niedziela, 19 stycznia 2014

Courtney Love

W końcu, po długim czasie przymierzania, zobaczyłem "Courtney Love" Strzępki i Demirskiego. Nic tu nie będzie recenzowane, sami sobie zobaczcie, jak się robi coś, co pod każdym względem mówi, przemawia, komunikuje, przekonuje, bawi albo bardzo smuci. Co jest oczywiście pokoleniowe. A może też mi się wydaje, w końcu przy rokendrolu (używam tego zwrotu często w odniesieniu do całości rocka od Haleya do McVeigha) wychowali się prawie wszyscy żyjący obecnie ludzie. Choć oczywiście nie wszyscy to zaakceptowali. Jasne, trzeba wiedzieć, co Nirvana, a co Black Flag a co G'n'R, ale z drugiej strony jest to też o dziewczynach i chłopakach, którzy sobie albo nie  radzą sobie wcale, albo radzą całkiem nieźle, albo nie wiedzą, czy w ogóle chcą sobie radzić. O nas to jest po prostu i może dlatego siedzisz w tym teatrze, ale zapominasz co jakiś czas, że to tylko teatr i patrzysz na nich a oni na Ciebie. I wiesz, że to tylko aktorzy a jednak zaczynasz myśleć o nich Cortney, Amy, Kurt, Krist, Henry, Axl (genialnie śmieszny swoją drogą). Zaczynasz (ja zaczynam) myśleć - a jakby to było, gdybyś został tym rokendrolowcem, jeździł w trasy, zaliczał grupisy i wyrzucał telewizory przez okno...Chciałem, tak. Absolutnie i do końca tak - chciałem. Ale nie za bardzo. Albo się rodzisz z koniecznością, wolą, nazywaj to jak chcesz, żeby grać, najpierw nie umiesz, ale robisz wszystko, żeby się nauczyć, ćwiczysz, choć już wszyscy zaczynają cię nie lubić, ale katujesz ich a potem dyrektora domu kultury tymi niedorobionymi dźwiękami, nie spotykasz się z dziewczynami, albo tylko na chwilę, zawalasz budę a przynajmniej mało Cię tam lubią...Albo próbujesz i wszystko łatwo ci przychodzi i właściwie nie wiesz do końca czy to to i potem jest świetnie, ale nie umiesz sobie powiedzieć tak - tylko to, nic więcej, od teraz już tylko to i nic więcej przynajmniej do pierwszej płyty, dużego koncertu, przychylnej recenzji. No i już. Nigdy mi się nie udało. Z kolegami graliśmy 15 lat z narastającym poczuciem, że jednak inne rzeczy są fajniejsze. Trochę nie potrafię tego zrozumieć a trochę wiem, że do pewnego momentu wystarczyła nam wzajemna obecność, dobra relacja na scenie, dreszcz wyjścia przed ludzi i zaśpiewania dobrze znanych wszystkim tekstów. Nawet jeśli raz na kilka tygodni a potem miesięcy a potem lat. I tak siedziałem na widowni i trochę o tym myślałem a trochę dałem się ponosić tym historiom nieco mi znanym a nieco obcym zupełnie. To były naprawdę bardzo dobre cztery godziny mojego życia.
A teraz powiem Wam coś, czego jeszcze nigdy nie mówiłem. Sam się nieco boję. Ja się jednak jakoś nigdy nie potrafiłem utożsamić z rokendrolem. Ja rozumiałem i rozumiem, że to jest bardzo ważna część kultury i faktycznie, Purple Haze albo  Come as you are łapało mnie za twarz z całych sił, do dziś. OK, co najmniej tak mocno jak Centrala albo Moja krew, pewnie mógłbym tak długo jeszcze. A jednak to są chłopaki, które położyły wszystko na zupełnie niepewne. Ja po prostu nigdy tak nie potrafiłem. Zazdrościłem im tego, że tak umieją, że potrafią to wypowiedzieć, że nie boją się niczego. Może to tu jest klucz. Nie bać się. Najpierw siebie, potem dopiero innych. Chciałem też napisać, że na szali, gdzie leżą Smells like teen spirits i Naima zawsze przeważy mi to drugie, ale potem pomyślałem, że Coltrane też nie bał się niczego. I Davis i Billie Holiday byli tak samo nieustraszeni jak Kurt czy Grzegorz. Ja nie. To już nie boli. Tylko, że po raz kolejny zrozumiałem, do czego jest teatr.

Brak komentarzy: