sobota, 27 stycznia 2018

Dalej nieco o instytucjach, prowincji i nienajlepszym samopoczuciu.

Właściwie to jestem wdzięczny Łukaszowi Musielakowi za teksty, które napisał, ten już tu omawiany i ten najnowszy , nie tyle za ich zawartość merytoryczną, co za zmuszenie mnie do podjęcia riserczu, no może riserczyku, ale jednak. O ile bardzo trudno jest polemizować z tekstami napisanymi z potrzeby serca, zupełnie niepotrzebnymi bo wyważającymi drzwi, które leżą od dawna i nikt już nawet nie pamięta dobrze, że były, o tyle zarzuty o braku merytorycznych argumentów są już czymś poważniejszym. To za chwilę.
Nie przez przypadek blog ten ma taki a nie inny tytuł. Możemy sobie mówić, że prowincja to tylko stan ducha, że tak naprawdę to przecież wszystko zależy od nas i naszej wiary w sens tego, co robimy, ale rzeczywistość skrzeczy. Kilka dni temu na internetowej stronie Szumu pojawił się tekst Anki Ptaszkowskiej, dotyczący generalnie ostatniej edycji Documenta, ale omawiający kwestię finansowych problemów imprezy i Adama Szymczyka. wybrałem sobie cytat nawet z tego tekstu, dotyczący dyskusji o kwestiach instytucjonalnych, który może wystarczyłby za prostą odpowiedź na wszystkie supozycje Łukasza:... wszystkim dziś już wiadomo, że wojna wypowiedziana Instytucjom przez niektórych artystów w latach 60. i 70. zakończyła się miażdżącym zwycięstwem Instytucji, dzięki – trzeba powiedzieć – ścisłej kolaboracji artystów z tymi Instytucjami.
Obecnie, jakakolwiek cenzura straciła sens i rację bytu. Im bardziej propozycje artystów są polityczne, krytyczne i politycznie skandaliczne – tym wyżej rosną ich ceny. W ramach istniejącego systemu, każda działalność «pozytywna», wzmacnia system, który tak bardzo chciała zwalczać. Trzeba zatem być równie uważnym, co skrupulatnym."
W tym samym tekście pojawia się passus dotyczący nieobecności w "ważnych i szanujących się" instytucjach twórczości i postaci Krzysztofa Niemczyka, W kilku przykładach potwierdzających tezę nie pojawia się jednak wystawa, którą Ptaszkowska widziała, w której właściwie uczestniczyła, udzielając pozwolenia na użycie zdjęć będących Jej własnością. W grudniu 2013 otworzyliśmy w BWAZG wystawę "Czy artyści mogą nie spać, której kuratorka, Joanna Zielińska uczyniła postać Niemczyka osią wystawy, co świetnie widać na zdjęciach dokumentacyjnych, nie mówiąc już o tekście kuratorskim. Nie podejrzewam Anki Ptaszkowskiej o złą wolę, myślę raczej, że to już tak jest czesto, zwłaszcza u osób organicznie nie znoszących prowincji. Autorka po prostu nie pamięta tego, co zdarzyło sie poza centrami, bo przeważnie nie wnosi to nic wg niej istotnego do całokształtu sztuki. Akurat wyjątkiem jest tu w Jej wypadku akcja "My nie śpimy", której w 1969 na IV Złotym Gronie w Zielonej Górze była protagonistką i współuczestniczką. Często sie do niej odnosi i opisuje. Bardzo cenię dorobek i osobę Anki Ptaszkowskiej, z całego serca, ale takie pominięcia stawiają pod znakiem zapytania cały sens mojej pracy. Nie żebym się skarżył, wiem jak jest.
Ale może też dlatego tak bardzo wkurzył mnie tekst Łukasza Musielaka. Bo przecież nie jestem aż tak głupi i zadufany, żeby nie rozumieć potrzeby dyskusji. Mam jednak dość dobry ogląd statusu materialnego i symbolicznego instytucji prowincjonalnych i wiem, w jakich warunkach działają, jak bardzo ich istnienie jest bez przerwy samopotwierdzaniem jego sensu. Ale, jak powiedziałem, dzięki tym tekstom sięgnąłem do zamieszczanych w Szumie wcześniej artykułów dotyczących instytucji. 
W nr 4 drukowanego Szumu Adam Mazur w tekście "Zamki na piasku" podsumowuje polską instytucjonalność sztuki okresu transformacji ustrojowej. To ciekawy tekst, dobrze opisujący ten pejzaż, choć stawiający tezę podobną do tej z tekstów ŁM - że instytucjom dobrze a artystom źle, mocno upraszczając. Tekst AM stał się kanwą dla dyskusji pomiedzy kilkorgiem dyrektorów najważniejszych polskich miejsc dla sztuki współczesnej Kiedy znalazłem go w Internecie zrozumiałem, dlaczego nikt z nich nie odniósł się do tekstu Łukasza. Nie negowali potrzeby dyskusji, wszyscy mocno akcentowali konieczność bezustannej negocjacji sensu i roli instytucji. 
Dość idiotycznie się wychyliłem z tym oburzeniem, może też dlatego, że sytuacja dużych centralnych instytucji jest jednak mocno inna niż tych prowincjonalnych. W rozmowach oni zawsze mówią o podobieństwach, no ale to jest jednak zupełnie coś innego, skala, budżet, ilość pracowników, możliwości techniczne itd itp. Do tego dochodzi oczywiście widzialność, możliwości zdobycia dodatkowych środków, wszystko wiadomo. 
Jestem po prostu trochę zmęczony niemożnością, bezustanną koniecznością uzasadniania istnienia instytucji, problemami techniczno-finansowymi. Na to wszystko czytam tekst, z którego jednoznacznie wynika zbędność moja, mojej pracy, pracy wszystkich z którymi razem próbujemy zrealizować coś istotnego, wcale nie kosztem artystów a wręcz przeciwnie, traktując ich jak partnerów. Ale jasne jest - każdemu wolno i nie obrażam się, raczej w poczuciu pewnej bezsilności sam siebie pytam, po co...
Jeszcze jedna kwestia związana z tekstem ŁM i Kościołem zawłaszczającym ideę awangardy - dzięki poszukiwaniom w celu uzasadnienia niedorzeczności tej tezy przypomniałem sobie fantastyczną książkę Janusza Boguckiego "Od rozmów ekumenicznych do Labiryntu". Wydana w 1991 przez CSWZUj jest nie do przecenienia źródłem wiedzy o działalności Janusza Boguckiego i jego pracy w obszarze relacji sacrum-profanum w sztuce. Podsumowując relacje artyści - KK w latach 80. autor pisze: "...wielu twórców garnęło się w latach 80. do kościołów nie tylko ze względów moralno-politycznych, ale również w poczuciu, że twórczość powracając do źródeł wiary doświadczy wewnętrznego oświecenia (...). Ale to się na razie nie sprawdziło. (...) głównie dlatego, że wśród ludzi Kościoła zabrakło osób mogących wyjść naprzeciw wspomnianym tu intuicjom i oczekiwaniom". 
Generalnie trochę mi się już nie chce "merytorycznie" odnosić się do manifestu ŁM. W sumie to nawet jestem ciekaw, jak artyści zignorują moją instytucję i będa ją hakować oraz stawiać w "niezręcznych sytuacjach". Jakoś nawet bardzo to lubię, bo niekiedy doświadczam.
Mówiąc szczerze, nasze spory w kwestii instytucjonalności, może i ważne, nieco blakną w obliczu tego, co dzieję się wokół nas. Może po prostu należy być dobrym dla siebie nawzajem, głaskać pieska, wykonywać swoją pracę świadomie i najlepiej jak się tylko da, wiedząc że zawsze można lepiej, inaczej i zgodnie z pulsem czasu. I dla innych, nie dla siebie. To dość proste.

Brak komentarzy: