środa, 11 czerwca 2014

Tam i sam we Wrocławiu

Trochę na szybko trzeba było do i z powrotem. Przez całą drogę słuchałem płyt zakupionych niedawno po 3 złote w pewnym supermarkecie. To jest to. I Kinga Olivera i Zoota Simsa i Stana Getza. Klasyki, czasem bez remasteringu, mało niekiedy słychac, ale niektóre z nich znam od dzieciństwa. Bo Trójka dużo kiedyś jazzu dawała. Ale najbardziej dziś Sarah Vaughan. Moje trzy banalnie ulubione śpiewaczki, to ona, BH i oczywiście Ella Fitzgerald. I kiedy tak słuchałem sobie tych nagrań, to mogły być lata 50-te, spróbowałem je porównać, po swojemu, boć i żaden ze mnie krytyk.
 Jak śpiewa BH, to brzmi to tak, jakby szeptała w obcym języku, trochę nie wiesz, co mówi, ale obiecuje wszystko. Jest nieprzewidywalna, ja słucham niektórych jej piosenek setki razy i zawsze mnie zaskakuje, że akurat to jest w tym miejscu, zupełnie gdzie indziej, obok orkiestry, obok świata też. 
EF to jest bezustanna pewność własnej doskonałości, doskonałej oczywiście. Tu jest dokładnie w punkt. Tam, gdzie ma być. A SV obraca każdą nutę w ustach, żeby być pewną, że to jest właściwa. Lekko, bardzo niezauważalnie czeka i dopiero ją śpiewa. Z brzmieniem można by tu dyskutować, frazowanie jest genialne.
 No tak się jakoś nie mogłem powstrzymać od domorosłych analiz.
 Nigdy nie było kłótni o muzykę. Czy to był Cash akustyczny, czy DM, albo np. Sex Pistols, czy też Gówno lub Glenn Gould bądź Residents a nawet Violetta po Beastie Boys czy Gossip przed Astrud G., o to jedno nie było sporu. Był dźwięk silnika i na pamięć znane kawałki i najlepiej jeszcze, żeby była noc i głośno. Zdziś i tak spał, ufny, z tyłu. Ale chyba jednak tylko mi się tak wydaje. To jednak nie mogło być naprawdę, jakąś ulgę czuję, że mi się tylko zwidziało.

Maki są jednak na polach. Z narażeniem życia przez brudną szybę:



















Zdziś pożera kiełbkę, przy telefonowej latarce:




Brak komentarzy: