sobota, 17 sierpnia 2013

Rothko w Narodowym albo mój syndrom Stendhala

Zrozumiałem, czym jest syndrom Stendhala. Przytrafił mi się nagle, dość drastycznie, choć kompletnie nie myślałem, że mi się kiedykolwiek zdarzy. Nie miałem go ani w Luwrze, ani w żadnej galerii w Londynie, ani nigdzie, gdzie mógłbym się go spodziewać. Przygotowywałem się na niego w Pinacoteca di Brera, ale Mantegna był niewielki, brązowawy i wzruszający bardziej jak mały piesek, niż potężne dzieło. Trochę jakby miałem go ostatnio w Wenecji na "When attidudes...", ale zrozumiałem, że to jednak branżowe, w dodatku najbardziej wzruszyły mnie zapiski o kosztach transportu.
Aż tu w naszym poczciwym Narodowym, gdzie tak na dobrą sprawę dawno temu zacząłem swoje spotkania ze sztuką, (sorkens za banał), na wcale nie wspaniałej wystawie Marka Rothko. Widziałem parę lat temu w Tate jego imponująco wielką i pięknie skrojoną wystawę. Tak, zrobiła wrażenie, ale zwykłe, nie fizyczne, refleksyjne, ciepłe, trochę smutne.
Szedłem do MN trochę uprzedzony, bo różne rzeczy słyszałem i czytałem, ale z dobrym nastawieniem. To taki malarz, który mi wraca wiarę w malarstwo, przez tę powagę, wiarę, modernistyczne przekonanie o istotności samego aktu malowania, tych wszystkich kwestii technicznych a jednocześnie pełen emocji i traum. Nie będę tego tu tłumaczył, bo musiałbym zbyt dużo ignorancji ujawnić. I wszedłem, zobaczyłem kilka wczesnych obrazów, jak to u samouków, różne wpływy bardzo oczywiste, nic. Nie znałem, ok. Poznałem. Potem książki i płyty i tu się zaczęło. Partisan Review z 44. Mitologia Nowego Yorku. I nagle zdałem sobie sprawę, że jest mnóstwo ludzi. Chodzą, czytają objaśnienia i oglądają. Trochę w ciszy a trochę coś do siebie mówią. Są z dziećmi, starsi trochę i bardzo młodzi. Starzy. W ostatniej sali wycieczka, bardzo zwykła, na pewno nie fachowa, słucha w skupieniu młodego przewodnika. Stoją przed dużym obrazem, tak bardzo nieprzedstawiającym i tak bardzo strasznie smutnym. I ugięły się pode mną nogi lekko i oddech się przyśpieszył, i usłyszałem bicie swojego serca. (W tym miejscu w pierwotnej wersji było zdanie, na którego nadmierną wylewność słusznie zwrócono mi uwagę. Jeśli robię coś tak, żeby nikt nie widział to nie po to, żeby potem pisać o tym na blogu. Trochę konsekwencji). Tak, Rothko tak, ale ci ludzie, którzy tam byli, oglądali, chcieli przyjść i naprawdę zobaczyć. Na poważnie. Pomyślałem sobie, że może warto było zaczynać kiedyś tę przygodę. Że to jest jednak po coś to wszystko. Jeśli kiedykolwiek znów, jak ostatnio, stracę poczucie sensu, będę miał sobie co przypomnieć.

1 komentarz:

F jak Frustratka pisze...

Dzień dobry. Swoją przygodę (ze sztuką) właśnie zaczynam. Może trochę późno, ale zawsze to coś. Byłam również "w Narodowym na Rothko". Nie wiem, czy akurat tam zyskałam poczucie sensu i wagi tej pracy, a i na syndrom Stendhala w zakresie sztuk wizualnych trzeba mi pewnie jeszcze poczekać, mimo tego Pańskie spostrzeżenia i refleksje są bardzo ciekawe. A może i paralelne do moich.