Wracam jeszcze do Lwowa. Głównie dlatego, że trochę mi go było za mało, jednak jak trzeba pracować, potem oglądać i uczestniczyć, to miasto schodzi trochę na drugi plan. Codziennie przechodziłem obok wielkiego gmachu tutejszego FSB, zawsze obok stało kilku tajniako-jawniaków popalając papierosy i dyskutując nieśpiesznie. Nie robiło to dobrego wrażenia, byli mało przyjaźni i trochę brzydcy - no ale taką miałem lokalizację. Poza tym 1 września był początek roku szkolnego i mimo, że w niedzielę, dzieci musiały pojawić się w szkole. U nas jednak nie do pomyślenia. Mnóstwo młodzieży, bardzo dobrze wyglądającej :) Widzę teraz, jak nie potrafię opowiadać, jak nie odnoszę się do szczegółu, jak bardzo jest to niezdarny opis i nienośny. Trudno, ćwiczę. No wiem, na Waszej cierpliwości, ale inaczej się nie da.
Mało spektakularnych zdarzeń, ale może też ich nie prowokowałem. O jedzeniu już pisałem trochę, teraz będzie o performansach.
Grzegorz Bożek na Jefremowa 26. O galerii już trochę pisałem. Dwa pomieszczenia i piwnica w przedwojennym domu, w słabym stanie, ale widać, że prowadzący starają się i bardzo by chcieli.
Performans w piwnicy, Grzegorz zaczął od słownego wprowadzenia - nie zapamiętałem go dokładnie, ale właśnie usiłuję zrekonstruować. Bardzo mała piwnica, wszyscy ciasno przy sobie, mało miejsca dla performera. Katakumbowa atmosfera, jak w dawnych czasach. Sama struktura akcji była połamana przez wprowadzenie tekstu, pisanie go na kartkach, tłumaczenia (niezawodny Wowa Topiy), było w tym coś nieporadnie mistycznego. Jakby obrzędy zapomnianego rytuału, przypominane na gruzach. Palenie zapałek i układanie ich w nieznane symbole. Powolne, po kropli upuszczanie wody z ust - co ewidentnie wywołało potworną ulewę na zewnątrz.
Grzegorz przekonał mnie swoją szczerością i nie było w tym nic udawanego, co jednak najważniejsze. Nie potrafię go zinterpretować, choć może to było łatwe. Wolę czasami poczuć.
na drugi dzień - na początek Alevtina Kakhidze z zupełnie niezwykłym wystąpieniem, od początku trzymającym widzów za twarz. Choć było po cichu i o sprawach intymnych. Trzy opowieści o sobie, sztuce, śmierci, przeszłości, smutne i śmieszne jednocześnie. Tak, nie wstydzę się tego, że byłem wzruszony, że łzy stanęły mi w oczach na chwilę, choć pewnie z własnego żalu, którego melodyjna opowieść artystki była pewnie katalizatorem. Trudne miała zadanie Ewa Zarzycka, które przecież też posługuje się słowem. Ale była równie dobra, w najwyższej formie, po raz kolejny obnażając wątpliwości i czyniąc z tego wartość najwyższą. Dwie mistrzynie. I tak mi smutno, że nie potrafię dobrze opisać ich występu, który tak dobrze odczułem. Ale może podświadomie po raz kolejny odczuwam niemożność przekazu tego medium.
Tu po rozmowie z fanką.
A potem jeszcze Alevtina wzywa mi taksówkę, czeka ze mną na nią, jakby chciała mnie, po prostu widza jej pokazu, do końca, na chwilę choć osłonić przed zwykłością i problemami świata. Czerwona Honda, zwykły samochód, nie taksówka, albo taksówka bez taksometru, zawozi mnie na dworzec, za umówione 40 hr.
Było trochę kotów. ten tu na podwórku Efremova 26, mały.
Ten z kolei na rogu Ormiańskiej, blisko Dzygi. Knajpa nazywa się Rudy Kot, jeśli uważnie popatrzycie, to taki właśnie ucieka, sądząc z tego, że wybiegła za nim kelnerka, jest maskotką miejsca:
Ten, z zaplecza teatru, siedzi na starej scenografii:
Zdziś dostał dziś nowe posłanie, na starej marynarce, której nigdy już nie ubiorę.
A tu oszukane frizbi pieska, które polubił bardzo:
Dziś po wernisażu Eriki Stuermer-Alex. Czy wypada pisać o imprezach w galerii? Niedługo zdjęcia na stronie i na fejsbuku. Był koncert na puzon - bardzo efektownie grał Pan Karol Kot.
Zmienimy źródło muzyki - nie będę reklamował spotifaja, ale jest naprawdę fajny. Tu idealna muzyka do dołowania się https://play.spotify.com/album/6ZriwnFXAHlp0m4VvsILQa
Dobranoc. Zdążyłem :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz