piątek, 21 listopada 2014

Zmęczenie i zapominanie

Przez literówkę tytuł tego posta najpierw napisał mi się jako meczenie. nawet chciałem to zostawić. Meczenie jednak lepsze, niż zmęczenie. Praca nad zapominaniem idzie mi całkiem dobrze, to jest ćwiczenie łatwe i trudne jednocześnie, więc przynajmniej zabawne.
Na zmianę z "Księgami Jakubowymi", które jednak trzeba sobie dawkować, jak bardzo silnie działającą substancję, czytam najnowszą książkę Stasiuka. Ta z kolei jest jak balsam, łagodzący ból, taki domowy, od wieków stosowany i pomagający. Jest to jednocześnie dla mnie książka bardziej niż ta pierwsza męcząca.
W sensie oczywiście bólów niespełnionego pisarza (Karol, wychodzi na Twoje). Bo tak, jak Olga Tokarczuk nie dałbym nigdy a tak, jak Andrzej Stasiuk, pozornie niby tak. Ale nic z tego, to zmyła, ściema i samooszustwo. To jest jeszcze bardziej niedostępne. Zwykłość, która jest jak Twoja zwykłość, opisywane sytuacje, miejsca tak dobrze znane a jednocześnie nie masz szans, żeby to napisać właśnie tak. Dobra, przecież dar jest dar, ćwiczenie jest ćwiczenie, jak we wszystkim, jak zawsze. Takie tam to moje meczenie raczej nieważne. Skrzywdzone, poszarpane ego nigdy nie na miejscu.
 Popróbuję tu poćwiczyć. Cały ten blog jest ćwiczeniem relacji ze światem na różnych poziomach, ale może najbardziej zwykłą wprawką pisarską. Nie, nie, oczywiście to nie proza. To dalej ten blog. Po prostu wspominam sobie.
 Jeździłem tam co rok, w dzieciństwie, z którego najbardziej pamiętam właśnie te momenty, a głównie wsiadanie do pociągu, najczęściej nocą. Cała ta wyprawa wydawała się jakąś niepojętą całkiem ekspedycją. Aż się dziwię, jak dobrze to pamiętam, pamięcią dziecka kilkuletniego, więc wybiórczą, nierozumiejącą, mozaikową w pokawałkowaniu świata na bezpieczne-groźne, znane-nieznane, twarde-miękkie. Pakowanie walizek, jeden neseser, jak mówiła mama, pamiętam szczególnie, skórzany z tej żółtopomarańczowej skóry częstej wtedy w użyciu, miał chyba nawet jakiś specyficzny zapach, może wymyślam teraz. Chyba jednak tak, bo używany głównie w wakacje (o ile mama nie była w delegacji), długo nieotwierany, trzymał w sobie zapach najpierw czystych, potem zużytych ubrań, kurzu podróży, niezjedzonych do końca kanapek na drogę. Miał pasek od góry, miękką część górną, więc można go było udeptać, żeby się zamknął. Nie jestem pewien, czy nie miałem go na swojej pierwszej kolonii w 67. Jeśli jechaliśmy całą rodziną, bagaży było nader więcej, ale innych waliz nie pamiętam. Tata miał  jakąś teczkę zawsze, pamiętam dwie, jedna z tych klasycznych z klapą na dwa zamki obok siebie, druga była nowocześniejsza, z zamkiem błyskawicznym przez długość, bez klapy. Chyba jechaliśmy taksówką na dworzec, jak z Krośnieńskiej, z Konicza mogło być piechotą, choć z bagażami to nie sądzę. Wejście do pociągu to była, jak mi się dziś wydaje, cała operacja, z celowaniem by jak najbliżej drzwi, przepchnąć się przez wściekły tłum, przecież wiadomo było, że nie wszyscy będą siedzieć. Jakoś się chyba za bardzo nie bałem tego tłumu, rodzice byli zdenerwowani, bo przecież dzieci musiały siedzieć, co udawało się połowicznie, korytarz też czasem był naszym miejscem. Te pociągi zawsze wyjeżdżały w nocy, czy raczej bardzo wczesnym rankiem, bo przecież przesiadka, w Rudnej kiedyś, a na pewno w Kędzierzynie, potem w Racławicach. A to tylko niecałe 300 kilometrów, żadna odległość, śmieszna wręcz z dzisiejszej perspektywy. Mi się jednak wydawało, że jedziemy i jedziemy, traciłem rachubę czasu, wymyślałem coś niemrawo,  wybujała wyobraźnia to nie była nigdy moja mocna strona. Wreszcie w Racławicach, skąd już tylko niecałe 10 minut do Ściborzyc. Zawsze piętrowymi wagonami z lokomotywą, zapach dymu z lokomotywy będę pamiętał zawsze, potrafię go przywołać w każdej chwili. Okna w tych piętrusach były na korbkę, często się nie otwierały, ale przez brudne szyby i tak widać była znany już dobrze pejzaż. Tu siada moja swada pisarska, nie umiem go opisać, pamiętam nasyp, iskry, zwłaszcza, że czasem jechało się wieczorem, most tuż przed stacją, zawsze uczucie miłego napięcia że już koniec, ale przecież za chwilę już dom, ciotka, wujek, kuzyn i kuzyni, czy tacy sami jak ostatnio, czy coś się zmieniło, nowy pies, może inna krowa, zapach w stodole taki sam, to było pewne.
Pierwsze ćwiczenie sam oceniam na 3+.
Kilka starych i nowych zdjęć od Karoliny, właściwie służbowych.

Tu usiłuję przeczytać tekst z plakatu do wystawy Sławka Pawszaka, powieszonego własnie tak.






Tu dzisiejsza wizyta na "peronie" zbudowanym w ramach budżetu obywatelskiego. Ponad tysiąc osób chciało otoczyć drucianym płotem 10 metrowy odcinek torów i dwa semafory, co nazwane zostało skansenem kolejowym. Hm. Demokracja. oczywiście. Nie, żebym kwestionował, skąd. To tylko dziwne po prostu.





A tu po prostu Zdziś w rurze.




2 komentarze:

Beata Tokarz BEA Studio Zieleni pisze...

No właśnie, płoty, druciane, siatkowe i wszelkie inne. Ogólnie mnie zastanawiają bardzo, ale w przypadku powyższego "muzeum" wkurzają mnie, i to bardzo. Nie dosyć, że wypaczona idea funkcjonowania elementu w przestrzeni publicznej, to jeszcze zwykłe zaburaczanie tejże. No żal taki, że aż chciałoby się pomalować siatkę na seledynowo...

Zwykły dyrektor galerii pisze...

No niestety. Ja rozumiem, ze twórcom przyświecała idea ochrony semaforów przed wandalizmem. Cóż,popełnili za to wandalizm na otoczeniu, powstała klatka, w której już widziałem jakiś wrzucony obiekt, misia pluszowego zdaje się. Złowieszcza i smutna sytuacja.