piątek, 1 listopada 2013

A jednak śmierć

Znów nie pisałem regularnie i bardzo przepraszam wszystkich, którzy tu zaglądają, żeby się przekonać o mojej prawdomówności. Kłamałem. Nie umiem być tak systematyczny, jakbym chciał.
 W jakimś sensie jednak ten dzień przynosi myśl o śmierci, pewnie dlatego, że nawet, jak się nie pójdzie na cmentarz, to i tak zbiorowość wsączy Ci jad wymuszonej wspólnoty. Uwaga więc - za chwilę będzie klasyka, zgrana do bólu, acz przyznać trzeba, zawsze efektowna. Pięćdziesięciolatek dzieli się trudną pamięcią relacji z ojcem. Gdyby to nie była ważna sprawa, nie tylko dla mnie, to dodałbym - ha ha! Z uwagi na ten banał, przewidywalność, podobieństwa historii. Ale opowiem wam, w końcu odkrywam się tu na różne sposoby. Ale nie aż tak, jak to się wydaje na pozór.
 Ojciec umarł w osiemdziesiątym czwartym. Będzie 30 lat za chwilę. Mam teraz tyle lat co on, kiedy zmarł. Teraz widzę, z perspektywy lat, bo przecież dłużej już żyję bez niego, niż z nim, jak bardzo się nie znaliśmy. Chyba obydwaj nie daliśmy rady tej relacji. Właściwie to przez ostatnie dziesięć lat życia ciągle albo w szpitalu, albo chory w domu. Dla dorastającego bęcwała nie mógł być wzorcem, był raczej wyrzutem sumienia z powodu niechęci do cielesnego niedomagania i wszystkich jego elementów. Wizyty w szpitalu, pełne udręki w sztuczności rozmowy-nierozmowy, jakichś obcych facetów na sali, braku intymności jako znaku tych sytuacji. Do dziś to pamiętam i swoją niechęć, bezradność, rozpaczliwe liczenie minut do wyjścia i zapach, mieszankę wyziewów  lizolu, zbiorowej kuchni i zaniedbanych ciał. I małoletnią hipokryzję udawania dobrego synka, który w środku wył już do wolności. Ale przecież nie zawsze tak było. Pamiętam, jak odwiedził mnie kiedyś na jakimś obozie wakacyjnym. Poszliśmy nad jezioro, ojciec rozebrał się i spokojnie popłynął na drugi brzeg a za niedługo (przynajmniej tak pamiętam)był z powrotem. To było pełnowymiarowe, duże jezioro, przypłynął prawie nie zmęczony.
 Prawie nic o nim nie wiedziałem od niego, właściwie wszystko prawie od mama, która z kolei trochę wiedziała od ciotki. Że w czasie wojny wylądował z dwoma braćmi w domu dziecka, bo dziadek zaginął na wojnie a babka była mało odpowiedzialna. Że gdzie około 44 znalazł się w jakimś zakonnym sierocińcu nad Bugiem i tam właśnie nauczył się pływać i co to głód.
 Z albumów ze zdjęciami i chyłkiem czytanych listów wiedziałem, że studiował w Odessie, chyba 49-55 czyli w najgorszym stalinizmie. Oczywiście o tym akurat fragmencie ani słowa nie było, ale nauczył się tam grać w szachy, uprawiał akrobatykę i z głodu i braku pieniędzy jadał zbyt często arbuzy. Studiował biologię a pracę napisał o wpływie wpływie promieniowania (beta?) na organizmy żywe. Badania na kotach. Nie podobało mi się to akurat bardzo i do dziś nie. Ale, kiedy byłem w Odessie w zeszłym roku, ilość kotów ulicznych wskazywała na to, że przeżyły te badania i nawet chyba nie zmutowały. I ożenił się tam. To akurat najbardziej tajemnicza część tego etapu życiorysu. Moja niedoszła mama (no może nie moja, mnie by przecież nie było w tym miejscu i kształcie) była geologiem i nie chciała jechać do Polski. Kiedy już ojciec wrócił do Polski, jakoś w 56, to rozwiedli się zaocznie, przez ambasadę. Pewnie już nigdy się nie dowiem, kto to był, a jakoś jednak jestem ciekawy.
 A potem nakaz pracy i liceum w Sulechowie. I tu się poznają z moją przyszłą mamą, przy wspólnej pracy w harcerstwie (!), potem zamieszkują na 9 m2 przy Jedności Robotniczej nad lokalem Auto Stop (dużo bardziej znanym pod późniejszą nazwą Karmazyn).
 Nie porozmawialiśmy nigdy tak naprawdę. Nie dowiedziałem się, jak wygrywać w tysiąca (grywał na pieniądze i naprawdę nieźle mu szło podobno), jak hodować jedwabniki (hodował je w szkole) i jak oswoić wiewiórkę. Kiedy chciał mnie trochę poduczyć w szachy, po kilku wygranych przez niego razach przewróciłem figury i nigdy już nie zagraliśmy. Miałem 8 lat i byłem małym głupkiem.Tak naprawdę nauczył mnie tylko szacunku a może i miłości do książek. Książki były prezentem, zdobyczą i radością. Ich forma i treść. To akurat bardzo mu zawdzięczam.
 Byli z mamą taka idealną parą, co się zdarzają tylko w słabych romansach. Ale może tylko tak mi się wydaje teraz z perspektywy dziecka i pod wpływem mamy opowieści...Sam nie wiem i już tego nie zweryfikuję.
 Już pewnie się nudzicie, więc pewnie jeszcze zamieszczę jakieś zdjęcie, bo by wypadało i na tym koniec.
Ludzie zostają w pamięci, bliscy towarzyszą nam bezustannie i jeszcze całkiem niedawno śnił mi się, jakby żywy a jednak już umarły a ja zupełnie nie wiedziałam, co z tym zrobić.

Brak komentarzy: