Rok jak rok. Rzeczy złe, rzeczy dobre. Zawodowo świetnie, osobiście też właściwie dobrze. Trochę rozwiązań, trochę nawiązań, normalnie. Wprawdzie ostatni dzień roku do fajnych nie należy, nie wchodząc w szczegóły, ale nie tyle dla mnie, co dla innych, powiedzmy.
Zdziś boi się wybuchów i też dlatego wolę być z nim, niż gdziekolwiek (za wszystkie zaproszenia bardzo Wam z serca dziękuję). Tak się boi pod biurkiem.
W ogródku zakwitły kwiaty a także przybył z wizytą pewien koleżka. Grudniowy dzień jak co dzień.
Nie odczuwam potrzeby podsumowania, bo nie czuję graniczności nowego roku. Poza idiotyzmem strzelania petardami i fajerwerkami - atawistyczna, dzika chęć odegnania bezcielesnego demona. Bardzo nam blisko do przodków biegających po stepie, bez nadziei na upolowanie czegokolwiek. Przeraża mnie czasem ta bardzo cienka warstwa człowieczeństwa na naszej zwierzęcości. W dodatku ta warstwa jest często oparta na strachu przed śmiercią zamiast na radości do życia.
Żebyście nie myśleli, że mi znowu paolokoelizacja zagraża, to powiem tylko, że resztę tego dnia mam zamiar spędzić na czytaniu książek. Mam zaległego Stasiuka, rozpoczętego Karpowicza i nową biografię KIG. A teraz, dzięki Pawłowi Dunalowi słucham sobie Black Flag, bardzo na miejscu dziś. Zadziwiająco dobry zespół, nie tylko z Rollinsem. A te książki to nie, że taki czytający jestem. Zaległości, niechęć do napisania paru zaległych tekstów i trochę po prostu spokoju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz