Bardzo chciałbym nie pisać już o swoich sprawach a raczyć Was wirtuozerskimi opisami dzieł wartościowych, stanów wzniosłych, zdarzeń niezwykłych. Zawstydzają mnie optymizm, wiara w przyszłość, nadzieja na lepsze jutro, pojutrze i do końca życia, zewsząd płynące. Nawet właściwie określenie koniec życia pojawia się rzadko i jakby półgębkiem. Przynajmniej ja tak widzę - kryzys kryzysem, ale w sobotę w Makro zabrakło pistacji, jak doniósł mi na wieczornej imprezie mój ulubiony kucharz, który tworzy na pograniczu genialności.
Zawsze wierzyłem w stabilność świata, w którym żyłem. Może było mi to potrzebne do normalnego funkcjonowania, choć myślę raczej, że po prostu dałem się oszukiwać. Wyłączyłem myślenie, najpierw go nawet nie włączałem a potem nie nauczyłem się swojego. Najpierw wierzyłem rodzicom, potem propagandzie, potem autorytetom, potem innym autorytetom a na koniec nagle okazało się, że bez uruchomienia obszarów mózgu odpowiadających za analizę relacji pomiędzy tym, co mówią a tym, co widzisz i słyszysz sam, nie wiesz nic. Oddzielenie sądów własnych od tego, co ci wmawiano długie lata, zajmuje dużo czasu i nie wiem nawet, czy jest możliwe.I nie czekajcie, żebym Wam powiedział, jak to się robi. Nie wiem. Nie będzie paolokoelizowania tu żadnego.
Może trochę.
Nie ma stabilności. wszystko chwieje się na bardzo cienkiej linie. Moja wiara, że zawsze będzie co jeść, nie będzie wojny i bliscy zawsze razem jest naiwną wiarą pięciolatka, nie mającą nic wspólnego z realiami. I zimny dreszcz przenika mnie na wskroś.
Nie ma przeszłości, powinna być tylko w takim stopniu, w jakim potrzebna jest, żeby nie powtarzać poprzednich błędów. I tak się ich nie ustrzeżemy, bo mamy wdrukowane zachowania, źle skonfigurowany ośrodek nagrody, jakieś wady które już będą z nami do końca. Ale rozpamiętywanie, obsesyjne powroty, rozrachunki codzienne wieczorne i ranne - odpuście sobie. Lepiej się upić czy co innego, albo obsesyjnie i ciężko pracować, uczyć się czegoś, ale nie wmyślać bez przerwy sekwencji z dawnych czasów. Trzeba ćwiczyć niemyślenie i w końcu chyba jakoś wychodzi. Wpadki są nieuniknione, jak to wiedzą wszyscy pijący inaczej, że tu się posłużę niewybrednym żartem.
Przy okazji - boję się jednak iść na nowego Smarzowskiego - czytałem książkę Jerzego Pilcha i była to lektura mocna choć nie wyjątkowo (jak ktoś chce na ten temat mocnej literatury, to radzę Lata patykiem pisane, zbiór piciorysów, wydany w latach 70-tych). Boję się, że znani aktorzy opowiadający o chlaniu są niewiarygodni w tej roli - aktor przecież w końcu tylko udaje, no wiadomo, w życiu pije, ale patrzcie - jest jednak aktorem, żyje, jest na ekranie, nie wiadomo, gdzie jest wódka a gdzie woda-rekwizyt tylko...Dobra, ortodoks przeze mnie przemawia, ciągły nowicjusz w trudnej sztuce nieużywania. Wydaje mi się przy tym, że coś o tym wiem, a chyba jednak są tacy, co wiedzą więcej. Tak więc sza już.
Jeszcze o przeszłości chwilę - gorzej, jak pozostają jej konkretne fragmenty - dzieci, zwierzęta (jak Zdziś) - jest wtedy żywa i piecze i trudniej ją zniknąć. Zwłaszcza gdy Zdziś cały czas zmusza mnie do rzucania piłeczki teraz i przeszkadza mi pisać. Ale rachunek trzeba zapłacić w końcu jakoś tam, jak nie tu, to gdzie indziej. No chyba, że umiemy bardzo szybko biegać, szybko i cały czas.
Przeszłości nie ma. Moje siedem lat w szkole muzycznej nie przyniosło żadnej realnej umiejętności. Nie zagram nic bez nut. A i z nut beznadziejnie. A oddałbym rok życia, żeby grać jak Eroll Garner, którego właśnie sobie słucham niedzielnym popołudniem. Choćby 10 razy gorzej.
Uczcie się przydatnego konkretu moi mili, żeby potem nie mówić, że przeszłość to tamto.
W ramach bonusu Joanna i Mike celująco przechodzą Test Zdzisia.
Przy okazji dziękuje Wam bardzo oraz Misi, co Was tu przywiozła poniekąd, za przemiły wieczór i dużo wrażeń. W teatrze i w Trzepaku i generalnie. Zielona Góra bywa miła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz