czwartek, 10 października 2013

Jeszcze o Zamku Ujazdowskim albo słodkie bzdury Igora S.

Nie powinienem pisać o sytuacji w Zamku, bo jakoś jestem w nią mentalnie zamieszany. Wszyscy przecież wiecie, że zawsze chciałem być dyrektorem ZUJa. Trochę to żart a trochę nie. Pamiętam swoje pierwsze tam wizyty, ze szczególnym uwzględnieniem wystawy Magowie i mistycy kuratorowanej (chyba) przez Grzegorza Kowalskiego, w 1991 roku. Zamek był wtedy surowy, ledwo po remoncie i te prace (a było tam mnóstwo historycznych już dziś obiektów) robiły przez to jeszcze większe wrażenie. Polska sztuka nagle rozkwitła tam nagle i nic już nie było takie, jak dawniej. Pamiętam pierwsze wystawy Ryszarda Ziarkiewicza i wiele momentów, w których okazywało się, że decyzja o stworzeniu tej instytucji była jak najbardziej trafna. Choć gdybyście zapytali Andrzeja Mitana, opowiedziałby Wam swoją, pewnie bardzo ciekawą wersję wydarzeń założycielskich.
 Lubię tą przestrzeń, jej otoczenie, labiryntową strukturę (ZAWSZE się gubię), nie lubię Quchni, ale to ten mój egalitarystyczny przechył. Nie stawałem do ostatniego konkursu przede wszystkim dlatego, że uwielbiam kierować swoją galerią, ale też z prostej świadomości kim jestem i co umiem. Kogo znam. Co wiem. A jednak, gdy myślę o tym teraz, mam wrażenie, że to nie jest jakaś gigantyczna, ponadludzka umiejętność. Trzeba po prostu umieć pracować w zespole, pozwalać tym, którzy umieją, wykorzystywać swoje umiejętności, budować program w negocjacji, dbać o edukację, unikać nepotyzmu. Mieć wizję, ale budować ją wspólnie z tymi, którzy znają realia lokalne (jeśli się jest z zewnątrz). Pytać. Być na bieżąco. Wierzyć w kompetencje innych. Nie wywyższać się. Pozwalać pracownikom jeździć i kształcić się. Bardzo dbać o dział edukacji. Sprawdzić, kto pracuje naprawdę a kto tylko udaje.
To jest, przepraszam, elementarz. Podstawy, nawet nie zarządzania, tylko zdrowego rozsądku.
 Cieszyliśmy się z pierwszego obcokrajowca na takim stanowisku. Była to radość naiwna.
Dziś, kiedy już wszyscy mogą sobie poskakać po wątłych plecach Fabia (a pofraternizuję się, bo chociaż byliśmy sobie przedstawiani jakieś nie przesadzę, 10 razy, mój centralny kolega nigdy nie odpowiada na moje przywitanie), pojawiają się przy tej okazji głosy kuriozalne, żeby nie powiedzieć, głupie.
 Dziś na portalu KP ukazał się tekst Igora Stokfiszewskiego, pod tytułem Zamek Ujazdowski jest dobrem wspólnym. To znakomity tytuł, rzekłbym, paolokoelo tytułów. Zachęta jest dobrem wspólnym. Dworzec Centralny jest dobrem wspólnym. Miasto jest dobrem wspólnym. Polska jest dobrem wspólnym. I tak dalej. Jest to wg autora cytat z wystąpienia Stacha Szabłowskiego, ale nie sądzę, żeby Stach rozumiał to stwierdzenie tak, jak Igor. Przepraszam za te "po imieniu", ale ich znam i nie będę udawał, że nie.
Stokfiszewski potraktował zamkowy konflikt jako pretekst do rozprawy z samą ideą instytucji kultury. Marginalizuje w swoim tekście fakt, że podstawowe zarzuty załogi dotyczą złego zarządzania i braku jakiejkolwiek komunikacji pomiędzy dyrektorem a pracownikami. Stawia tezę, że sama idea jednoosobowego kierowania instytucją jest zła. Pisze, że trzeba przyjrzeć się statutowi, a najlepiej zmienić go całkowicie, w stronę, można powiedzieć, zarządzania zbiorowego.
 To wszystko nawet pociągająco brzmi. Demokracja. Kolektywne działanie. Współdecydowanie. Głos publiczności.
Dobrze - nie jestem obiektywny. Z kilkuletnią przerwą pracuję w instytucji prawie 30 lat. Twierdzę jednak (może nieobiektywnie), że dobrze kierowana instytucja kultury jest w stanie zrealizować wszystkie postulaty Igora. Gdzie, jak nie w instytucji, zrealizował swoje Occupy Biennale Artur Żmijewski, przy wydatnej pomocy Igora zresztą? Czy Nicolas Serota kierujący Tate Gallery od 25 lat doprowadził tę instytucję do takiego poziomu konfliktu, jak po niespełna 3 latach Fabio Cavalucci? Choć jak popatrzymy na strukturę Tate i ideę Rady Powierniczej, to może trzeba by czerpać choć podstawowe wzory. Skąd jednak weźmiemy tylu ludzi z przedrostkiem Ser ( i nie chodzi tu o ser, no dobrze, zły dowcip, ale cały tekst Igora jest jak zły dowcip)? Oczywiście, o instytucjach trzeba rozmawiać i nie twierdzę, że jest bardzo dobrze. Twierdzę jednak, że żaden statut, żadna formalnoprawna regulacja nie stworzy instytucji, jeśli nie będzie kogoś, kto będzie umiał nią pokierować. Jeśli zmienimy statuty, zmienimy również kwestię odpowiedzialności finansowej za instytucję. I co? Wszyscy będą odpowiadać za sposób wydatkowania publicznych pieniędzy? Respektować wszystkie ustawy, podpisywać wspólnie każdą fakturę? To pewnie też można jakoś zmienić, pewnie. Można też poddać pod głosowanie społeczne program galerii, teatru, filharmonii. Ja kocham społeczeństwo, w którym żyję. Staram się żyć z nim w symbiozie, do pewnego stopnia respektować jego gusta, ale też prezentować mu inne rozwiązania. Ale jakoś nie widzę tłumów demonstrantów domagających się powrotu Grzegorza Jarzyny i nowych premier w TR. Jakoś nie pamiętam, żeby choć 10 osób zebrało się pod Sejmem w proteście po skandalicznym liście w sprawie odwołania Andy Rottenberg.
Jakoś nie ma. Nie chcą. Nie widzą. Nie ich wina. Pewnie kiedyś się zacznie.

Wiara w rozwiązania systemowe, jak pisze Igor w poincie tekstu w KP
 Okres do grudnia 2014 roku wydaje się być rozsądną i wystarczającą perspektywą, by przemyśleć i  powołać w Warszawie pod auspicjami Ministerstwa Kultury nowy typ instytucji artystycznej uwzględniającej dynamikę przemian społecznych i transformację postaw w stosunku do sztuki, kultury i demokracji.
zabawnie kłóci się z ideą dobra wspólnego. Po co Wam ministerstwo i instytucje?  Occupy ZUJ i już!

 


Brak komentarzy: