piątek, 30 sierpnia 2013

Już we Lwowie, albo blog podróżny...

Teraz powinienem oczywiście wejść w konwencję bloga podróżnego, właśnie mija dzień i należałoby go podsumować, choć niespecjalnie wiem, na czym się skupić. Na niczym nie mogę. Tradycyjnie, jak to w obcym mieście, powinna mi się wedrzeć na usta pieśń jakaś tutejsza, jak we Włoszech wdziera mi się przeważnie Volare albo Lasciate mi cantare, w Anglii Rulez Britannia, W Czechach Mila, a w Niemczech (wybaczcie mi niemieccy przyjaciele) HWL. Tu kiedyś byłoby to oczywiście Tylko we Lwowie. Ale nie, nie tym razem. Teraz cały czas jest to http://www.youtube.com/watch?v=ONuO6VGbsvQ
5nizza, która dawno temu była odkryciem niezwykłym bo nagle się okazało, że po ukraińsku czy po rosyjsku można było zaśpiewać tak, że się śpiewało i tańczyło do tego. Dla mnie to jakieś wielkie odkrycie nie było, ale młodzież, jak dziś pamiętam, zadziwiona była i oczarowana. To jakieś 10 lat temu się działo.
Do Lwowa postanowiłem przyjechać autobusem z Wrocławia. O 20 wyjechałem, a już o 8.30 czasu warszawskiego (tu jest 1 h później) byłem na miejscu. I była to podróż z tych, gdy nic się właściwie nie dzieje, co najwyżej doskwierają plecy, albo drętwieją nogi, myśli skaczą, te chciane i te niechciane i wszystko jest zawieszeniem pomiędzy. Autobus przez Polskę jechał trochę autostradami, trochę nie i mimo ciemności nieco widziałem, spokojnego kraju, czysto (bo ciemno?), obwodnice wokół miast, oświetlone rzęsiście, ludzie spali, nie było nawet muzyki, co błogosławiłem, bo to różnie bywa. Ukraiński autobus, nikt nawet nie podnosił głosu, jakby ten priorytet dojechania do domu był świętym zadaniem, pielgrzymką i medytacją. A potem trolejbusem do centrum, byłem tu już przecież parę razy, cierpliwy kierowca, który wydawał mi ze stówki za bilet kosztujący 2. I trafiłem do Dzygi http://dzyga.com/ bez problemu, jak nie ja, jakbym dokładnie wiedział, gdzie iść. Kawa i śniadanie, zostałem przyjęty, ugoszczony, za niedługi czas przyszła Bożena i odtransportowała mnie do mieszkania, jak się to kiedyś mówiło, na kwaterę.

Ulica przy której mieszkam, wygląda tak:




 A to podwórko, do którego wchodzę. Jak Kraków jakiś sprzed lat, pięknie.













Tak tu sobie siedzę teraz, choć zdążyłem już być na otwarciu wystawy, o którym pewnie jutro. Za chwilę idę na następne, więc trochę się pospieszę. Przechodziłem obok Puzatej Chaty, rodzimej i bardzo dobrej tutejszej jadłodajni. Kupuje się na wagę różne smaczne lokalności, mięsne, ale wegetariańskich też dużo i z dużą ilością talerzyków biesiaduje przy stoliku. Stosunkowo tanio, są też słodycze oczywiście. Nigdy już tam nie wejdę (nie, nic się nie stało, tylko głupie sentymenty), ale jak będziecie w Ukrainie, to polecam.














Nigdy czegoś nie zrobię - to mi się przyplątało jako leitmotiv wiersza. Jak pisałem gdzieś w poście, Bóg strzegł przed pisaniem wierszy, ale tu jest inny Bóg, jakby łaskawszy dla szaleństwa.

Tak wygląda tutejszy wariant trylinki:














A tak ja przed wyjściem:


















Do jutra, moi Mili.

Brak komentarzy: