niedziela, 8 października 2017

Z drugiej strony  barykady, w nocy gdzieś między Waszyngtonem a Chicago.

Nie czytajcie tego tekstu, prosze, jeśli nie pracujecie w muzeum albo w galerii, albo w jakkikolwiek sposób nie uczestniczycie w polskim ćwierćwiatku sztuki.

Prawie jednocześnie pojawiły się w internetowych portalach o sztuce dwa teksty, pisane z różnych (chyba) pobudek ideowych a jednak bardzo bliskie sobie w rewolucyjnej retoryce i poczuciu reformistycznego zapału do zmiany sposobu funkcjonowania polskich instytucji sztuki. W samej idei  zmiany nie ma oczywiście nic złego, należy docenić wszelkie dobre chęci, jeśli oczywiście wierzyć,że intencje naszych rewolucjonistów są czyste. Spróbuję jednak, jako osoba całkowicie zaprzedana idei instytucjonalności, stojąca w jakimś sensie po drugiej stronie barykady, przeanalizować oba teksty; oczywiście subiektywnie i stronniczo. Nie mogę mieć obiektywnego spojrzenia, prowadząc małą i na prowincji, ale jednak instytucję. Nie twierdzę przy tym, że polski system instytucji wystawienniczych jest idealny, sądzę jednak że zmian na podstawie pomysłów obu autorów wykonać się nie da.
W wypadku Sławomira Marca, który jest artystą i nauczycielem akademickim sprawa wydaje się dość prosta. Od wielu lat prowadzi on krucjatę nieledwie przeciwko art worldowi, zarówno polskiemu jak i globalnemu, usiłując wprowadzić do naszej dyskusji o sztuce pojęcie autonomii jako prostego zaprzeczenia tego wszystkiego, co najczęściej pokazuje się dziś w galeriach. Autonomiczne wg Marca jest więc to, czego nie ma w Zachęcie, CSW, MSN i paru jeszcze galeriach „zależnych” (tak, wiem że miał wystawę w Zamku i na Foksal). Jako, że nie ma tam również jego wystaw (tak wiem, że miał), definicja niezależnej sztuki jest stosunkowo prosta – jest nią ta, uprawiana przez niego i wszystkich tych, którzy czują się wykluczeni, odrzuceni i pomijani. Jest to jeden z wariantów bardzo obecnie silnego akcentowania konieczności rozbicia istniejącego jakoby układu mafijnego, w którym capo di tutti capi jest oczywiście Anda Rottenberg (tu główną tropicielką jest Monika Małkowska); z kolei Andrzej Biernacki stawia na Trzygłową Hydrę FGF jako źródło wszyskich nieszczęść, jest także nurt koncyliacyjno-agonistyczny, przypisujący karygodną niechęć do dialogu wszystkim pospołu dyrektorom – tu głównym teoretykiem jest Iwo Zmyślony. Jest oczywiście „Arteon”, którego wszyscy naczelni dotychczasowi i obecna naczelna, cały polski świat sztuki uważają za przeżarty rakiem lewactwa. Właściwie to już tylko krok, by Piotr Bernatowicz oficjalnie wypowiedział magiczne zaklęcie „sztuka zdegenerowana”; sądzę że właściwie to się już stało, choć nie wprost i tylko z ust jego protagonistów.
Tak naprawdę jednak jest to wszystko mało istotne, w sensie polemik i także to, co teraz piszę po drugiej strony  barykady, w nocy gdzieś w Pensylwanii na stoliku w pociągu. Zbierałem się do tego tekstu bardzo długo ciagle zapominając, że to tylko mój blog, że nie muszę zachowywać zasad dyskusji, bo po prostu mówię od siebie.
Zresztą, to co piszę i tak nie ma znaczeniania jako wymiana poglądów, bo czy to się komuś podoba czy nie, ciagle jeszcze nasi artyści są częścią obszaru sztuki świata i dyskusja, czy bez piękna to nadal jest sztuka, jest rozczulająco nieadekwatna do praktyki. Jednak wszystkie te teksty złożone razem dają antologię, która może posłużyć lub już służy jako podstawa do dokonania radykalnego usunięcia polskich instytucji sztuki z systemu świata sztuki, w którym prawie wszystkie znalazły się stosunkowo niedawno, będąc na jego obrzeżach może, ale jednak. Po to, by mogły realizować tu, na miejscu, określone zadania ideologiczne. Przy okazji będą pokazywać to, co poprawnie nijakie, nie budzące wątpliwości, ani dyskusji. Na Węgrzech to się już stało. Nie jest niemożliwe. Nie, jasne, świat sztuki albo już nie istnieje, albo radykalnie się zmienia. Tak, ja też czytałem Arthura Danto, tylko po polsku, no ale jednak. Tak, to nie jest jedyny model funkcjonowania sztuki i wiem, że emocja, pasja, bezkompromisowość, niezalezność to atrybuty sztuki niezbywalne. Wiem, że jesteśmy wszyscy skorumpowani przez rynek. Rozmawiamy jednak o konkretnym tu i teraz a nie konstruktach myślowych.
Marzec postuluje rozwiązanie centralnych instytucji wystawienniczych, nie doczytałem, czy chce także likwidacji Muzeum Sztuki w Łodzi i innych niewarszawskich a dużych galerii. Miałyby w to miejsce powstać małe miejsca, których program realizowaliby sami artyści a także eksperci z innych dziedzin. Nie wiem, co powiedzieć, nawet się nie domyślałem, jak bardzo jestem konserwatywny, nie wyobrażając sobie w ogóle takiego systemu. A może jednak lubelski profesor kpi i żartuje? Może prowokuje do niezbędnej wg niego dyskusji? Niestety mam dziwne wrażenie, że to jest całkiem na poważnie. Że taki właśnie ma być nowy rozdział w historii polskiej sztuki. Rewolucja. Skoro klasyk rozbijania elitarnych systemów powiedział, że nawet kucharka powinna umieć zarządzać państwem, jaki problem, żeby zabrała się za prowadzenie galerii sztuki?  Btw. nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zacząć gotować w restauracji i tym się może różnimy ze Sławomirem, że ja nie umiem a on nie widzi w tej kwestii najmniejszego problemu. Że wystawy będą złe? A jakie to ma znaczenie w obliczu Rewolucji? Ciekawe przy tym czy autor tej idei ma pomysł, jak to rozwiązać technicznie? Zachęty i Zamku Uj zburzyć się nie da, no ale na te małe galerie to podzielić ściankami z kartongipsu albo OSB? Fundusze dzielić z dotychczasowego budżetu czy każda mała galeria będzie występować o nie oddzielnie? A eksperci będą wynagradzani czy raczej prace społeczne? Dotychczasowi pracownicy zostaną, czy raczej na bruk (o dyrektorów nie pytam bo to jasne akurat).
To w sensie konstruktu intelektualnego ciekawe w sumie, do tego jeszcze zakaz tworzenia galerii większych niż powiedzmy, sto metrów kw. Ustawowy. Masa regulacji, ale też Sławomir jako intelektualista (bez ironii, naprawdę) jest w stanie podołać.
Nieco inna sprawa to tekst Jakuba Banasiaka w Szumie. Jak pisze autor, jest to wersja jego wystąpienia z ostatniego kongresu kultury zorganizowanego przez MKiDN. Być może jest to kolejna prowokacja do dyskusji o stanie polskich instytucji sztuki acz zachodzę w głowę, jakie są intencje w idei recentralizacji. Jako autor wielu tekstów dotyczących systemu polskiej sztuki Banasiak teoretycznie temat zna. Odnoszę jednak wrażenie, ze nieco się przechwala wiedzą praktyczną. Myślę nawet, że to wiedza zupełnie teoretyczna. To nie zarzut, po tej stronie barykady więcej widać, acz teoretyczny tylko ogląd daje pewnie więcej obiektywizmu. Ok, autor nie postuluje likwidacji, utyskuje nawet, że wskutek reformy samorządowej kilka co najmniej galerii zniknęło. Wykłada zresztą dość przekonywująco, że liberalna reforma samorządowa dla galerii była rozwiązaniem złym, dla instytucji kultury generalnie. Chciałbym mu jednak przypomnieć, że już po reformie powstały nowe, może nie w jakichś niezwykłych ilościach, ale jednak. To proces i to w kraju od niedawna dopiero w miarę stabilnym ekonomicznie. Zgadzam się oczywiście, że sztuki wizualne są w wielu miejscach na końcu zainteresowania lokalnych władz bądź nawet poza nim, pozostaje pytanie, czy zmieni się to po podporządkowaniu ich Ministerstwu i czemu właściwie miałoby się to stać?! (przy okazji, co to są te fregaty od których prezydenci wolą sztuki wizualne, regaty może?). Miałyby być całkowicie niezależne od lokalnych uwarunkowań? Skąd więc postulat 25 % wystaw lokalnych artystów? Przekomicznie przypomina on mityczny czy nie, ale prawdopodobny nakaz z dawno słusznie minionych czasów o dopuszczalności jedynie 15 % abstrakcji na wystawach zbiorowych. Kwestia przejrzystości konkursów podnoszona jest od dawna, pytanie tylko, jakimi to sposobami spowodować wybranie najlepszego…Oczywiście jako przywołany bezimiennie przez Kubę wieloletni zastały dyrektor nie piszę tu bezinteresownie. Mam jednak wrażenie ze moje koleżanki i koledzy, od wielu lat uprawiający przemoc symboliczną na artystach (ironia), ciągle jeszcze dużo lepiej prowadzą swoje niedoinwestowane, lekceważone, ubogie instytucje, niż Banasiak o nich pisze. Autor domaga się wprawdzie większego dla nich szacunku, od lokalnych władz, ale jak to osiągnąć, już nie doradza. Kuba pisze jeszcze zdanie dziwne, kuriozalne i totalnie niekonsekwentne w kontekście całości - twierdzi, że "dobre" galerie są takie dzięki kadrom a nie rozwiązaniom systemowym. Bardzo bym chciał, żeby mi pokazał jakiekolwiek muzeum, jakąkolwiek galerię na świecie, która byłaby ważna i dobra dzieki rozwiązaniom systemowym a nie charyzmatycznym a przynajmniej kompetentnym dyrektorom i profesjonalnym pracownikom.
Obaj autorzy choć z innych pozycji, lekceważą instytucje a przede wszystkim ich pracowników. Mimo, że wiedzą o wszystkich problemach i ograniczeniach ich działalności, proponują mgliste rewolucje, nie biorąc pod uwagę zaangażowania, samokształcenia, umiejętności większości ich pracowników (pal diabli dyrektorów), robiących tę pracę za pieniądze śmieszne raczej. Naiwna przy tym wiara, że zmiana strukturalna zmieni mentalność i poziom uczestnictwa w kulturze, nie jest niczym objaśnialna u osób tak inteligentnych. Pozostaje tylko wietrzyć spiski, no ale to też głupie.
W czasie mojej krótkiej wizyty w USA widziałem tłumy przewalające się przez wielkie muzea, widziałem tez puste topowe galerie prywatne, ale bywało tez w nich wielu widzów jak na absolutnie wspaniałej wystawie Kary Walker. Rynek niszczy czasem tak samo często, jak buduje.
Mam wrażenie, ze obaj krytycy systemu nie wiedzą, o czym piszą. Tak naprawdę chcą jakiejś mglistej zmiany, nie zastanawiając się nad sensem. Rewolucyjny Marca i reformistyczny Banasiaka zapały spotykają się w myślowej pustce ich nieadekwatności do ponurych realiów ekonomiczno-społeczno-politycznych.
P.S. Pod tekstem Sławomira Marca jest długi post Andrzeja Bonarskiego, jeśli chcecie się dowiedzieć, jak to jest upaść intelektualnie, to przeczytajcie. Zasługi autora dla polskiego rynku sztuki w postaci ożywionej dilerki i zbieractwa dzieł artystów lat 80. są niekwiestionowalne. Książka "Co słychać" wydana przez niego to skarb i lektura obowiązkowa (oczywiście dzięki Pani Maryli Sitkowskiej). Ale to, co wypisuje teraz, to farmazony i starcze ględzenie niestety. Na szczęście nikt już sobie mam nadzieję z tego nic nie robi.
Tu jeszcze dygresja - kiedyś w życiu nie pozwalałem sobie na szarganie autorytetów. Mój nabożny stosunek do Bonarskiego marszanda, pisarza i kolekcjonera po jednym takim tekście pozwala mi jednak napisać to, co napisałem. Pierdolety, pozbawione jakiegokolwiek umocowania w rzeczywistości. Jesli ktoś pisze, ze polskie galerie sa nikomu niepotrzebne to w nich nie bywa, nie wie, nie chce mu się. Jeśli obraża wszystkich młodych artystów to znaczy, że przytrafił mu się syndrom "kiedyś, to panie dzieju bywało..." I nie mam już autorytetów generalnie i nie boję się nikogo obrażać, bo mam 56 lat, brodę i jestem długoletnim dyrektorem, co to blokuje młodych. A co się będę. No dobra, jest dla mnie autorytetem Jerzy Ludwiński, ciągle i już tylko on. Bo wiedział, że nic nie jest w sztuce zatrzymaniem na zawsze, choćby dlatego.

Brak komentarzy: