Ale tu nie będzie o rozstaniu, ale o spotkaniu.
Było lato 1998 roku, trochę już zapomniałem, nie mam dokumentacji, w dodatku była analogowa, więc gdzieś tam sobie leży, kilka zdjęć. Moja pracownia na uczelni mieściła się w piwnicy na Wrocławskiej 7. Teraz jest tam uczelniana galeria PWW, wtedy pracowałem tam, trzymałem cały sprzęt, byłem co najmniej 4 razy w tygodniu. Wpadałem tam też w czasie wakacji, żeby sprawdzić czy nikt się nie włamał. Tego dnia wieczorem chyba była ulewa, chciałem sprawdzić, czy znowu nie było wody. Już zamykałem drzwi, gdy usłyszałem żałosne miauczenie małego kota, taki typowy głos porzucenia. W okolicy było dużo kotów, pani sąsiadka z naprzeciwka je dokarmiała, ja też zresztą. Nie mogłem zlokalizować, dźwięku, wydawało mi się, że może spod przewróconego betonowego kwietnika, jaki leżał tam od kiedy pamiętam. Faktycznie, leżało tam kartonowe pudełko, ale puste. Wyściełane szmatą, brudne, mogło być kocim posłaniem, zapach nie pozostawiał wątpliwości. Miauczenie wzmagało się, zszedłem z powrotem do pracowni, wyglądało na to, że wlazł do przewodu wentylacyjnego. Na zewnątrz był otwór wentylatora, niedokładnie zamknięty, mógł się wcisnąć. Rura od wentylacji szła przez całe pomieszczenie, mógł być wszędzie. Trochę to było ponad moje możliwości technologiczne, więc poszedłem do Piotra, przyjaciela od dzieciństwa, który siedział za barem w swojej knajpie. Był wieczór i spory ruch, chciałem tylko zasięgnąć informacji i pożyczyć narzędzia. Piotrek umie zrobić wszystko, liczyłem więc na światłe uwagi. Powiedział, że pójdzie ze mną, wzięliśmy szlifierkę kątową, zwaną też gumówą, bo zasugerowałem, że trzeba będzie ciąć blachę. Piotrek umie wszystko, ale proste roboty zostawia amatorom. Tym razem jednak musiał mi pomóc, wyciął kawałek rury wentylacyjnej, a nie było to proste, bo sufit gdzieś na 3,5 m. Potem podsadzał mnie z drabiny, bym mógł zaglądnąć do rury. Kot wrzeszczał jeszcze głośniej, okazało się przy tym, że wpadł pomiędzy ścianę budynku a sztuczną ścianę w pomieszczeniu. Na szczęście gipsową, tak wiec już tylko ja, jako amator, wyrąbałem dziurę w ścianie za pomocą przecinaka, profilaktycznie przez Piotrka zabranego, pokrywając przy okazji wszytko białym, bardzo miałkim kurzem. Kot miał może 3 tygodnie. Bardzo był mały, na oko widać, że zapchlony i ogólnie zabiedzony. Nie bardzo wiedziałem, co z nim zrobić, w domu była już dwuletnia kotka. Zostawiłem małego w pracowni i poszliśmy z Piotrem coś przekąsić i uczcić ponowne narodziny. W barze Jankiel, który już może niektórzy rozpoznali w tej opowieści, a był to prawdziwy Jankiel, nie ta obecna ściema, Dorota nie poznała mnie od razu, byłem czarny i zakurzony. Trochę uczciliśmy i wróciłem, by się zorientować, czy pacjent żyje. Pod kwietnikiem coś się poruszyło, kiedy tam zajrzałem drugi już raz tego dnia, odkryłem takiego samego delikwenta, jak ten wyciągnięty ze ściany. Nie pamiętam już, jak oznaczyłem, który jest który, w każdym razie na drugi dzień (na noc zostawiłem oba w pracowni), pojechałem do Mariusza, zaprzyjaźnionego weterynarza, by sprawdzić kondycję, odpchlić i zapytać, co dalej. Mariusz z Pauliną z biegu wzięli tego ze ściany. Na imię miał Przecinak, na pamiątkę sposobu pojawienia się w naszym życiu.
Tygrys po kilku refleksjach wylądował u nas. Azja długo nie mogła się przyzwyczaić, ale w końcu przeżyli razem 13 lat. Wyrósł na pięknego kota, jego brat był zresztą identyczny. Dwa rude, podrzucone kotki w brudnym pudełku. 15 lat temu na Wrocławskiej.
Przeszłość dogania nas zawsze, czy chcemy czy nie. Nawet, jeśli uciekamy przed nią w pełnej zapomnienia, zabawnej panice.
Jak to czytam, tak mocno słyszę braki w technice opowiadania. Będę się starał, obiecuję. A na razie kilka obrazków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz