Obiecałem codzienne pisanie i słowa dotrzymuję, nie dziwcie się jednak, że nie będzie wypasu. Teraz na przykład robię wszystko, żeby nie pisać i rzucam Zdzisiowi piłeczkę raz po raz, co bardzo, jak wiadomo, lubi. W końcu mi odpuścił, leży teraz sobie pod biurkiem. Cóż za poziom, widzicie, informacji o świecie. Piesek leży pod biurkiem. A jednak, jak to powiemy, albo napiszemy, robi się z tego cała historyjka, opowieść o spokojnym wieczorze przy pisaniu. Ale nie jest to spokojny wieczór, to wieczór nerwowej przechadzki przez lekko oszołomione od alkoholu i ciepłego wieczora miasto, po którym chyba chodzi ktoś, kogo bardzo chcę spotkać i tak samo bardzo się tego boję. A może nie chodzi. Zresztą, nie ma to już teraz najmniejszego znaczenia. Taka dygresja, za którą znów, w poczuciu totalnej żenady, bardzo uniżenie przepraszam.
Na mieście koncerty liczne, gratulacje dla dzielnych, prywatnych organizatorów. U Bruna rokendrol na całego, a teraz chyba TSA właśnie, no ale z oczywistych względów nie pójdę. W fontannie obok muzyka klasyczna, mnóstwo ludzi, intrygujące. U Jadźki trzydziestolecie. Feta na całego, wszyscy znajomi, Maciej śpiewał pięknie. Przepraszam za lokalności, będzie krótko. Z koncertu Artura A. wyszedłem, bo mam stare zaszłości do owej persony. Zaraz będzie Dyjak, ale też nie wiem. Lubię chłopaka, wiec pewnie pod koniec, żeby się przywitać. Bo ja, wiecie, zazdroszczę śpiewającym, jako sam uprawiający, dość długo, acz po amatorsku. Nie będę Was dręczył swoimi nagraniami, na szczęście i tak ich niewiele. Najbardziej żałuję (choć czy na pewno), że nie mam ani jednego zdjęcia, ani jednego nagrania, tylko pamięć z kilku tygodni, kiedy grałem w metrze w Berlinie, jeszcze Zachodnim. Był rok 1987. I ja to robiłem i do dziś zachodzę w głowę, skąd tyle było u mnie odwagi. Na ulicy w Poznaniu graliśmy z Markiem Zgaińskim od 1983 chyba, a legalnie (!) od 84.
Reklama: http://mojteatr.pl/
Teksty trzeba było zanieść do cenzury. Ale i tak graliśmy "Przyjaciół nikt nie będzie mi wybierał" Andrzeja Garczarka, wielką pieśń, jakoś aktualną do dziś, zwłaszcza w refrenie.
Dla nieznających:
http://www.youtube.com/watch?v=5xDAETHGWhw
Co przynosiło nam dużo datków od wdzięcznej publiczności. A pieśń graliśmy za zgodą autora. Powinienem napisać Autora.
Złapałem się na tym, jakim to piewcą przeszłości jestem na tym blogu. To jakoś mało moje, zawsze mi się wydawało, że taki jestem progresywny, a tu proszę. Ciągle sprawy sprzed lat, dziś już tylko historią trącące i niewagą. Niewagą, dobre słowo.
W Berlinie śpiewałem po angielsku, ale jak już mi się przegrzewały zwoje od mojej nienazbyt lotnej do dziś angielszczyzny, to nawet po polsku coś się zdarzało a i regową nieco wersję Modlitwy Okudżawy zapodawałem. Dużo znajomości przy okazji było chwilowych, rozmów, używek wszelkich i tego wszystkiego, co jest prawdziwym życiem. Zarabiałem za kilka godzin darcia mordy od 40 do 70 marek (była taka waluta onegdaj) dziennie, co stanowiło miesięczny zarobek w ojczyźnie. Pod pewnymi względami były to fajne czasy. Zwłaszcza w Berlinie Zachodnim.
A dziś był dzień Clifforda Browna, jazzowego trębacza, który umarł, jak miał 26 lat a i tak zdążył nagrać rzeczy niebywałe. Umarł 57 lat temu, słucham go stale i zachodzę w głowę dlaczego mi się wydaje, że jeszcze coś zrobię. To młodzi robią. Tak naprawdę wszystko, co ważne, dzieje się przez pierwsze 30 lat. Dobra, ględzę. Dlatego posłuchajmy. A ja się pójdę powitać z dawno niewidzianymi.
http://www.youtube.com/watch?v=9v3yiKJaahU&list=PL839CEA15F2A37F0F
i jeszcze mój absolutnie ulubiony
http://www.youtube.com/watch?v=lyoz31zH79Y&list=PL839CEA15F2A37F0F
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz