byłem przekonany, że Prezydent Grobelny nareszcie odsłoni karty i nominuje Tomasza Wendlanda. O tym, że był on najważniejszym i pewnym kandydatem na to stanowisko, wiedziałem już od ponad roku. Wiadomo było o tym w Warszawie i mówili to prominentni przedstawiciele naszego świata sztuki. Wszystkie namowy, aby wystartować w konkursie zbywałem (skądinąd, może nie z tego powodu, ale jednak słusznie, z punktu widzenia własnych sił i koniecznego ich zaangażowania) z pełną pewnością, że to jest konkurs na konkretnego wygranego. Można to było zrozumieć na przykład tak: Miasto oddałoby galerię NGOsowi w osobie TW, Mediations Biennale byłoby już imprezą miejską, odpadłyby właściwie koszty administracyjne, bo biurem stałby się Arsenał, choć tak naprawdę nigdy nie jest tak, jak się urzędnikom wydaje. Jeśli chodzi o koszty. No, ale okazało się, że po wszystkich perturbacjach i walce o instytucję, trzeba było jednak wyjść z twarzą. I nominację dostała osoba, która dla dużej części lokalnego środowiska jest nie do zaakceptowania. Jednakże tego braku akceptacji nie można argumentować niechęcią do znanych wszystkim poglądów PB. No jakby to wyglądało, nasze poglądy – dobrze, ich poglądy – źle.
Trochę nie wiem, co myśleć.
Wywiad dla Obiegu, który z Piotrem przeprowadził Mikołaj Iwański, nie pozostawia złudzeń, nie dość, że kandydat jednoznacznie konformistyczny - Krytykowała pewna cześć środowiska kulturalnego, głównie teoretyków. Czyli część elit. A prezydent ma mocną legitymację demokratyczną, mocniejszą od środowiska zabierającego głos w tej sprawie, które nie było przecież wybierane w demokratycznych wyborach., to jeszcze nie ma pojęcia o bieżących wydarzeniach i o tym, że akcja Marka Raczkowskiego z kupą i flagami nie była ani w założeniu, ani w realizacji działaniem artystycznym. http://obieg.pl/prezentacje/30181
Z jednej strony może należałoby zaakceptować nominację i zobaczyć te wszystkie wystawy, być może pokazujące, że zdarza się oddzielanie wyznawanej ideologii od działań zawodowych. Chciałbym wierzyć, że tak można. Czekam przy tym oczywiście na wystawę Andrzeja Biernackiego, bo to jest pewny punkt programu.

Tym razem jednak muszę przyznać, że się myliłem. List do Ministra był posunięciem o tyle dobrym, że rozpaczliwie jedynym możliwym. Władza być może nie jest pojęciem wrogim, jak twierdzi PB. Na pewno jednak nie jest nieomylna. Możecie mi mówić – a nie mówiliśmy? Możecie mi mówić, widzisz, jaki jesteś głupi?! Możecie mi mówić – po co się wymądrzasz, jak nie wiesz?! Możecie, ja tylko posypię głowę popiołem i przyjmę wszystkie zarzuty – uwierzyłem bowiem w kompetencje władzy – a ona jest jedynie pragmatyczna i chce zachować status quo i twarz - i tyle.
Zdjęcie na FB z wystawy w BWA Sokół w Nowym Sączu - Z. na tle pracy Olafa Brzeskiego

czwartek, 24 października 2013

Z Tarnowa na Spojrzenia

Nie będzie długo, bo zmęczeni jesteśmy a piesek najbardziej. Z Tarnowa do Warszawy  samochodem z Ewą, miła droga, świetna kierowczyni, dojechaliśmy o czasie i wszystko bezkolizyjnie. Po drodze jak to dyrektorzy :) omawialiśmy problemy funkcjonowania instytucji ze szczególnym uwzględnieniem budżetów, relacji z organizatorem, publiczności, wszystko naprawdę na poważnie ku wymianie doświadczeń. Brzmi to nader serio, ale oczywiście żartom i wspomnieniom różnym nie było końca.
 W Warszawie jak zawsze, dużo zdarzeń, ludzi i bodźców. Spotkanie z Miśką na bardzo dobrym jedzeniu. Mąka i woda na Chmielnej w podwórku, polecam, to nie reklama tylko wskazanie dobrego miejsca.
 Na Spojrzeniach ze Zdzisławem. Wszyscy go głaskają, komplementują, jaki jest grzeczny, piękny i spokojny. Bardzo miło i wszystkim Wam dziękuję.
 Sukces Łukasza, bardzo się cieszę i przypominam, że jak był w trzeciej klasie liceum, to zrobiliśmy mu wystawę w Bohomazie, barze który wtedy istniał przy BWA. Ale wystawa nie ma chyba zachowanej dokumentacji, jest kilka zdjęć z wernisażu. Nie, żeby to była jakaś moja wielka zasługa, albo intuicja, tak przypominam, dla pamięci. Że z Zielonej Góry jednak, co mojemu lokalnemu patriotyzmowi bardzo sprzyja.
 A ja już miałem o rzeczach osobistych nie mówić. Więc na koniec zastanawiam się tylko, kiedy wielki lodowy sopel przestanie wreszcie kłuć mnie w samo serce.
 Śpijcie dobrze i bardzo dbajcie o tych, których kochacie.

środa, 23 października 2013

Zdziś On the road again

Znów w podróży, właściwie wczorajszy dzień powinienem trochę opisać, bo taki był jakiś niepozorny, może przez to, że cały w pociągu. Ale też, jak dzisiejszy, słoneczny, optymistyczny i prześwietlony na złoto. Tu już się oczywiście zatrzymam w opisach przyrody, choć grafomańska część mojej świadomości lubi wyrwać się na światło dzienne, jako że silna w swej sile.
 Nie mogę też za dużo szczegółów, być może cała ta podróż zostanie opisana w dłuższym tekście. Ale już po drodze z Krakowa do Nowego Sącza podsłuchałem fragment rozmowy, którą prowadziła współpasażerka ze swoim chłopakiem. Nic by tam dziwnego nie było, gdyby nie kilka zadań. "Oh, nie wiem, gdzie jestem, chyba Bobowa, tak. Bo jednak chciała bym dybuka." I tu zadrżałem, jak pewnie wiecie, Bobowa była jednym z najsilniejszych ośrodków chasydyzmu a cadyk z Bobowej ważnym punktem odniesienia. I przebiegły mi przez myśl najróżniejsze domniemania, błyskawicznie, jak to przez myśl - może jej tu wcale nie ma, sama jest niewcielonym dybukiem, a może to na tych terenach normalne, że można sobie zażyczyć dybuka, np. na prezent ślubny. No i w następnym zdaniu usłyszałem, że to jednak miało być "netbuka". Kto dziś chce netbuka? Myślę, że chodziło jednak o dybuka (choć kto by chciał dybuka?!?) Bo przecież pomiędzy Krakowem a Nowym Sączem dybuk jest realny jak drzewa przy drodze.















Wczoraj wieczorem mój hotelowy pan kazał mi czekać godzinę pod domem. Z rozładowaną komórką czułem się jak parias, prosząc cztery osoby po kolei o możliwość zadzwonienia do chwilowego landlorda. Byłem już tak zmęczony a piesek tak ciągle ufny, że nawet się na niego nie złościłem, kiedy się pojawił i z racji braku pokoi w swoim noclegowisku wywiózł gdzieś blisko Starego Sącza, w miejsce zadziwiające jakoś nawet swoją koszmarną nijakością, na tyle opresyjną, że nie będę Wam opowiadał, co tam czułem. Ale poranek był zadośćuczynieniem za cało zło wieczoru. Jasny i tak piękny, że za karę, że nie potraficie go odczuć razem ze mną, zrobię coś, czego tu tak naprawdę nie było. Będę ja. Na huśtawce.









A potem już same przyjemności. Długa rozmowa z Łukaszem Białkowskim w Sokole, zdany test Zdzisia oczywiście i świetny kontakt. Wizyta na wystawie zamyślonej przez Magdę Ujmę Co pozostaje. O wystawie napiszę więcej, jeśli ukaże się zamierzany tekst a jeśli nie, to na pewno tu, jak się przetrawi. Na razie tylko Z. i praca Olafa Brzeskiego.
















Mały spacer po Nowym Sączu, pomnik JP II jako kalmara (znajdźcie sobie w Internecie) i Zdziś w Dunajcu łapkami, bo niczego ten piesek tak nie kocha, jak wody, w każdej postaci.















 A potem przemieszczenie do Tarnowa i tu kolejna wystawa, tym razem wymyślona przez Ewę Łączyńską-Widz i Jadwigę Sawicką. I tu też zmilczeć trochę muszę, bo może trochę więcej w innym tekście. A jak nie, to na pewno tutaj, bo bardzo dobra i rzekłbym, ujmująco radosna. Ewa czekała na dworcu, to tym milsze, że przez 30 lat pracy zawodowej to zawsze ja czekałem na gości. Spacer po wystawie, po parku Strzeleckim i Tarnowie. Absolutnie niezwykł historia z grobowcem Józefa Bema (to u góry to trumna), którego muzułmańskich prochów nie mogła przyjąć święta polska ziemia. Przemiła przechadzka, cudowny przewodnik (dziękuję Ewo jeszcze raz), bardzo dobra wystawa, tylko Zdzisia nie wpuścili do kebabu, no ale to polska norma (choć też kiedyś nie wpuścili nas do Hamburger Bahnhof, ale to zupełnie inna i zabawna historia)















A w międzyczasie wieści z Poznaniu o mianowaniu Piotra Bernatowicza na dyrektora Arsenału. Piotr deklarował tu http://www.obieg.pl/fokus/23659 swoją niechęć do lewackich mianowań bez konkursu - jak się okazuje kwestia formy nie jest ważna, gdy dotyczy nas bezpośrednio. Ale ja nie jestem przeciwko - zobaczymy, na ile profesjonalnie potrafi zbalansować swoje idee z powinnościami służby społeczeństwu. I świetny tekst o Rybim Oku Karoliny Plinty w Szumie ale się nie otwiera teraz, więc link później.
Osobom, które się skarżą na nadmiar Zdzisia odpowiadamy, że niestety tu tak będzie. Bardzo jest zmęczony piesek po dwóch dużych wystawach, długim spacerku i wielu innych wrażeniach. Dobranoc.








wtorek, 22 października 2013

Nowosądecka samotność

Jesteśmy w trasie od 7 rano. Zbąszynek, Warszawa, Kraków, wreszcie Nowy Sącz. Po drodze Polska ładna i ciepła jesiennie. W NS ciemno i smutno. Pewnie bo na dworcu. Gdzie wysiedliśmy w 2 osoby. Rezerwacja okazała się niebyła, godzina czekania z rozładowaną komórką pod domem. Zdziś jak zawsze grzeczny i ufny. W końcu zawiezieni gdzieś w dziwne miejsce, kaloryfery nie grzeją. Ale tv działa. Samotność doskwierająca jak ból i chłód. Tylko Zdziś tu wierzy w sens.

poniedziałek, 21 października 2013

Nic

Właściwie to nic ważnego. Są takie dni. Jakieś wieści, nieco bez znaczenia. Nic się nie zmieni. Drżący spokój, piękna pogoda, wyliczone zachowania. Nic, co warto byłoby opisać. Albo co chciałbym powiedzieć. Jutro jadę do Nowego Sącza, Tarnowa, Warszawy, Wrocławia i Poznania. Wszędzie wystawy, które chcę zobaczyć i ludzie, których chcę spotkać. Opiszę dla Waszej ciekawości. Nie wiem, czy na bieżąco. Spróbuję, bo tak najlepiej. Dobranoc.

niedziela, 20 października 2013

Colin Firth w Kłaczynie

Napisać bym chciał dziś bardzo dużo, aleć mnie przyjaciel mój zastopować próbował w moim szale blogowym, mówiąc o ekshibicjonizmie nadmiernym i niechętnie się odnosząc do formy samej. Trudno.
Jak to mówią, Amicus Plato etc. Lubię to już bezdystansowo i nie wiem, co by się musiało zdarzyć, żebym przestał. Co najwyżej obiecam już Wam wszystkim, że nie będzie osobistych wtrętów, a przynajmniej nie za dużo. To prawda, nie da się nic zwojować blogiem, tylko czyny.
 Wyprawa do Wałbrzycha na Na Boga! udana, jak to się mówi, w stu procentach. Był to mój trzeci wyjazd do W. do teatru, zawsze jakieś złe przypadki się tu przytrafiały. Tym razem doskonałe nic. Tyle, że podróżowanie ze Zdzisiem, oprócz samych właściwie zalet, ma dwie wady, właściwie niezbyt dokuczliwe. Jedna jest łatwa w niwelacji - jeśli Z. zepsuje powietrze, można po prostu otworzyć okno. Druga jest nieco gorsza, moje zachwyty nad krajobrazem, kolorami, miejscowościami, piesek kwituje wzrokiem, który równie dobrze mówi - fajnie, albo - daj spokój. Niestety, trudno wywnioskować, co w danym momencie myśli naprawdę. Tylko jak wrzucam kolejną płytę BH, opuszcza głowę bezradnie i tu prawie go słyszę - ZNOWU, ja już nie mogę! Tak więc przesuwałem się jak Single Man przez Śląsk właściwie (no już widzę Colina Firtha i Toma Forda, jak kupują bułki gdzieś powiedzmy w miejscowości Kłaczyna, skądinąd pięknej), tak się czułem, single ale jakoś fajny :) No bredzę, ale widoki po drodze mnie odmóżdżały nieco, fotografowałem w obie strony w biegu z samochodu. Zdjęcia z auta są oczywiście zawsze tak samo złe, niebezpieczne jest samo robienie, nie uważam na drogę, zawsze mówię, że to już ostatni raz.
































Marcin Liber znów zrobił świetny spektakl. OK, nie jestem ani obiektywny, ani żaden ze mnie znawca. Jestem zapalonym amatorem, ciągle wierzącym w moc teatru (umówmy się, to wiara dziecka), ciągle słabo odróżniającym co jest naprawdę, co na niby. Ale akurat tutaj jest dużo pytań, nieoczywistości, braku doktrynerstwa i jednoznaczności. Nie będę recenzował, ale radość obcowania z myśleniem jest przez 3 godziny nie do przecenienia i nieodparta. Bóg Ojciec i prawieżul z namiotu w jednym to jedno z najmocniejszych zestawień i to w sensie teologicznym również. I poszukiwanie Boga jako czynność naprawdę poważna. Coś, co mi trudno zrozumieć, co jednak szanuję i jeśli jest naprawdę, to podziwiam.
 I, być może najważniejsza rzecz tego dnia. Udało mi się, nareszcie, po latach powtarzania - muszę to zrobić. Sfotografowałem człowieka z opon, w miejscowości Borów na trasie między Polkowicami a ZG. A przed chwilą zobaczyłem, że on jest  w GStreet View  i nic już nie będzie tak, jak dawniej. Ale zatrzymałem się, z lekkim poślizgiem, stanąłem na awaryjnym i cyknąłem fotę, wymarzoną od lat. Muszę, przepraszam
.














Pamiętam czasy, kiedy głowę miał dumnie wzniesioną. Przez parę ostatnich lat, ze 4, opadała mu powoli a teraz już opadła całkiem. Jest smutny a może nawet umarł i tylko stoi, na niby żyjąc. Jakoś go lubię, nawet nie jakoś, po prostu budzi moje słodkie i niebyłe wspomnienia, może sny tylko. Choć pewnie Filip Springer by go chętnie podpalił.
 Przy okazji zastanawiałem się ostatnio nad jego książką i całym tym nagłym przebudzeniem medialnym przy jej okazji . Jest świetna, jak mówiłem już ze sto razy, przeczytałem ją jak kryminał, jednym tchem, jednego wieczora. Ale czasem myślę sobie, że ortodoksja w każdej postaci może szkodzić. I chyba rozumiem, co kierowało Andrzejem Stasiukiem, gdy pisał posłowie do "Wanny z kolumnadą". Chciał zmiękczyć tę ortodoksję. Nadać temu jednak ludzki wymiar, bowiem Filip bywa modernistycznie bezlitosny. A tu z Berlina, na słupie, a propos nielegalnej reklamy zewnętrznej.
















To chyba już wszystko na dziś.
Nie wspomniałem tu ani słowem o śmierci Edmunda Niziurskiego. Kto nie czytał "Siódmego wtajemniczenia", powinien to zrobić, bo to najlepsza polska powieść inicjacyjna a przy okazji polityczne sci-fi, oraz głos w dyskusji o śląskości. Znajdziecie w bibliotece, oddział dla dzieci i młodzieży, bez sensu.

piątek, 18 października 2013

Moment pierwszy

Jest ten pierwszy moment, bez względu czy siadasz przed kartką, z długopisem, czy przed ekranem z palcami na klawiaturze. Niby wiadomo, co nastąpi a nie wiadomo. Teraz piszę bez jakiegokolwiek zamiaru, choć właściwie już wiem, takie zawahanie jest potrzebne dla oczyszczenia, ruszenia, pierwszego zdania. Wczoraj, z niemożności, nie bylem tu wcale. Zdarzyło się jednak tak dużo, że właściwie opowiem tylko wczorajszy dzień. Bez fajerwerków, ale też bardzo był jakoś miły i satysfakcjonujący, przynajmniej intelektualnie.
 Był u mnie Iwo Zmyślony. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że jest z Zielonej Góry. Z uwagą czytałem ostatnio kilka jego tekstów. Świetna rozmowa, bardzo dawno nie odbyłem takiej, w której musiałem się zaangażować intelektualnie bez pardonu. A w dodatku Iwo przeszedł test Zdzisia, co równie ważne, jak możliwość satysfakcjonującego dialogu. Jakoś nie potrafię o tym porywająco napisać, ale musiałbym chyba in extenso wszystko.















Był też ks. D. ale z uwagi na szacunek dla osoby duchownej testu na nim nie przeprowadzałem. Za to pogadaliśmy o jego ostatniej książce o bluźnierstwie w sztuce, zabieram się za nią teraz i jestem ciekawy. A przed chwilą, zamiast pisać, grałem trochę na gitarze, czego nie robiłem co najmniej rok. Palce rozbolały, więc wracam do pisania.
Marta i Piotr przygotowali świetną wystawę. Czułem się na niej, jakbym ja ją robił, choć przecież to oni od początku do końca zrobili wszystko. I szkoda, że jednak nikt nawet nie próbował wdrożyć tych projektów. Niezwykłe rozmowy z Janem Berdyszakiem i Grzegorzem Kowalskim i sama idea historii mówionej to elementy dopełniające jakości tej wystawy. Jestem z Was dumny bardzo. I z siebie o tyle, że pracujecie akurat w tej galerii. Miłe rozmowy po wernisażu, nowe twarze w wesołej grupie afterowej, nikt nie robił zdjęć a szkoda.
 Zdziś zjadł przed chwilą. Idea regularnego gotowania dla kogoś, jeśli nawet to piesek, jakoś usystematyzowuje świat. Może to złuda, ale potrzeba mi złud.
A tu jeszcze jedno zdjęcie, też trochę o teście Zdzisia - z mamą i bratem oraz wiadomym.













A jutro do Wałbrzycha Na boga! i bardzo się cieszę na te 3 godziny. Opowiem, choć w recenzjach to żaden ze mnie mistrz. Poza tym byłoby po znajomości :) Ze Zdzisiem jadę, jak Samotny mężczyzna!

środa, 16 października 2013

Jeszcze raz o Poznaniu

Po moim ostatnim tekście przeprowadziłem kilka co najmniej rozmów jawnych i niejawnych dotyczących sytuacji wokół Arsenału. Powtórzę raz jeszcze, choć już napisałem to na F. - nie chciałem nikomu zrobić przykrości zarzutem o nieczyste intencje w liście do Ministra. Podtrzymuję natomiast twierdzenie, że został wysłany za wcześnie. Nieważne, zobaczymy, co się stanie. Jeśli mianowanym przez prezydenta okaże się Ten O Którym Wszyscy Wiedzą Ale Boją Się To Głośno Powiedzieć, to oczywiście będzie trzeba coś z tym zrobić. Publicznie i niepublicznie obiecałem, że wystąpię tu oficjalnie, nie tylko dlatego, że wiedziałem o tym rok temu, ale także dlatego, że mam swoje powody. O których nikomu nigdy nie powiem. Będzie to, jak się to mówi partnerstwo emocji publiczno-prywatnych.
Jedyne, co mi jeszcze dziś przychodzi do głowy, to wieczna, nieodparta, absolutnie ponadczasowa śmieszność skeczu MP o martwej papudze. Bez związku oczywiście. Tu bez lektora, ale przecież znamy to na pamięć:
http://www.youtube.com/watch?v=npjOSLCR2hE

 Zapraszam też jutro na bardzo ciekawą wystawę, którą w galerii przygotowali Marta Gendera i Piotr Słodkowski. Historyczną niby, ale wcale nie do końca.
http://bwazg.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=1564&Itemid=1

Czy zwariowałem oraz o poznańskim intelektualnym i zbiorowym szaleństwie

Doniesiono mi, że niektórzy z Was martwią się o moje zdrowie psychiczne. Mówiąc wprost, pytacie, czy aby nie zwariowałem? Otóż, mili moi, absolutnie nie. Czy naprawdę nikt z Was nigdy nie próbował przynajmniej walczyć o odzyskanie równowagi po zepsutym przez siebie a ważnym związku? Czy nigdy nie próbowaliście wołać o zrozumienie i próbować dawać do zrozumienia, że już jesteście inni, że wszystko będzie inaczej, że już wiecie, co było źle? Nawet, jeśli tego nie robiliście, to zrozumcie, że nie są to objawy chorobowe. To normalne zupełnie. Tak bywa, nawet jeśli jesteście zimni i brak Wam empatii, to chociaż przyjmijcie do wiadomości, że to się zdarza. Jasne, żaden znany mi dyrektor nie będzie pisał takich rzeczy. Myślę jednak, że niejeden by chciał.  Czy to oznacza, że prowadzona przeze mnie instytucja coś traci? Sądzę, że wręcz przeciwnie, okazuje się, że nawet INSTYTUCJA może mieć ludzką twarz. Zbolałą, ale zdrową twarz. A jak macie wątpliwości, to zapytajcie księgowej, czy wszystko OK. Obowiązki wypełniam jak zawsze. Galeria działa i raczej dobrze. Jakieś wątpliwości?
 Bardziej szaleni ode mnie wydają mi się poznańscy sygnatariusze listu do ministra Zdrojewskiego, żądający odeń wywarcia nacisku na prezydenta Grobelnego, aby bezwzględnie ogłosił jednak konkurs na dyrektora galerii Arsenał. Wielu z nich znam, bardzo cenię ich dorobek i działalność a jednak z przerażeniem i niedowierzaniem czytam tekst, którego samo zaistnienie wydaje mi się zupełnym brakiem, no może nie rozumu, ale po prostu umiejętności społecznych.
 Rozumiem przy tym, że konflikt na linii władze miejskie - poznańscy ludzie kultury jest już nierozwiązywalny. Zaszedł na skraj. Jasne, z tego punktu widzenia nic już się nie da zrobić. Albo on, albo oni. Tak to brzmi. Jak sobie poukładać fakty, to nie trzeba być mistrzem intrygi, żeby wiedzieć, co należy zrobić. A należało poczekać. POCZEKAĆ. Zobaczyć, kto naprawdę jest kandydatem prezydenta i dopiero wtedy uruchomić naciski i procedury. Z ustawy jasno wynika (art.16 pkt 3a), że Minister ma 30 dni na rozpatrzenie prośby organizatora na powołanie dyrektora bez konkursu. Skąd przy tym szanowni sygnatariusze wiedzą, że prezydent nie chciałby mianować na to stanowisko kogoś, kto dawałby gwarancję jakości? Teraz, to się już raczej nie dowiedzą, a jeśli nawet, to bez pewności, że to jest ten pierwotny wybór. Nie wiem i nawet nie próbuję się domyślać, co kierowało autorami listu. Dobre intencje to jak wszyscy dobrze wiemy, kostka Bauma w piekle. Nie są argumentem, zwłaszcza w takich wypadkach.
  Prezydentowi raczej nie uwierzą już nigdy. Rozumiem ich dobrze,  są i byli lekceważeni, bowiem większość z nich nie kopnie piłki zbyt daleko, o skandowaniu Lech mistrzem Polski jest nie mówiąc. Co w oczach prezydenta raczej ich przekreśla jako partnerów do rozmowy. Żart, ale nie bezpodstawny. Jednocześnie warto docenić, że nie upierał się do końca przy swoim niedorzecznym pomyśle. Potrafił się z niego wycofać, ryzykując utratę twarzy, z chińska rzecz ujmując. Jednocześnie postanowił utrzymać wizerunek władcy, forsując ideę powołania. Powtarzam, wystarczyło trochę poczekać, przetrzymać, przekonać się, o kogo naprawdę chodziło w całej tej historii i wtedy dopiero zaatakować. To podstawy. Elementarz. Nie trzeba być wielkim strategiem, żeby takie rzeczy wiedzieć. Tak, obrona miała tu wyprzedzić atak, ale jak na razie to prezydent jest w defensywie. A autorom listu wydaje się przy tym, że konkurs jest gwarancją wyboru najlepszego kandydata. Nie jest. Przykładów mamy tyle, że nie wypada nawet ich przytaczać, bo je doskonale znacie. Konkurs jest wypadkową aktualnej sytuacji, siły różnych lobbingów, przypadku. Jest złudnym pozorem demokracji, nie będącym gwarancją niczego. Przypominając Ministrowi szczegóły ustawy, którą sam podpisywał, daje się przy okazji popis zadufania i lekceważenia jego wiedzy. W sensie sposobu prowadzenia dyskusji i sporu oraz próby przeforsowania swoich racji to najgorszy tekst, w najgorszym momencie, jaki sobie można wyobrazić.
Wybaczcie poznańscy przyjaciele, to był bardzo zły pomysł. Nie w porę. Bez sensu. Szkodliwy.
 Szkoda, bo już nic się nie da zrobić. Piłka w grze, faul za faulem a sędzia dowiedział się od Was, że nie wie, co to spalony.

wtorek, 15 października 2013

Zmiana statusu Zdzisia i wierszyk

No nie jest to zmiana prawdziwa, ale od jakiegoś czasu lubię tak na niego mówić. Oraz poświęciłem wierszyk tej zmianie. A raczej epigramat okolicznościowy

To jest piesek Żulik,
Nie dla niego Żolik.


poniedziałek, 14 października 2013

Kuba Banasiak i moja ukochana prowincjonalna galeria

Zapytano mnie kiedyś, dlaczego ten blog nazywa się tak deprecjonująco i czy ja mam jakiś kompleks poważny. Jak mawiał klasyk - to dobre pytanie! Tak naprawdę ten tytuł i mój pseudonim powstały ok. 5 lat temu. Bardzo zazdrościłem blogerom ich kanału informacji, też tak chciałem, ale wydawało mi się to jednak działalnością zbyt intymną. Nie zacząłem wtedy. Dopiero niedawno, z nieszczęścia, mówiąc krótko, zacząłem tu pisać i dobrze się z tym czuję. Trochę bezmyślnie wykorzystałem tę zarezerwowaną nazwę. Trudno.
 Kocham Warszawę. Tu urodził się mój ojciec, tu kilka lat mieszkała mama, tu od ponad 7 lat mieszka moja córka. Warszawa zabrała mi wprawdzie niedawno najważniejszą sprawę mojego życia (co tu dużo gadać, przy moim aktywnym współudziale), ale i tak ją uwielbiam. Dobrze się tu czuję, mam wielu znajomych, przeważnie zawodowych oczywiście, jest tu wiele miejsc, gdzie mógłbym być często i z przyjemnością. Co najwyżej kilku boję się teraz i unikam. Może nie boję ze strachu, tylko z obawy przed kłującym (ale czemu skrypt podkreśla mi na czerwono słowo kłujący?) bólem.  Wszelkie narzekania na warszawkę, centralizm, złą specyfikę tego miasta kwituję zawsze ostro i bezkompromisowo i czuję zazdrość w tych tekstach. Albo niezrozumienie roli stolicy, która na całym świecie prawie jest taka sama. Ma być wystawna, arogancka, wielka - i najlepsza. We wszystkim. To tak oczywiste, że aż mi się te banały gotują pod palcami.
 Nie mam kompleksu prowincji, bo wiem, dlaczego mieszkam tu, a nie gdzie indziej, w pełni świadomie robię to, co robię. Jestem tu z przekonania. Wiem, że moje zawodowe znajomości są w większości przypadków zawodowe. Gdybym przestał być tym, kim jestem, w Warszawie nie poznawała by mnie pewnie większość dotychczasowych znajomych. Taki los. I nie mam do nikogo pretensji, bo to normalne, pragmatyzm i rutyna. Mocno się nad tym kiedyś zastanawiałem - bo przecież co może łączyć ludzi, którzy widują się parę razy w roku przy okazji kilkudziesięciu minut wernisażu, nawet, jeśli współpracowali przy wystawie kiedyś tam i spędzili ze sobą kilka dni? Nawet, jeśli nić sympatii, to głównie zawód, interesy, branża. Nic w tym osobistego. Dlatego staram się już nie plotkować branżowo - bo co ja o tym wszystkim wiem?! Bardzo pamiętam pogrzeb Ewy Mikiny - jak ważna była to osoba i jak niewielu z nas przyszło Ją pożegnać.
 Czasem jednak się złoszczę na niektóre zdarzenia, może faktycznie z powodu obecnej sytuacji też, choć jednak nie tylko. Złoszczę się wbrew sobie, bo znam te wszystkie napaści na warszawkę, te gówniane (sorkens) krasnalistyczne popierdywania, wynikające z ubogiego aparatu poznawczego i pokładów frustracji. Moja złość jest łagodna. Nieszkodliwa i smutnawa. Z uwagi na fakty niż z niechęci.
Nie wpisuje się w teksty z Galerii Browarnej, za co dziękuję, przepraszam i raczej nie mieszajmy.
 Kuba Banasiak napisał tekst o książce D.O.M. POLSKI, wydanej przez Galerię BWA w Zielonej Górze i Raster. Książka wyszła już po wystawie "Raster. Wiek szkolny", której kuratorkami były Marta Czyż i Julia Wielgus. To, jak ta wystawa powstawała, to temat na zupełnie oddzielne opowiadanie.Miała na początku odwoływać się do "Namaluj mnie", pierwszej wystawy Grupy Ładnie zrealizowanej przez Raster. W toku pracy kuratorki zdecydowały o przesunięciu akcentu na twórczość Łukasza i Michała, z okresu przed decyzją o zaniechaniu. To chyba dobrze, opowiadanie o dalszych karierach ładnistów może jeszcze poczekać. Wystawa wyszła świetna: http://bwazg.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=1453&Itemid=59
Koncert Marcina Maseckiego równie dobry. Współpraca z artystami :) i kuratorkami wzorowa. Książka, z opóźnieniem, ale wyszła. Bardzo efektowna. Teraz właściwie zastanawiam się, czego się czepiam. No i dochodzę do wniosku, że najbardziej powinienem siebie. Kuba nie odnosi się w tekście do "Namaluj mnie", wystawy dla "Rastra" przełomowej. Właściwie nie zauważa, że książka dotyczy tej wystawy, owszem, w pierwszym akapicie pojawia się ta informacja i w stopce nawet, ale jego recenzja w Szumie dotyczy właściwie wyłącznie profetycznych właściwości twórczości Gorczycy i Kaczyńskiego. Banasiak pisze gęsto, konkluzje tekstu porozrzucane są tu i ówdzie, pointa jest przewrotna. Mam przy tym wrażenie, że autor nie odciął jeszcze pępowiny, do której odważnie (i piszę to bez ironii) przyznał się za czasów Krytykanta . Zza próby obiektywnego opisu wyłazi nieskrywana fascynacja. I właściwie nie jest to zarzut.
Moja pretensja jest właściwie, jak już powyżej pisałem, pretensją do samego siebie. Nie dopilnowałem. Książka zawiera 2 (dwa) zdjęcia z ekspozycji, zrobionej przecież starannie, profesjonalnie i przy udziale artystów. Dopuściłem, żeby była książką jedynie, a nie książką-katalogiem. To jest książka o twórczości MK i ŁG. Dobra, profesjonalna książka. Kuba nie zauważył wystawy, bo jej w książce nie ma. Nie zaingerowałem w trakcie pracy nad wydawnictwem, a przecież mogłem. Nic się nie stało wielkiego. A jednak znów umieściłem siebie, swoją pracę, galerię którą prowadzę, na drugim planie. Prowincjonalnie. Przełomowa wystawa, nie tylko dla Rastra, nie tylko dla Grupy Ładnie i jej członków, znów nie została zauważona, ba, wystawa będąca w dużym stopniu jej konsekwencją także jakoś zniknęła. Czuję niedosyt, brak i pominięcie. Na początku pisałem o swoim stosunku do centrum. Czuję się jednak czasem w takich, jak ta, sytuacjach, jak Żulik, gdy prosi łapkami o kasztanka a ja udaję, że mu go rzucam i bawię się jego dezorientacją.


Dwójka - dlaczego bardzo lubię i czemu nie cierpię

Drugi program Polskiego Radia to jedyna rozgłośnia, której słucham dla przyjemności. Z obowiązku i patriotyzmu słucham lokalnych, nie obrażajcie się koledzy. Na Dwójce jest mnóstwo świetnej muzyki, transmisje całych koncertów, oper, długie rozmowy z fachowcami i dobre powieści w odcinkach. W dodatku, jak się jedzie do Berlina, słychać ją prawie do rogatek, przerywają ją niekiedy jedynie komunikaty o utrudnieniach w ruchu, a nie jak u nas RM. Lubię, szczególnie na długich trasach całe sety klasyki, niczym nie przerywanej, z fachowym najczęściej komentarzem.
 Czasem jednak nie mogę wyjść z podziwu nad poziomem koturnowości, osiąganym niekiedy przez przypadek a niekiedy z założenia, prawdopodobnie z myślą o  stwarzaniu atmosfery obcowania z tzw. kulturą wyższą. No jasne, gdy tak sobie czasem w pekaesie posłuchamy radia zet albo innego eremefu, to zaraz zatęsknimy za najbardziej nawet napuszonym komentarzem z dwójki. Ale nie ma już, drodzy moi, naiwni radiowcy, czegoś takiego, jak większa ważność Waszej muzyki klasycznej, Waszego folkloru z Gambii, Waszej muzyki współczesnej. Więcej, jak napisał kiedyś Ziggi Stardust (nie ten, tylko ten z Kożuchowa, w książce Szajba, której i tak nie znacie): "Zapytajcie Dżingis Chana, zapytajcie Mussoliniego, zapytajcie Gorbaczowa, czy lubią SEX PISTOLS! Odpowiedzą wam jedno: NIE! Być może nigdy ich nawet nie słyszeli. ALE KAŻDY Z NICH SŁUCHAŁ "TEDEUM" PENDERECKIEGO!"
 Sobie myślę, że zabić i odstraszyć może Mirosław Baka, cytujący fragment powieści Stasiuka głosem łudząco przypominającym słyszanego chwilę wcześniej Konrada Drzewieckiego (cenię i doceniam, chodzi o specyfikę mówienia słowa Mistrzu). Jakby chciał wcielić w życie porady udzielane przez pewnego realizatora dźwięku aktorce skarżącej się na niezrozumiałość tekstu wiersza, który miała nagrywać. Brzmiało to mniej więcej tak: Proszę co jakiś czas zawieszać głos w środku wersu i mówić nieco niżej niż normalnie. Każdy tekst słychać wtedy, jak doskonale przemyślany.
 Czepiam się. Wiem, że nie mogą rapować. Ale jeśli chcą dotrzeć do nowego odbiorcy z przekazem, że to co zapodają, jest dobre, to muszą to nieco przemyśleć. Jak.
 Sam mam z tym problemy. Sam czasem nie wiem, jak. W ubiegłą sobotę z Ha!Artem robiliśmy promocję książki Big Dick Wojciecha Bruszewskiego. Była Małgorzata Kamińska-Bruszewska i 10 osób na widowni a mi było wstyd i głupio, że nie umiałem powiedzieć moim współobywatelom, studentom, przyjaciołom, że to ciekawe. Że Wojtek swoją sztuką wyprzedzał czas, że był innowatywnym, ale też ironicznym bardzo ważnym artystą, że warto posłuchać osoby, która spędziła z nim wiele lat. Że warto zobaczyć tę książkę i może przynajmniej ją przewertować.
To chociaż tu sięgnijcie: www.voytek.com.pl

Za dużo, za dużo...i o grzybach

Tak, to prawda, obiecywałem codziennie i nie dotrzymałem. Ale może trzeba czasami odpuścić, nawet kosztem dobrego samopoczucia, że się kłamało. A może właśnie DLA dobrego samopoczucia, żeby trochę odetchnąć od wszystkiego. Tak, było za dużo, trzeba było odpocząć.
 W nagrodę będzie kilka tekstów na raz. O różnych rzeczach. Na początek o jesieni.
Warto sobie jesienią pojechać w niedaleką podróż, na przykład tam i z powrotem do Berlina, na lotnisko Tegel, po dawno niewidzianą przyjaciółkę. N T. się jedzie jak po sznurku - 10-113-100-111. Nawet nie trzeba fałszywego GPSa. Po drodze jest intensywnie wizualnie, przynajmniej miejscami, jeśli ktoś lubi czerwone i żółte - krew i zdrada, lekko przereklamowane.















Warto też pójść sobie na grzyby z psem Żulikiem i dawno nie widzianą przyjaciółką. Sosnowy las jest rzadki w Austrii, gdzie mieszka, tym większa przyjemność przypomnieć komuś dawno nie widzianą przestrzeń.














Żulik znalazł muchomora, ale na szczęście w lesie interesują go tylko szyszki.
















 A co do muchomorów, to odkryłem  kiedyś niezmiernie ciekawą pracę antropologiczną, jeśli kogoś interesuje, polecam http://www.taraka.pl/rola_muchomora
Zbiór grzybów, jadalnych oczywiście, niezbyt imponujący, ale na sos wystarczył. Nigdy w życiu nie znalazłem tylu kurek na raz. Nie upadłem jednak tak nisko, żeby zamieścić tu ich zdjęcie.

piątek, 11 października 2013

Po wernisażu bez szczegółów

Powinienem opisać i wystawę i wernisaż. Powinniście zaczerpnąć z krynicy informacji u samego źródła. Ale będą jedynie wyrazy zadowolenia, że wszystko poszło dobrze, było dużo znajomych i też studentów, a nawet z pierwszego roku. Może trochę za szybko. Może nie potrafiłem być prawdziwym gospodarzem. Zmęczony, rozproszony, trochę nieobecny, choć przecież Przemek, ważna wystawa, świetne prace.
 Po wernisażu w tej przedziwnej a pobliskiej knajpie bardzo ciekawa rozmowa o malowaniu, życiu i jego właściwościach. Nie do opowiedzenia, ale przeciekawa.
 Też Berlin dziś słoneczny i rozmowy kolejne po latach z przypominaniem sobie, co było naprawdę. Jazda po Berlinie  nawet jeśli są objazdy a GPS oszukuje jest samą przyjemnością. Truizm, ale wszyscy wpuszczają, są mili, tylko taksówkarze jak wszędzie. Ale też ich lubię. Wszystkich dziś lubię, tylko nie siebie.
 A Miśka obroniła pracę magisterską i tak naprawdę to najważniejsze dzisiejsze wydarzenie. Może i to nic wielkiego, ale jednak domknięcie etapu, jakby nie powiedzieć. Formalne i umowne, ale domknięcie.
 Nie mogę przestać myśleć i rozdrabniać i nadmiernie analizować. trzeba by jakichś technik wyparciowych opanować trochę.
Bonus














oto - Przemek, Leszek i Mira
Śpijcie dobrze wszyscy.

czwartek, 10 października 2013

Puchnąc

Po ostatnim blogowym wpisie moje ego spuchło niepokojąco. Otrzymałem bardzo pozytywne potwierdzenia moich intuicji i wyrazy różne, w tym uznania. Cieszę się z bycia czytanym, nawet jeśli moje motywacje w tym pisaniu bardzo osobiste. Choć od jakiegoś czasu, jak widzicie, staram się unikać intymnych wyznań, to i tak ten blog to auto da fe. Nieco przynajmniej, o ile to może być nieco :)
 Nie będzie dziś nic. Raczej niewyspanie i trochę obaw, że nie zdążę ze wszystkim. Choć ciekawe, czy przychodzi taki moment - oto załatwiłem ostatnią sprawę. Już koniec. Od teraz tylko życie własne. Ciekawe.
 Pod tekstem Igora na KP mój post jedynie z linkiem do bloga zresztą. Co stanowi smutne potwierdzenie moich tez. Igor jest bardzo miłym człowiekiem i smutno mi czasem, że muszę być w takiej sytuacji niemiły i upierdliwy. No, ale się inaczej nie da. Czasami puszcza.
 Wolałbym dziś coś konkretnego wam opisać z życia, lekturę jakąś przytoczyć, mądrym słowem olśnić. A tylko mi popiół na głowę przychodzi do tejże i wycie z cicha. Trochę żart, zawyć z cicha to z jakiejś lektury zabawnej, ale nie przypomnę sobie teraz.
 Jutro otwieramy wystawę Przemka Mateckiego, regularną, klasyczną wystawę dobrego malarstwa. Trochę ją nawet poustawiałem z przyjemnością, jak dawno nie.Pamiętam przy tym dyplom Przemka na sali głównej, duży i na tyle spektakularny, że nagle wszyscy się zdziwili - oto mamy malarza prawdziwego, ojej a to ci dopiero. Potem się już potoczyło a ja jednak zawsze pamiętam tę i jeszcze wcześniejszą wystawę w śp. Bohomazie i wiarę Primena, że to jest na pewno to, co chce robić i tylko to.
 Krótko dziś, jutro bardzo intensywnie i życzę Wam dużo wiary, miłości i nadziei i dbajcie o tych, którzy Was kochają, proszę.

Jeszcze o Zamku Ujazdowskim albo słodkie bzdury Igora S.

Nie powinienem pisać o sytuacji w Zamku, bo jakoś jestem w nią mentalnie zamieszany. Wszyscy przecież wiecie, że zawsze chciałem być dyrektorem ZUJa. Trochę to żart a trochę nie. Pamiętam swoje pierwsze tam wizyty, ze szczególnym uwzględnieniem wystawy Magowie i mistycy kuratorowanej (chyba) przez Grzegorza Kowalskiego, w 1991 roku. Zamek był wtedy surowy, ledwo po remoncie i te prace (a było tam mnóstwo historycznych już dziś obiektów) robiły przez to jeszcze większe wrażenie. Polska sztuka nagle rozkwitła tam nagle i nic już nie było takie, jak dawniej. Pamiętam pierwsze wystawy Ryszarda Ziarkiewicza i wiele momentów, w których okazywało się, że decyzja o stworzeniu tej instytucji była jak najbardziej trafna. Choć gdybyście zapytali Andrzeja Mitana, opowiedziałby Wam swoją, pewnie bardzo ciekawą wersję wydarzeń założycielskich.
 Lubię tą przestrzeń, jej otoczenie, labiryntową strukturę (ZAWSZE się gubię), nie lubię Quchni, ale to ten mój egalitarystyczny przechył. Nie stawałem do ostatniego konkursu przede wszystkim dlatego, że uwielbiam kierować swoją galerią, ale też z prostej świadomości kim jestem i co umiem. Kogo znam. Co wiem. A jednak, gdy myślę o tym teraz, mam wrażenie, że to nie jest jakaś gigantyczna, ponadludzka umiejętność. Trzeba po prostu umieć pracować w zespole, pozwalać tym, którzy umieją, wykorzystywać swoje umiejętności, budować program w negocjacji, dbać o edukację, unikać nepotyzmu. Mieć wizję, ale budować ją wspólnie z tymi, którzy znają realia lokalne (jeśli się jest z zewnątrz). Pytać. Być na bieżąco. Wierzyć w kompetencje innych. Nie wywyższać się. Pozwalać pracownikom jeździć i kształcić się. Bardzo dbać o dział edukacji. Sprawdzić, kto pracuje naprawdę a kto tylko udaje.
To jest, przepraszam, elementarz. Podstawy, nawet nie zarządzania, tylko zdrowego rozsądku.
 Cieszyliśmy się z pierwszego obcokrajowca na takim stanowisku. Była to radość naiwna.
Dziś, kiedy już wszyscy mogą sobie poskakać po wątłych plecach Fabia (a pofraternizuję się, bo chociaż byliśmy sobie przedstawiani jakieś nie przesadzę, 10 razy, mój centralny kolega nigdy nie odpowiada na moje przywitanie), pojawiają się przy tej okazji głosy kuriozalne, żeby nie powiedzieć, głupie.
 Dziś na portalu KP ukazał się tekst Igora Stokfiszewskiego, pod tytułem Zamek Ujazdowski jest dobrem wspólnym. To znakomity tytuł, rzekłbym, paolokoelo tytułów. Zachęta jest dobrem wspólnym. Dworzec Centralny jest dobrem wspólnym. Miasto jest dobrem wspólnym. Polska jest dobrem wspólnym. I tak dalej. Jest to wg autora cytat z wystąpienia Stacha Szabłowskiego, ale nie sądzę, żeby Stach rozumiał to stwierdzenie tak, jak Igor. Przepraszam za te "po imieniu", ale ich znam i nie będę udawał, że nie.
Stokfiszewski potraktował zamkowy konflikt jako pretekst do rozprawy z samą ideą instytucji kultury. Marginalizuje w swoim tekście fakt, że podstawowe zarzuty załogi dotyczą złego zarządzania i braku jakiejkolwiek komunikacji pomiędzy dyrektorem a pracownikami. Stawia tezę, że sama idea jednoosobowego kierowania instytucją jest zła. Pisze, że trzeba przyjrzeć się statutowi, a najlepiej zmienić go całkowicie, w stronę, można powiedzieć, zarządzania zbiorowego.
 To wszystko nawet pociągająco brzmi. Demokracja. Kolektywne działanie. Współdecydowanie. Głos publiczności.
Dobrze - nie jestem obiektywny. Z kilkuletnią przerwą pracuję w instytucji prawie 30 lat. Twierdzę jednak (może nieobiektywnie), że dobrze kierowana instytucja kultury jest w stanie zrealizować wszystkie postulaty Igora. Gdzie, jak nie w instytucji, zrealizował swoje Occupy Biennale Artur Żmijewski, przy wydatnej pomocy Igora zresztą? Czy Nicolas Serota kierujący Tate Gallery od 25 lat doprowadził tę instytucję do takiego poziomu konfliktu, jak po niespełna 3 latach Fabio Cavalucci? Choć jak popatrzymy na strukturę Tate i ideę Rady Powierniczej, to może trzeba by czerpać choć podstawowe wzory. Skąd jednak weźmiemy tylu ludzi z przedrostkiem Ser ( i nie chodzi tu o ser, no dobrze, zły dowcip, ale cały tekst Igora jest jak zły dowcip)? Oczywiście, o instytucjach trzeba rozmawiać i nie twierdzę, że jest bardzo dobrze. Twierdzę jednak, że żaden statut, żadna formalnoprawna regulacja nie stworzy instytucji, jeśli nie będzie kogoś, kto będzie umiał nią pokierować. Jeśli zmienimy statuty, zmienimy również kwestię odpowiedzialności finansowej za instytucję. I co? Wszyscy będą odpowiadać za sposób wydatkowania publicznych pieniędzy? Respektować wszystkie ustawy, podpisywać wspólnie każdą fakturę? To pewnie też można jakoś zmienić, pewnie. Można też poddać pod głosowanie społeczne program galerii, teatru, filharmonii. Ja kocham społeczeństwo, w którym żyję. Staram się żyć z nim w symbiozie, do pewnego stopnia respektować jego gusta, ale też prezentować mu inne rozwiązania. Ale jakoś nie widzę tłumów demonstrantów domagających się powrotu Grzegorza Jarzyny i nowych premier w TR. Jakoś nie pamiętam, żeby choć 10 osób zebrało się pod Sejmem w proteście po skandalicznym liście w sprawie odwołania Andy Rottenberg.
Jakoś nie ma. Nie chcą. Nie widzą. Nie ich wina. Pewnie kiedyś się zacznie.

Wiara w rozwiązania systemowe, jak pisze Igor w poincie tekstu w KP
 Okres do grudnia 2014 roku wydaje się być rozsądną i wystarczającą perspektywą, by przemyśleć i  powołać w Warszawie pod auspicjami Ministerstwa Kultury nowy typ instytucji artystycznej uwzględniającej dynamikę przemian społecznych i transformację postaw w stosunku do sztuki, kultury i demokracji.
zabawnie kłóci się z ideą dobra wspólnego. Po co Wam ministerstwo i instytucje?  Occupy ZUJ i już!

 


wtorek, 8 października 2013

Dzień któryś już

Spośród wielu blogów, które sobie ceniłem, najbardziej lubiłem te często aktualizowane. Być może dlatego staram się pisać codziennie, choć oczywiście zobowiązanie, które podjąłem na początku nadal obowiązuje. Problem w tym, że rzadko kiedy ma się coś do powiedzenia naprawdę. To domena jednostek wybitnych. Ja mogę co najwyżej opowiedzieć o swoim nie nazbyt pasjonującym dniu. Choć szczerze mówiąc, każdy dzień, jeśli traktować go poważnie, może być pasjonujący. Znowu tu będzie paolokoelizm, oszizm i sondrorayizm naraz, ale największy wysiłek to nauczyć się przeżywać życie w pełni świadomie i cały czas ze świadomością niedwracalności czasu. Nigdy właściwie się tego nie nauczyłem. Ale to nie powód, żeby ktoś kto mnie wcale nie zna, wytykał mi to, nawet jeśli mówił to tylko komuś bliskimi. Niech spada! Nie jest lepszy ode mnie, to pewne.
Ponosi mnie czasem i musicie mi wybaczyć. Musiałbym być z kwasoodpornej stali, by znieść te plagi. Nie ponoszę i puszcza, ale uczę się przecież kierować emocjami.
Piękny dzień, który też trzeba zapamiętać, by się potem nie dziwić, niepamięci, zapomnieniu, czyjemuś bólowi. Słońce i coraz czerwieńsze liście i coraz mnie ludzi, jakby jednak anabioza miała tu miejsce.
Jutro zabieramy się za wystawę Przemka. Będzie fajnie w piątek, przyjdźcie, jeśli możecie.
Nie robię już dziś korekty. Jutro. Dobranoc

poniedziałek, 7 października 2013

Znów wiersz z góry przepraszam piszących

Wracałem z Wyspiańskiego, ani człowieka, piękna pogoda, świecą latarnie, cudowne puste miasto. Trochę liści.
 Napisałem wiersz, reaktywny i oczywiście pastiszowy. Mimo oczywistych odniesień do O'Hary, nie zachowuje ani gramatyki ani formy tego, czym się inspirowałem. Głupio byłoby wprost, po przeanalizowaniu itp. Ale też oddaje dokładnie relację pomiędzy nami, przecież obydwaj pracowaliśmy w galeriach (no ok, on w Momie a ja tu). No i Nowy Jork, Zielona Góra, z drugiej strony jednak hołd i wiara w sztukę bezgraniczna i że zmienia i buduje od nowa coś niewyobrażalnie wspaniałego. Dobra, jeśli chcecie, jestem nieudałym oharystą. Jor łelkom.
Jest to wiersz poddany autocenzurze. Zaznaczyłem (...) te momenty, w których odnoszę się do kwestii nazbyt osobistych i dlatego je usunąłem. Jeśli się zdarzy, być może kiedyś napiszę go tu w całości.

Dzień w którym umarła Chavela Vargas

Nie pamiętam
rozpaczliwie nie pamiętam co robiłem 5 sierpnia 2012 roku
Paniczne szukanie na fejsbuku
W mailach
Nic nie pomogło jakaś dziura w czasie
Może szedłem (...) ulicą po południu
Nie wierząc w nic specjalnie
Ani nie zaglądając do księgarni by przeczytać coś
specjalnego
Może nie (...)
A może (...) obiad gdzieś w mieście - pizza?
I jaki to właściwie był dzień
Niedziela już wiem
Pewnie więc jednak obiad u mamy
Albo u (...)
I chyba było gorąco ale już nie sprawdzam
I nie było koncertu
I nie było pamięci
I nie było kupowania niczego nikomu
Może jednak w Tesco
(...) coś
Na śniadanie dnia następnego
Nie widziałem żadnej gazety w której
Byłoby to napisane
Nie słyszałem żadnej wiadomości
Radiowej
Nic nie było w telewizji
Mogłem (...)
Ale zapomniałem że powinienem zawsze (...)
Zapomniałem powiedzieć (...)
Zapomniałem (...)
Zapomniałem że świat może skończyć się zaraz
Nie znałem na pamięć żadnej jej piosenki
A jednak dziś na chwilę wszystko zamarło
Gdy przeczytałem
Że umarła 5 sierpnia 2012 roku
A ja nie pamiętam co wtedy robiłem
(...)
Już nigdy sobie nie przypomnę

Korekta - dobrzy ludzie pomogli, bo naprawdę nie mogłem sobie przypomnieć. 5 sierpnia 2012 (...) w Odessie. Prawdopodobnie tej niedzieli kąpałem się w bardzo ciepłym wtedy morzu. Ale to przecież zupełnie nie jest o tym.


niedziela, 6 października 2013

Nic - korekta

Na skutek licznych interwencji wprowadzam korektę do tego postu. Przepraszam, nie powinno się robić takich rzeczy, ale może jednak macie rację Wy, nie ja.
Będzie krótko, smutno i wieczornie. Piję sobie herbatę w norze, Zdziś oddany na chwilę, samotność. Jest tak inspirująca, jak zabójcza. Uwzniaśla i boli. Może ten Rilke z wczorajszego wieczora by wystarczył? Zamiast tu gadać banałami, kopiami, nudą, powinienem zostawić ten wiersz. Choćbym zapisał się tu na śmierć, nigdy nie napiszę niczego takiego. No co? Trzeba równać do geniuszy, z drugiej strony.
Z Warszawy wracałem z Ryszardem W. Całkowicie przypadkowo bilety w tym samym przedziale, naprzeciwko siebie. Rozmawialiśmy o sztuce, zdrowiu, trochę jak zawsze plotek o znajomych, ale nie powiem, jakich. Dobrze spędzona podróż i nie zdążyłem przeczytać wywiadu z Wiesławem Myśliwskim. Ale to zrobię, bo jeśli mamy jakiegoś pisarskiego geniusza, to on nim jest na pewno.
 Nie ma za bardzo nic, jest noc, lodówka szemrze i świat się skończył. Oczywiście tylko dlatego, że zasypia razem ze mną. A rano będzie znów dużo ważnych rzeczy do zrobienia.

Rilke z Synekdochy

i jeszcze R.M.Rilke z Synekdochy w tłumaczeniu Mieczysława Jastruna.

Kto teraz nie ma domu, nigdy mieć nie będzie.
Kto teraz sam jest, długo pozostanie sam
i będzie czuwał, czytał, długie listy będzie
pisał i niespokojnie tu i tam
błądził w alejach, gdy wiar liście pędzi.

sobota, 5 października 2013

Brak słów

Bywa brak słów. Tylko dlatego, że trzeba, można, ale czy koniecznie? Nie opowiem Wam nic zajmującego ani bardzo ciekawego. Nie wiem nawet, czy chcę opowiadać. Jak Wam opowiedzieć o tym, że spełnia się obawa, że pozornie niemożliwe zdarzenie jest możliwe i widzisz złość i zaskoczenie w czyichś oczach a nie chciałeś tego i strach się ucieleśnia. Nie chciałem a się stało. Znowu zepsułem. Znowu nie poszło. Nie zrozumiałem, że nie wolno. W ogóle być nie wolno?
 Poranek w Radio RDC, rozmowa z Rafałem Betlejewskim. Nie bardzo jestem zadowolony, oczywiście jakieś hamulce, obawy, zatrzymania, samoobserwacja. Niby luz a kontrolowany do końca. Nie powinienem w ogóle się zgadzać na to, bo co ja właściwie mam do powiedzenia. Tu sobie mogę, tu mnie czyta kto chce. Dlatego blog, z całą swoją ekshibicjonistyczną poetyką ma też rys - dobra, nie wiem, co tu chciałem napisać. Tyle dobrego, że Rafał przeczytał fragmenty wpisów i nagle usłyszałem jakieś Paolo Koelo, powalające banałem, ale ładnie przeczytane. Rafał, powinieneś częściej.
 A po audycji zadzwonili do mnie panowie Wróblewscy starszy i młodszy, bo przez przypadek jej w trasie słuchali i najpierw nie wiedziałem, kto, oczywiście mnie nabierali, ale ucieszyłem się jakoś. Mimo tekstów dość zdecydowanych w swojej wymowie, gdy udawali starych harleyowców.
 A potem jeszcze rozmowy z Michałem i Krzysztofem o projekcie "Państwo". Opowiem o nim jeszcze tu na pewno, ale cieszę się, że będziemy robić wspólnie wystawę. Duży to jest komfort robić coś tak wielowątkowego, historycznie umiejscowionego i niejednoznacznie młodzieńczo szalonego. A pracownia Michała bardzo piękna i cieszyłem się, bo dawno już nie byłem w malarskiej pracowni, nawet u moich znajomych malarzy w ZG dawno nie byłem.
 Wieczorem jeszcze wernisaż w Propagandzie, wiele osób niewidzianych latami, wiele twarzy, które znać powinienem a nie znam. Niby 30 lat pracuję w galerii a nie znam nikogo właściwie. A może po prostu za rzadko bywam w Warszawie. A może po prostu nie zrobiłem nic na tyle ważnego, żeby musieć. Bardzo ładna praca Jacka Kryszkowskiego, Kuba Bąkowski też mnie ujął sufitowym satelitą. I klasyk Józefa R.
I pewnie parę jeszcze było ważnych, ale w tłumie zawsze jakoś ciężko się ogląda. I był Waldek na tę okazję z Londynu i Agnieszka M. której nie widziałem całe lata. Po raz kolejny wernisaż wyprowadził mnie trochę z równowagi, bo przestałem wierzyć w swoje istnienie.
 A wieczorem Synekdocha Charlie Kaufmana, film który raczej należy koniecznie. Dzisiejsze 8 i pół z wielopiętrową niewiarą w zbawczą moc sztuki i z pełnym przekonaniem o miłości jako jedynej wartości. Jedynej, która jest na samym początku i potem może nie być już nic. Może też być co chcesz. A przy okazji banałami o miłości można zrobić dziurę w głowie czasami, tak są bezlitośnie twarde.
 A teraz spać, w linii prostej to może być jakieś 700-800 metrów, ciągle nie mogę w to uwierzyć.



piątek, 4 października 2013

Czekanie

Czekanie jest czynnością a może bardziej stanem zawieszającym normalne życie. Zwłaszcza czekanie na nie wiadomo co. Analogia do Godota mi się tu nie nasuwa, tam było metaforycznie i o życiu, ja myślę o czekaniu na coś, co się może zdarzyć, ale wcale nie musi, może być, ale nie będzie. Dożywocie, które może się skończyć wyjściem na światło, albo pozostać wiecznym mrokiem. 
 Czekanie jest więzieniem a jeśli kara jest za winy prawdziwe, to nie ma wielkiej żałości. Jest świadomość słusznej pokuty i nadzieja na nowe życie.

czwartek, 3 października 2013

O zabijaniu czasu


Czas to delikatny byt a zabijamy go permanentnie. Bez przerwy. Bez myśli. Na przykład wyjazdy są często formą morderstwa. W drodze jest się pomiędzy, czasem zmieniają sie strefy czasowe, gubimy albo zyskujemy godziny, za darmo. Brak codziennych obowiązków, jeśli to wyjazd urlopowy, powoduje odejście od płynności przechodzenia od czynności do czynności na rzecz skoków - aktywność - pasywność. Jest inaczej. Bezforemnie. 
Nie będę już jeździł ucieczkowo. Zastosuję zupełnie inny sposób na zabicie czasu i przeszłości,
i związane z nim wspomnienia. Mój ulubiony Casio, który jednak nie powinien już być.
Poszło szybko. Pochowałem go zaraz za budynkiem.























środa, 2 października 2013

Park i Beuchelt

Na chwilę wracam do naszej parkowej akcji. Dość to jednak skomplikowane wszystko i właściwie nie wiem, co myśleć. Chyba jednak inne kwestie przeważyły, te bardziej osobiste, bo ani ekscytacji przed, ani katarktycznej ulgi po. Nie pamiętam, od jak dawna  :)  coś takiego mi się zdarzyło. Bazowe zadowolenie, że wszystko poszło dobrze.
 Naprawdę długo się zastanawiałem, jak uczcić tę rocznicę. Mówiąc szczerze, wielcy przemysłowcy nigdy nie byli moimi ulubionymi bohaterami. Dobra, darzę ich niechętnym podziwem pomieszanym z zazdrością dla umiejętności, których sam nie posiadam. Jednak Beuchelt jest dla mnie kimś szczególnym, co może nie wynika z tego tekstu, który napisałem. A który tu zacytuję in extenso: No dobra, z jedną zmianą, którą tu wprowadzam, bo wyglądała na błąd stylistyczny, a wynikła z oderwania tytułu od tekstu w procesie edycji.

Pomysłodawcą tego zdarzenia jest Marcin Liber, z urodzenia zielonogórzanin a obecnie jeden z ważniejszych reżyserów teatralnych swojego pokolenia. Opowiadałem mu o projekcie nadania nowego życia Parkowi Tysiąclecia, który prowadzimy z Fundacją Salony i Urzędem Miasta i naszej chęci uczczenia stulecia śmierci Georga Beuchelta. I pierwszym pomysłem Marcina były Ursulki z jego spektaklu Trash Story, śpiewające w jego grobowcu, jedynym ocalałym z całego wielkiego cmentarza. Fabryka w prowincjonalnym Gruenbergu wyprodukowała prawie 500 mostów nie tylko na Odrze, ale dla całych Niemiec, zbudowała też linię kolejową Bagdad-Damaszek i wiele innych konstrukcji stalowych w Europie, nie mówiąc o tysiącach wagonów. Beuchelt był też fundatorem kościoła, obecnie pod wezwaniem Najświętszego Zbawiciela. Nie wiemy, jakim był człowiekiem, znamy jedynie oficjalną biografię przemysłowca, radnego, polityka. Nie założył rodziny, był więc może typem biznesmena, bez reszty poświęconego swoim interesom i działalności społecznej. Właściwie to nawet jestem ciekaw, czy był dobrym człowiekiem, czy lubił czytać a może pracować w ogrodzie, jakich lubił poetów i czy często słuchał muzyki. Z perspektywy jego dokonań to może nie są sprawy ważne, ale przecież lubimy wiedzieć więcej o ludziach, którzy kształtują swoją epokę.

Mamy kłopot z niemiecką przeszłością naszego Miasta. Kochamy je, staramy się, żeby było lepsze do życia i pracy a przecież ci, którzy je budowali przed nami, też tego chcieli. Dziś już nie odmawiamy im tego, pamiętamy przynajmniej o niektórych z nich a jednocześnie cmentarz nie jest już cmentarzem i w dodatku nie ma już powrotu do tamtego stanu. Pozostaje pamięć i próba myślenia o przeszłości w kontekście tego, co o niej wiemy. 

Te ściszone, delikatne piosenki są trochę elegią a trochę przestrogą. Przypominają i ostrzegają. 
W grobowcu, nieraz profanowanym a ciągle stojącym, o którym większość przechodniów nie wie nawet, czyją pamięć czci, brzmią jak memento o szaleństwach dwudziestego wieku, masowych grobach, ludobójstwie, przesuwaniu granic, rozpaczy. Są jednocześnie, mimo swojej delikatności, hymnem o sile pamięci i kreatywności, jako motorze pozytywnej zmiany.

Chcę wierzyć, że to jednorazowe zdarzenie będzie początkiem pracy nad upamiętnieniem pracy i życia Georga Beuchelta w formie, na którą zasługuje. Że odnowimy jego grobowiec i nie będzie to tylko sprawa kilku aktywistów a wszystkich mieszkańców. Że uczynimy pamięć o jego działalności elementem naszej lokalności. Jesteśmy tu u siebie, tworzymy ciągle ewoluujące społeczeństwo, budujemy nowe wartości kulturowe. Robimy to w przestrzeni, którą musieliśmy oswoić a czasem zdecydowanie zmienić. Jesteśmy zdobywcami, ale też dziedzicami. W tej skomplikowanej sytuacji postać Georga Beuchelta może być, symbolicznie przede wszystkim, elementem konstrukcyjnym, łączącym przeszłość z teraźniejszością.


Parę osób pochwaliło ten tekst, a przecież ważna motywacja do jego napisania, została w nim pominięta. To strach dziecka, który pamiętam z czasów, kiedy przechodziłem obok, nie wiedząc, chyba tylko przeczuwając, że to grób. Nawet już, kiedy dorastałęm, coś bardzo niepokojącego było w tym miejscu. Żeby było jasne - nie wierzę w przeczucia, energie miejsca itp. Tu w grę wchodziła pewnie forma, jacyś kolesie przesiadujący nieopodal z flaszkami, ogólna aura niedopowiedzenia. Wszystko, co robię w związku z parkiem jest chyba wynikiem tego strachu i chęcią obłaskawienia przestrzeni. Może to nie jest dobra motywacja, zastanawiam się.
 Ursulki ze spektaklu Marcina, pod dowództwem Hanki Klepackiej zaśpiewały bez nagłośnienia i bardzo się z tego ciesze. Było kameralnie, tajemniczo i tak jak powinno być. Nawet teksty ze spektaklu, te dotyczące trudnych spraw historii, wypadły tu przekonywająco adekwatnie. 
 Chyba wiem, skąd moje niekatarktyczne uspokojenie. Może tak po prostu miało być? Po raz pierwszy opowiedzieliśmy o Beuchelcie nie poprzez jego przemysłową działalność, tylko przez sam fakt istotnego istnienia. Jaki by nie był, należy mu się pamięć na spokojnie i bez napinki. Może dlatego szedłem sobie potem ulicą i wszystko było takie samo.

wtorek, 1 października 2013

Nocny portier raz jeszcze - KMH

Turystyka kulturalna zawsze wydawała mi się czymś głupim. Trasy po miejscach przygód bohaterów książek Stiega Larsona albo poszukiwania domu, w którym mieszkała Sylvia Plath to najoględniej mówiąc czynności bezsensowne. Co mianowicie chcemy tam zobaczyć? Zwłaszcza bez znajomości prawdziwego kontekstu? Na chwilę poczuć się naszymi ulubionymi postaciami? Wejść w ich skórę poprzez okoliczny pejzaż? Co właściwie możemy tu zrozumieć? Lepiej odebrać przesłania i sens utworów? No way, jak się to mówi. Jedyne jest usprawiedliwienie – wspólnota odbioru i radość bycia razem gdziekolwiek – niech będzie też w poszukiwaniu Fitzroy Road 23. Dlaczego nie umiemy doceniać tego, co mamy? Bośmy głupi.
Dygresja – piszę to w pociągu drogim, jak samolot, ale bez Internetu. No tak, w samolocie też go nie ma, ale tam przynajmniej wiem, czemu. W dodatku pasażer obok słucha jakiegoś walca Straussa. Chyba po pobycie w Wiedniu taka skomplikowana reminiscencja. Dobra, nie jestem lepszy – postanowiłem zobaczyć Karl - Marx – Hof. Nie będę opisywał, co to za miejsce, bo zasadniczo TNDW (To Należy Do Wykształcenia). Ten budynek, czy może raczej gmaszysko, czy raczej może po prostu wielki dom dla ludzi pracy, był ważnym miejscem zdarzeń w Nocnym Portierze Liliany Cavani. Był tam miejscem azylu, uwięzienia, nie przez przypadek chyba główny bohater (choć raczej współgłówny bohater z główną bohaterką jednak) mieszkał właśnie tam. Nie podejmuję się tu zrozumieć tropu scenariuszowego, znaczeń może być wiele, a może po prostu dobrze się filmował. Pamięta się go z filmu, jest przytłaczający i ze zewnątrz i wewnątrz, przynajmniej tak go pamiętam. Nie mogę go oglądnąć raz jeszcze, choć wszystkim polecam.

Dom jest olbrzymi, cały właściwie mieszkalny, bardzo nieliczne szyldy lekarzy czy prawników. Kilka na kilkuset metrach. Sklepy z drugiej niż metro strony. I, co niespodzianka, ogródki działkowe blisko. Mała przestrzeń, ale są. Jak ja nie potrafię opisywać, jak to się wymyka słowom. Pamiętałem tylko, że był bardzo konkretny powód bycia tam. Ale się nie udało.Więcej zdjęć jeszcze będzie, bo mam nadzieję, że zostawiając aparat na łąwce, zabrałem z niego przedtem kartę. Chyba. Niedługo się okaże, a na razie z telefonu.
Na tę czapkę patrzę często.